W
miesiącu zwanym czerwcem wybrałem się tradycyjnie na Mazuty
Garbate.
Ponieważ bezpośredni dojazd do miejscowości docelowej jest niemożliwy,
musiałem jechać z dwiema przesiadkami. Najpierw wypasionym
pociągiem udałem się do Warszawy. Miałem ze sobą książkę, ale
nowoczesność wagonu tak mnie zafascynowała, że zanim zacząłem
czytać, to już trzeba było wysiadać.
W stolicy czekały mnie ze dwie godziny oczekiwania. Wykorzystałem je
na spacer wokół Pałacu Kultury i Nauki, współczesnej wieży
Babel (vide motyw PKiN w twórczości Roberta Brylewskiego). Dzięki
temu miałem okazję ów brutalny zabytek obejrzeć dla odmiany z
bliska, na tyle, na ile pozwalały remonty toczące się w niektórych
punktach na jego obwodzie. Jako dawny faun serialu Zmiennicy
z zainteresowaniem zauważyłem, że warszawska oferta wycieczek
objazdowych poszerzyła się o firmę obsługującą duże fiaty
koloru bahama, z numerem bocznym 1313.
Z Placu Defilad wydefilowywują autobusy blisko- i dalekobieżne, więc
właśnie stamtąd wyruszyłem w dalszą drogę do Suwałk. W
idealnych warunkach wylądowałbym o 15.30 i zdążyłbym w sam raz
na autobus podrzucający mnie bliżej celu, ale tak się złożyło,
że dalekobieżny stanął sobie w korkach pod Ostrowią Mazowiecką,
po drodze dalej stopniowo tracił czas i zanim dotarliśmy do miasta
Marii Konopnickiej, opóźnienie przekroczyło godzinę. Na dodatek
przed samymi Suwałkami kierowca zrobił sobie nagle postój przed
jakąś knajpą, czekając na zmiennika. W rezultacie na miejsce
przybyłem już po odjeździe przesiadki. Do najbliższego autobusa
miałem kilka godzin, ale przyjechał po mnie transport.
Na łąkach jeszcze łubin - Dennis Moore miałby używanie |
Gorąc daje się we znaki |
Wąż jednak był w użyciu jeszcze i
później, bo trafiłem na czerwcowe upały, sięgające trzydziestu
paru stopni. Należało więc wykonywać popołudniowe podlewanie
całej roślinności: krzewów malinowych, winorośli, bzu, dzikiej
łąki, pnączy porastających mur graniczny, paproci, trawnika i
zwykłych chwastów, pamiętając jednak o tym, żeby nie polać
drutów od światła.
Burze i ulewy witało się z ulgą,
bo oznaczały, że nie trzeba będzie latać z wężem. Co prawda
miały one także i plusy ujemne w postaci braku internetu tudzież
sygnału telewizyjnego. Należy tu dodać, że kilka razy w ciągu
pobytu, nie tylko wskutek burzy, całkiem wysiadał prund w
gospodarstwie, w związku z czym podstawowym elementem wyposażenia
tubylców jest termos, żeby chociaż ciepłej herbaty się napić
przy niesprawnej kuchence. Ale następstwa burz nie sprowadzały się
wyłącznie do tego, że na całkowitym pustkowiu sprawiały one
wrażenie znacznie brutalniejsze niż w mieście. Czasami ich ofiarą
padały przecież okoliczne drzewa. Tym razem stojąca przy drodze do
najbliższej wsi „wierzba jarzębinowa” (na jej pniu naprawdę
przyjęła się samosiejka jarzębiny) została całkowicie rozłupana
:(
Kot przedstawiony dla ukazania skali |
Poza tym były jeszcze inne prace. O
ile na dzikiej łące wszelkie kwiaty i inne zielsko rosną
spontanicznie i bez celowych ingerencji, to trawnik, oprócz
podlewania, należało jeszcze kosić. Do celu tego posłużyła mi
kosiarka ręczna, z którą ze sporym entuzjazmem ganiałem po placu,
choć w gospodarstwie była jeszcze i spalinowa. Skoro mowa o paliwie
– przywieziono, kupiony przez internet, opał na zimę w postaci
960 kilo wybrykietów z trocin liściastych, w zgrzewkach po 10 kg.
Moim zadaniem było wozić te zgrzewki na taczkach od bramy do szopy.
Zmieściłem się w 30 kursach. |
Najbardziej jednak energicznie podszedłem do pracy, jaką było przycinanie bzu,
a konkretnie obcinanie przekwitłych kwiatostanów. Operacja ta
okazała się całkiem wciągająca, mimo że w jej trakcie ugodziłem
się grabiami w ucho. Po co komu grabie do cięcia bzu? – zapyta
ktoś. Otóż, choć jestem człowiekiem niewątpliwego wzrostu, a w
dodatku stałem na drabinie, to jednak nie do wszystkich gałęzi
udałoby się mi sięgnąć, gdybym grabiami ich sobie nie
przyciągnął.
Sekator, nie mylić z sekutorem. |
Ale nie tylko pracami
gospodarskimi się zajmowałem: w końcu pojechałem na urlop.
Przeczytałem biografię Jana Brzechwy, o kierej było w poprzedniej noci, a czasem nawet zdarzyło mi się zajrzeć w telewizor. Toczyły
się akurat mistrzostwa Europy w futbolówce nożnej, wykorzystałem
więc okazję, żeby obejrzeć se czasem jakiegoś mecza. Mecze
naszej zbornej oglądałem z nadzieją na historyczną poprawę
sytuacji z jednej strony, a Schadenfreude z drugiej. Najpierw
Polska grała z Erefenią. Należało szykować się na przesławne
lanie, a tu niespodzianka! Nie zobaczyliśmy ani jednej bramki. Cóż,
remis zero do zera z Niemcyma to jest konkretne osiągnięcie.
Następny był miecz z Ukrainą – i niechby sokoły znad czarnej
wody strzeliły se chociaż jednego gola w tych mistrzostwach,
biedaki. Tymczasem jednak nad Błaszczykowskim i jego kompanią
musiał czuwać duch kniazia Jaremy, bo wygrali. Co prawda tylko
jedną bramką… ale Polska wyszła z grupy, co od jakiegoś już
czasu jej się nie zdarzało. W fazie pucharowej najpierw mielimy się
zmierzyć ze Szwajcarami, z których koło połowy stanowili
Albańczycy. Reprezentacja ta w tegorocznym czempionacie z futbolu
słynęła z koszulek niezwykle podatnych na podarcie, liczyłem więc
na to, że przynajmniej jeden Szwajcar wyjdzie z meczu obdarty –
ale nic z tego, w międzyczasie zaopatrzyli się w lepsze ciuchy. A
sam mecz? Jakoś nikomu nie udało się strzelić bramki w ciągu 90
minut. Zarządzono dogrywkę, piłkarze na ostatnich nogach, pierwsza
połowa dogrywki bezskutecznie, emocje sięgają zenitu. I oto, w
drugiej części dogrywki, proszę państwa, to nieprawdopodobne…!
Wysiadł prąd w całej wsi – i koniec z oglądaniem. Zanim
wpadliśmy na pomysł, że można przeca słuchać transmisji
radiowej przez komórkę, rzecz doszła do karnych. Pan sprawozdawca
plótł wprost straszliwie, jakby słowem próbował desperacko
zrekompensować brak obrazu. Aha, nasi wygrali.
To mi nie wygląda na boisko. Na szczęście |
Już po przyjeździe
ze wsi obejrzałem se mecz ćwierćfinałowy: Polska-Portugalia. Tym
razem nasi dostali kopa i poszli pakować walizki. Cóż,
przynajmniej to nie Cristiano Ronaldo strzelił decydującego gola.
No i nie ma się czym przejmować, bo ćwirćwinał to i tak więcej,
niż mogła liczyć nasza niezborna przez ostatnie kilkanaście lat.
Ale znowu wszystko rozstrzygło się w karnych…? Równie dobrze
mogliby rzucać monetą. Wygląda, że fubtol profesjonalny na
szczeblu międzynarodowym to nuda, bo zawodnicy najlepszych drużyn
wyszlifowali swoje umiejętności do tego stopnia, że piłka nożna
już nie polega na strzelaniu bramek. A może byłby już najwyższy
czas troszeczkę zmienić zasady i dać każdemu z piłkarzy do rąk
kija, a bramkarzowi piłę łańcuchową?
Oprócz mecza pojawiały się filmy fabularne. Najpierw Na koniec
świata, trzyczęściowy miniserial na
podstawie powieści Williama Goldinga, z Benedictem Cumberbatchem w
roli młodego brytyjskiego arystokraty, który w roku 1812 płynie do
Australii jako jeden z pasażerów na okręcie liniowym, by objąć
posadę urzędniczą. W ciągu swej długiej podróży spotyka na
pokładzie rozmaitość typów ludzkich, staje w obliczu miłości,
śmierci i akoholu oraz generalnie zagląduje w głąb samego siebie
oraz społeczeństwa. Dobrze zagrane i zrealizowane.
Był też Mad Max: Fury Road,
czwarty z serii filmów o małomównym wędrowcu przemierzającym
postapokaliptyczne pustkowie. Tym razem grał go już Tom Hardy, a
nie Mel Gibson. Spójnością z poprzednimi częściami nie ma się
co przejmować, bo w zamyśle reżysera każdy z filmów przedstawia
inną z wielu legend, jakie ludność postnuklearna opowiadała o
swym bohaterze ludowym. Tą razą Max ucieka z niewoli w towarzystwie
młodego Pazdana i jednorękiej Nadiji Sawczenko, wywożąc ku
wolności kilka rozpłodnic głównego niemilca. Film całkiem mi się
spodobał pomimo prostej fabuły, sprowadzającej się zasadniczo do
pościgów samochodowych – ale jak sfilmowanych! No i
charakteryzacja, kostiumy, scenografia (jak na ironię, kręcono na
pustyni Namib, bo w Australii za bardzo lało, żeby dało się
uzyskać efekt wystarczająco suchej pustyni)… Największe wrażenie
zrobił czołowy niemilec, demoniczny warlord Immortan (sic!) Joe, z
długimi siwymi włosami, szalonym przekrwionym wzrokiem i w masce
tlenowej ozdobionej trupio wyszczerzonymi zębami, oraz jego
fanatyczna armia „War Boys” – zmotoryzowane połączenie
wannabe-wikingów
(Walhalla), samurajów („Fukushima kami-crazy!”), Maorysów
(skandowane okrzyki budzą skojarzenia z haką)
i oddziału onkologicznego.
Przypuszczam, że efekt wywołany przez Mad Maxa potęgowały
warunki za oknem, a konkretnie upały tak potworne, że burzę witało
się jako miłą odmianę. Przy takim klimacie wycieczki rowerowe po
okolicy musiałem sobie urządzać w okolicach siódmej rano, czyli w
porze, o której zazwyczaj śpię, bo wtedy jeszcze było bliżej
dwudziestu niż trzydziestu stopni. Natomiast popołedniu, kiedy
największy żar już mijał, wychodziłem na spacer z psem.
Któregoś razu, mimo upału, udaliśmy się z
panią sąsiadką na wycieczkę sfatygowaną zieloną szkodą po
nieco dalszych rejonach. Dotarliśmy zatem do Wiżajn, by ujrzeć
najdalszy bankomat Rzeczypospolitej, a potem na ich okrainę, gdzie
mieszczą się ruiny pragniazda mego prapradziadka. Kolejnym celem
była zagubiona wśród wzgórz dolina, gdzie dawno temu osiedlili
się staroobrzędowcy i do dziś mają swój budynek sakralny,
molenną zwany. Było południe, wieś wydawała się więc całkiem
wyludniona, bo wszyscy traktorzyli na okolicznych polach: dostrzegłem
dwóch chłopa (w tym jednego z rowerem, więc pewnie nietutejszego)
i jednego dużego, zmęczonego psa.
Kolejny pies zainteresował się naszym
samochodem, gdy podjechaliśmy do sioła na wzgórzu, bo pani
sąsiadka przypomniała sobie, że jak ostatnio wiozła znajomego, to
zapomniała mu oddać poziomicę, więc trzeba było złożyć mu
wizytę na daczy. Opodal znajdował się pomnik w miejscu, gdzie w
1944 r. hitlerowcy spalili kilku polskich jeńców. Byliśmy także
nad jeziorem Smolary, gdzie znajduje się nawet infrastruktura
dla wędkarzy i letników, ale tym razem była bezludna i
opustoszała, a z istot żywych napotykaliśmy jedynie ryby i ważki.
W pobliskim sklepie wszystkobranżowym kupiona została lampa
sztormowa. Wątek chiński: wyprodukowana w Szanghaju. Zakupy na
dłuższy czas zostały też zrobione w supermarkecie wsi gminnej,
obok którego znajduje się nawet szkoła – ot ośrodek
cywilizacyjny.
Niewątpliwą zaletą przebywania na wsi jest
kontakt ze światem odzwierzęcym. Niestety, stado kotów drastycznie
się przerzedziło tej wiosny: Bolesław po dłuższej chorobie
odszedł do przodków, a nieco przed nim również dwie inne kotki,
trzecia natomiast wyemigrowała bez śladu. Na dodatek jedna z trojga
pozostałych kotów domowych w czasie mojego pobytu preferowała
grasacje w terenie. Dlatego z początku poczułem rozczarowanie, że
to już nie to samo. Z czasem jednak przyzwyczaiłem sie do nowego
układu sił. Ze stada podwórkowego najbardziej przymilała się do
mnie Wioletka, zwana kocią dominą, bo wszystkich bije; towarzyszyła
mi nawet przy cięciu bzu, siedząc na skrzynce z elektryką bez
obawy, że obcięte kwiatostany mogą jej lecieć na głowę.
Bociany to w tych okolicach powszedni widok –
stoją, chodzą, latają… Na naszej działce mają nawet uczyniony
specjalny słup, ale jakoś nim gardzą, za to kolejny sezon
korzystają z gniazda u sąsiadów. Żurawie to bestie znacznie
bardziej skryte, więcej ich słychać niż widać. Bobrów natomiast
nie widać i nie słychać, ale pozostawiają po sobie efekty w
postaci pościnanych drzew i innych drewnianych elementów. Wycieczki
rowerowe były również owocne w kontakty z przyrodą ruchomą. Za
pierwszym razem widziałem daleko przed sobą zająca kucającego na
skraju drogi. Za drugim, zjeżdżając z górki, dostrzegłem kątem
oka coś dużego i szarego, biegnącego równolegle przez chaszcze. W
pierwszej chwili myślałem, że wilk, zwierz okazał się jednak
dzikiem. W czasie zaś obu wycieczek napotkałem spasione ropuchy,
które usadowiły się na środku drogi i moje próby spłoszenia ich
na pobocze przyjmowały z nadętą wyższością.
Przyszła w końcu pora wracać do cywilizacji. O skali mojego oderwania od
miejskiego życia świadczy fakt, że kiedy wylądowałem na dworcu
autobusowym w Suwałkach, widok pierwszego TIR-a skojarzył mi się z Mad Maxem. I w ogóle powrót do cywilizacji bywa twardy. Wchodzisz, na przykład, do
suwalskiego antykwariatu, a tam Zmierzch,
albo z drugiej strony Odblaski Eterny.
Typowi Suwalszczyźnianie |
Z
Suwałek autobuzem piętrowym pojechałem do Warszawy, gdzie czekał mnie ostatni etap drogi powrotnej do domu. Trochę się przeraziłem, widząc, że prawie wszystkie pociągi na Centralnym są opóźnione, ale ten mój akurat przyjechał w porę. No to koniec urlopu i pora do roboty…
Przed Warszawą jednak odnotowałem znaczący sukces: wreszcie udało mi się sfotografować drewnianego strażaka przed remizą w Prostkach, na którego zasadzałem się już kolejny rok i nie wychodziło; na Google StreetView nie można se go obejrzeć, bo twarz ma zamazaną.
Przed Warszawą jednak odnotowałem znaczący sukces: wreszcie udało mi się sfotografować drewnianego strażaka przed remizą w Prostkach, na którego zasadzałem się już kolejny rok i nie wychodziło; na Google StreetView nie można se go obejrzeć, bo twarz ma zamazaną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz