Względem
nabytków muzycznych otworzył się u mnie w tym roku jakiś worek z
rogiem obfitości i nie nadążam ze słuchaniem, a cóż dopiero
mówić o spisywaniu wrażeń i refleksji. Dlatego pierwszą nocię z
cyklu płytowego wrzucam dopiero teraz.
Peter Gabriel, Peter Gabriel, 1978
Od
dawna lubię Genesis, a konkretnie – od roku 1998, kiedy to Mike
Rutherford i Tony Banks, wraz z nowym wokalistą Rayem Wilsonem,
wystąpili w katowickim Spodku, a ich koncert transmitowała
telewizja. Od tej pory zaznajomiłem się dość przekrojowo z
dorobkiem zespołu, zdobyłem autograf Steve’a Hacketta, doceniłem
też solowe dokonania wcześniejszych śpiewaków Genezy: Petera
Gabriela i Phila Collinsa.
Pewnego popołudnia na
początku lutego małżonka moja włączyła telewizor na program
„Jaka to melodia” i jakoś tak wyszło, że ujrzałem na ekranie
właśnie wspomnianego Wilsona, od kilku lat bydgoszczanina i
uczestnika wszelkich telewizyjnych imprez, na których trzeba
zaśpiewać coś z okolic Genesis. Tym razem wykonał Solsbury
Hill, jeden z pierwszych solowych
przebojów swego poprzednika. Następnego więc dnia poszedłem do
sklepu z muzyką i kupiłem płytę, która ten hit zawierała.
Trzy lata po odejściu
z zespołu Peter Gabriel wypuścił pierwszy album solowy. Był on
zarazem pierwszą z czwórki płyt, które łączyła wspólna
koncepcja graficzna: nie miały tytułów ani nawet numerów (te dla
orientacji dodają wytwórnia i media), a sygnowane były samym
nazwiskiem artysty. Ono jednak na okładce się nie pojawiało,
jedynie twarz Gabriela, a i to ukryta lub zniekształcona. W
przypadku debiutu muzyk wygląda zza zalanej deszczem szyby
samochodu.
Po czym poznaje się
solowego Gabriela? Po takich rzeczach jak gęste korzystanie z
syntezatora Fairlight i wplatanie do kompozycyj elementów muzyki
etnicznej, zwłaszcza afrykańskiej. Na tej płycie jednak ich nie
znajdziemy. Choć zaczyna się od „plemiennego” beatu bębnów,
artysta nie odnalazł jeszcze swojego stylu. W gruncie rzeczy
„jedynka” bywa mocno genesisowa! Wspomniany Solsbury
Hill, w którym sielską atmosferę
kreuje brzmienie gitary dwunastostrunowej i fletu, nie wyglądałby
dziwnie przy I Know What I Like,
a oniryczny Humdrum,
zaczynający się wersem „I saw the man at J.F.K.”, ma w sobie
coś z atmosfery pamiętnej nowojorskiej rock opery The
Lamb Lies Down on Broadway. Płytę
otwiera zaś Moribund the Burgermeister,
którego od Genesis odróżnić można głównie po produkcji;
Gabriel momentami wykorzystuje „potworną”, rzężącą barwę
głosu, jak wtedy, gdy w „Baranku” wcielał się w Slippermana.
Surrealistyczne teksty też brzmią znajomo.
Od
starego zespołu debiut Gabriela różni się brzmieniem –
surowszym i zimniejszym, czerpiącym z doświadczeń nowej fali.
Występuje też więcej syntezatora, choć jeszcze nie aż tak dużo
jak na późniejszych płytach artysty, no i nie jest to Fairlight.
Nowość stanowią utwory z hałaśliwą, kanciastą gitarą, jak
Slowburn. Zdecydowanym
stylistycznym skokiem w bok pozostaje stylizowana na lata trzydzieste
żartobliwa piosenka Excuse Me:
zaczyna się od charakterystycznej grupy wokalnej a capella (tzw.
barbershop quartet), a potem wchodzi Gabriel z akompaniamentem banjo
i tuby. W Waiting for the One
mamy zaś ujazzowionego bluesa albo, być może, ubluesowiony jazz (w
tej dziedzinie specem nie jestem).
Z
kim nagrał Gabriel swój solowy debiut? Tony Levin miał pozostać
jego basistą na wiele lat, klawiszowiec Larry Fast także się
później pojawiał. Najznajmienitszym nazwiskiem pozostaje jednak
Robert Fripp. Rockowy profesor, chwilowo pozbawiony King Crimson, był
współautorem finałowej podniosłej pieśni Here
Comes the Flood (czy zbieżność z
okładką jest przypadkowa?). To on również grał na banjo w Excuse
Me, gdzie tubę obsługiwał Levin.
Robotę gitarową wykonywał także znany tandem – Steve Hunter i
Dick Wagner (wcześniej m.in. z Lou Reedem i Alice’em Cooperem), a
jednym z klawiszowców oraz członkiem „kwartetu fryzjerskiego”
był niejaki Józef Chirowski, też współpracownik Coopera,
ściągnięty w ostatniej chwili na miejsce Roya Bittana (o którym
niżej).
Podsumowując,
płyta jest świadectwem etapu przejściowego między Genesis a w
pełni autonomicznym Gabrielem solo. Producent Bob Ezrin (przedtem
miał wpływ na Berlin Reeda, a wkrótce miał nagrać The Wall Floydów) nadał tej muzyce bogate brzmienie, które nie spodobało
się Gabrielowi, zwolennikowi minimalizmu – Here
Comes the Flood wolał w skromniejszej
wersji, która wcześniej wyszła na płycie Frippa Exposure,
a w przyszłości miał na koncertach wykonywać ją z samym
syntezatorem.
Edgar
Broughton Band, The Harvest Years
1969-1973, 2011
Przy
okazji Killersów udało mi się dorwać okazję, jaką były dzieła
zebrane (za jedyne dwie dychy bez grosza) mało dziś znanego
londyńskiego zespołu Edgar Broughton Band, o którym po raz
pierwszy przeczytałem w artykule Jacka Leśniewskiego w dawnym
„Tylko Rocku”. Na czterech płytach mieści się pięć albumów
wydanych przez EBB dla wytwórni Harvest (filii EMI wyspecjalizowanej
w rocku progresywnym – w tym samym okresie wydawali m.in. Floydów
i Deep Purple). Kolejno: Wasa Wasa
(1969), Sing
Brother Sing (1970), Edgar
Broughton Band (1971), In
Side Out (1972), Oora
(1973) oraz bonusowo koncert z
londyńskiego Hyde Parku z 1970. Ze względów technicznych drugi i
piąty album są porozcinane: część na jednym kompakcie, druga na
kolejnym.
The Killers, Hot Fuss, 2004
O
Killersach już tu kiedyś było.
Wtedy ubolewałem, że płyta Day &
Age jest bardziej elektroniczna i mniej
hitowa niż debiut kapeli z Las Vegas. W końcu udało mi się go
zdobyć – a miałem tę płytę na liście od czasu nocnej audycji
Radia Kraków w połowie lat zerowych.
Brandon Flowers
i koledzy zrobili mocne wejście. Po kilku sekundach dziwnych
odgłosów typu strojenie radia i łopot wirnika śmigłowca
dostajemy chwytliwości i dramatyzmu pełen Jenny Was a Friend of
Mine, jadący na intensywnej linii basu,
inspirowanej najwyraźniej Peterem Hookiem. Wpływy Joy Division albo
New Order (w zależności, czy dany utwór smutniejszy, czy bardziej
rozrywkowy) słychać i dalej.
Ale
Killersi starają się być bardziej wszechstronni niż inne
współczesne im kapele, do Joy Division się odwołujące. Przede
wszystkim nie są tacy dołujący. Ba, oni w ogóle nie są dołujący,
co najwyżej bywa im smutno. Gdyby z Iana Curtisa był bardziej
pogodny gość, może stworzyłby coś takiego jak Andy,
You’re a Star, gdzie surowe akordy
gitarowe również mają w sobie coś joydivisionowego. Jest to
zresztą jeden z nielicznych utworów, gdzie gitarzysta wchodzi w
spotlajt, bo tak ogólnie… Poza Flowersem jako postać nr 2 w
zespole jawi się Mark Stoermer, którego słychać bardziej niż
gitarzystę – właściwie bas jest instrumentem wiodącym, a gitara
tylko wypełnia przestrzeń.
Występują
też nawiązania do lat osiemdziesiątych, które w tamtych latach
przestawały być obciachowe, a stawały się szlachetną
przeszłością; przy czym są to, rzecz jasna, nawiązania
przefiltrowane przez współczesność. Często słychać syntezator,
na którym gra sam Flowers: Smile Like
You Mean It właściwie bazuje na jego
motywie, klawisze zwracają też uwagę w On
Top. Znowuż melancholijnie zbolały śpiew Flowersa przypomina niekiedy samego Morrisseya. Z hitów należy jeszcze wymienić
popularny Mr. Brightside oraz Somebody Told Me,
dość gorączkowy, co nie zmienia faktu, że wpada w ucho. Zależnie
od nastroju, denerwuje mnie czasem All These Things That I’ve
Done, z uwagi na obsesyjnie powtarzaną frazę “I got soul but
I’m not a soldier” (ja oczywiście usłyszałem “I got sober,
I’m not a soldier”).
Ostatnie parę
utworów się zlewa trochę w mototonną całość, ale na koniec
dostajemy Everything Will Be Alright – nie wsłuchiwałem
się w tekst, ale ogólnie brzmi to jak wydestylowany smutek po
zerwaniu (bynajmniej nie ścięgna). Cóż, wspomnienia z Radia
Kraków mnie nie zawiodły.
Jako bonus
dorzucono Glamorous Indie Rock & Roll – nie obraziłbym
się, gdyby dali go do podstawowego repertuaru zamiast któregoś z
numerów 8-10, bo tak to trochę psuje efekt po finałowym utworze.
No i jest jeszcze teledysk do Somebody Told Me.
Ale to nie ten.
Edgar
Broughton Band, The Harvest Years
1969-1973, 2011
Przy
okazji Killersów udało mi się dorwać okazję, jaką były dzieła
zebrane (za jedyne dwie dychy bez grosza) mało dziś znanego
londyńskiego zespołu Edgar Broughton Band, o którym po raz
pierwszy przeczytałem w artykule Jacka Leśniewskiego w dawnym
„Tylko Rocku”. Na czterech płytach mieści się pięć albumów
wydanych przez EBB dla wytwórni Harvest (filii EMI wyspecjalizowanej
w rocku progresywnym – w tym samym okresie wydawali m.in. Floydów
i Deep Purple). Kolejno: Wasa Wasa
(1969), Sing
Brother Sing (1970), Edgar
Broughton Band (1971), In
Side Out (1972), Oora
(1973) oraz bonusowo koncert z
londyńskiego Hyde Parku z 1970. Ze względów technicznych drugi i
piąty album są porozcinane: część na jednym kompakcie, druga na
kolejnym.
Na okładce mamy
trzech gości i istotnie zespół był zasadniczo triem. Oprócz
samego Edgara Broughtona (któremu na pierwsze było Robert),
wokalisty i gitarzysty, oraz jego brata Steve’a (perkusja),
przybyłych do Lądka z prowincji, tworzył ją basista Arthur Grant.
Okresowo przewijał się drugi gitarzysta, Victor Unitt (kiedy akurat
nie był na nich obrażony za to, że „się sprzedali”).
Wasa
Wasa to zdecydowanie najlepszy album z
całego zestawu. Z czym mamy do czynienia? Z muzyką bardzo
charakterystyczną dla przełomu lat 60./70. Rock psychodeliczny na
bluesowym fundamencie, dużo fuzzu i przesteru, a co najważniejsze –
dudniący bas wysunięty do przodu.. Najbardziej zwraca uwagę
„brzydki”, demoniczny, a czasami lubieżny śpiew Edgara
Broughtona, zdradzający silne inspiracje Captainem Beefheartem.
Hałasu też jest sporo. W książeczce, w wywiadzie z Hugh
Gilmourem, lider stwierdza, że być może byli brytyjskimi
protoplastami punku, co sprawiało, że prasa wrzucała ich do
jednego worka z tak zasłużonymi amerykańskimi hałaśnikami jak
Blue Cheer, MC5 czy The Stooges (o właśnie, wczesny Iggy Pop też
jakoś tam się kojarzy, jeżeli chodzi o wokal), choć Broughtonowie
akurat tych artystów nie słuchali. Nie da się ukryć, że ogólnie
brzmią zdecydowanie angielsko, jeśli pominąć pastiszowy American
Soldier Boy o antywojennej wymowie (i
zbliżony do niego, bonusowy Up Yours!,
wymierzony w rodzimych polityków).
Później
było gorzej. Sing Brother Sing jest
mniej spójna, zawiera więcej kombinowania kosztem konkretu i
melodii. Zwraca uwagę dorzucony singl Apache
Drop Out, będący kombinacją hitów
The Shadows i wspomnianego Beefhearta. Kolejne albumy EBB nie
pozostawiają po sobie wyraźniejszego wrażenia, Broughton
praktycznie przestaje używać swej obleśnej maniery wokalnej. Oora
wydaje się mocno przeprodukowana, z
orkiestrami itp., zupełnie pozbawiona wcześniejszej szorstkości.
Niektóre kawałki się wprawdzie wybijają, zwłaszcza na trzeciej
płycie. Mamy tam Don’t Even Know
Which Day It Is – niezły ciężki
bluesrock, What Is a Woman For?
z żarliwie soulowym zawodzeniem wokalisty (prawie jak Janis Joplin)
i orkiestrą wchodzącą w finale, oraz singlowy, oniryczny Hotel
Room przywodzący na myśl Syda
Barretta. Suma sumarów jednak Wasa Wasa
pozostaje bez konkurencji.
Bruce Springsteen, Born to Run, 1975
Tak się jakoś złożyło, że do lat
80. polscy rockfani mieli lepszy dostęp do muzyki brytyjskiej i
europejskiej niż amerykańskiej, więc spore segmenty rynku
muzycznego USA pozostają u nas niedocenione, o ile w ogóle nie
okryte tajemnicą. Weźmy np. heartland rock – typowo amerykański
gatunek, niezbyt czadowy, za to odwołujący się do szeroko pojętej
tradycji muzycznej Stanów (folk, country, dawny rock and roll,
jazz), a w tekstach poruszający problemy bliskie klasie pracującej;
coś dla ludzi z małych miasteczek, hutników, farmerów, mechaników
i kierowców ciężarówek. U nas w zasadzie nisza i nie docenia się
szerzej takich artystów jak Bob Seger, John Mellencamp czy Tom
Petty, jednak i do Polski dotarła sława największej gwiazdy
wśród nich – Bruce’a Springsteena.
Born
to Run to przełomowa płyta artysty z New
Jersey, która zrobiła z niego, no właśnie, Bossa. Już na
czarno-białej kopercie Springsteen, w skórzanej kurtce i białym
podkoszulku, z gitarą Fender Telecaster o wyraźnie widocznych
słojach drewna, wspiera się na czyimś ramieniu. Na odwrocie widać,
że właścicielem ramienia jest saksofonista, zmarły kilka lat temu
Clarence Clemons.
Bossowi
towarzyszy jego etatowy zespół, The E-Street Band. Prócz Clemonsa
tworzyli go: Garry Tallent (bas), Max Weinberg (perkusja), Roy Bittan
(klawisze). Danny Federici, także już dziś nieżyjący, pojawia
się tylko w jednym utworze, a Steve Van Zandt, który w latach 80.
nosił na klacie koszulkę z logo „Solidarności”, tutaj w ogóle
nie gra na gitarze, tylko śpiewa w chórkach i bierze udział w
robocie aranżacyjnej – dopiero po nagraniu tej płyty dołączył
na stałe do zespołu Springsteena. Za to na Born
to Run po raz ostatni w składzie E-Street
Band gra w studiu izraelska skrzypaczka Suki Lahav.
Otwieracz, Thunder Road, nie
zaczyna się od grzmotów, lecz od nastrojowej harmonijki na tle
fortepianowych akordów. Po chwili wchodzi głos Bossa, a fortepian
staje się coraz żwawszy, aż w końcu dołącza reszta zespołu i
utwór rusza z kopyta. Mamy tu klasyczną springsteenowską
kombinację szybkiego tempa z rzewną melodią – patent, który tak
chętnie papugowało Bon Jovi (w końcu też artyści z New Jersey) i
który usłyszymy na tej płycie jeszcze nie raz, choćby w Night,
gdzie Clemons daje zamaszyste solo, no i oczywiście w tytułowym
utworze, zawierającym po prostu 100% Springsteena w Springsteenie.
Backstreets jest mniej
dynamiczny, a bardziej podniosły, przy czym Bittan nieźle wycina na
organach. Stylistycznie wyróżnia się soulowaty Tenth
Avenue Freeze-Out – w stylu Blood, Sweat &
Tears, z niebagatelną rolą sekcji dętej (m.in. Randy i Michael
Breckerowie). W She’s the One typowa dla Bossa ściana dźwięku (i kolejne solo Clemonsa) spotyka
się z diddleyowską rytmiką. Nastrojowo robi się zaś w Meeting
Across the River, w porównaniu z resztą
wręcz ascetycznym: sam Springsteen, fortepian i melancholijnie pląsający seksofon. Płyta reprezentuje bardzo równy poziom, ale finałowy
Jungleland – gdzie
są i skrzypce, i dęciaki, i nastrojowe fragmenty z samym
fortepianem – mógłby być odrobinę krótszy (zwłaszcza kosztem
tych ostatnich).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz