czwartek, 27 kwietnia 2017

Metalowa Milenka i czterech wkurzonych Cymryków



Muzyczne podróże roku bieżącego rozpocząłem od dwóch zespołów, z których jeden śpiewa – całkiem dosłownie – o pewnych fragmentach niejakiej Maryni, a drugi wręcz przeciwnie, ale łączy je to, że twórczość obu wkręca się w ucho niczym zawodowy gacopyrz.


Steel Panther, Feel the Steel, 2009

Pisałem już na blogu o jednej Panterze, nad wyraz groźnej i agresywnej. Ta, o której opowiem dziś, jest Stalowa, lecz mimo to łagodniejsza od tamtej. Za to o wiele bardziej obleśna.
Mamy do czynienia z przedstawicielem nurtu “rekonstrukcyjnego” w heavy metalu, grającego taką muzykę, jaką się wykonywało w latach 80. W odróżnieniu jednak od takich kapel jak Steelwing albo White Wizzard, orientujących się na Nową Falę Brytyjskiego Heavy Metalu i wykonawców z niej wyrastających, czterej zbereźnicy z Los Angelesu nawiązują do tego, co jeszcze w latach 90. nazywało się złośliwie “pudel metalem”: komercyjnych hitów, kolorowych ciuchów, trwałych ondulacji, seksu, narkotyków i kiczu.
Ze względu na materię tekstową zdecydowanie nie jest to zespół dla każdego. Już po tytułach, takich jak Asian Hooker (przez Jutubę skromnie przekręcany na Asian Hookah, że niby piosenka o fajce wodnej) czy Eatin’ Ain’t Cheatin’, nietrudno się domyślić, że traktują one o uprawianiu tego czegoś na “s”. I są ekstremalnie sprośne: nie ma miejsca na niedopowiedzenia, aluzje czy metafory, jest bezkompromisowe walenie częściami niesfornymi prosto między oczy. Można nawet się pokusić o twierdzenie, że Steel Panther to Milenka-Marlenka heavy metalu. Co ciekawe, zespół śpiewa o prostytutkach, zabawianiu doustnym, problemach wenerycznych i dziewczynach “całych od”, a w książeczce wszelkie wulgaryzmy są wstydliwie wygwiazdkowane (w tym tak brzydkie słowo jak “gay”), tak jakby to choć trochę zmieniało obmierzłość tekstów.
Oczywiście cała ta zbereda jest tu dla jaj, polegających na doprowadzeniu do skrajności konwencji glam metalu lat 80. – Steel Panther śpiewa wprost to, do czego inne zespoły robiły tylko aluzje. A więc nawet nie tyle Milenka, co Borat. Naturalnie, nie każdego słuchacza taki gimbazjalno-koszarowy sztafaż może przekonywać, a wielu wręcz odrzuci. Trochę aluzyjności i ogródka jednak by się momentami przydało; rodzima kapela Nocny Kochanek wykazuje się w swych bezeceństwach ciut większą finezją. Ale cóż, zawsze można udawać, że się nie rozumie tekstu – choć czasami bywa to trudne – i skupić się na muzyce.
A jest na czym się skupiać, bo Steel Panther doskonale łapie konwencję owego hair metalu. Większość utworów z Feel the Steel nadaje się do zanucenia (byle nie w miejscu publicznym). Satchel to utalentowany gitarzysta, ongiś wykładowca na hollywoodzkiej uczelni muzyki popularnej. W każdym utworze popisuje się rasową solówką, najlepiej mu to wychodzi w Eatin’ Ain’t Cheatin’, choć nieźle też czadzi w Turn Out the Lights z gościnnym udziałem M. Shadowsa z Avenged Sevenfold. Poczucie humoru Michaela Starra i jego kompanów przejawia się nie tylko w skłonności do łamania barier dobrego smaku, ale, co ważniejsze, w umiejętności parodiowania zarówno loci communes komercyjnego metalu lat 80., jak i stylistyki konkretnych wykonawców.
Całą płytę rozpoczyna Death to All But Metal – parodia pieśni o wyższości heavy metalu nad każdym innym gatunkiem muzycznym, której tekst sprowadza się do litanii obscenicznych obelg pod adresem gwiazd muzyki pop, takich jak Britney Spears czy Kanye West, z jednoczesnym wychwalaniem Def Leppard i Motley Crue. Gdzieś tam w głębi wydziera się Corey Taylor ze Slipknota. Utwór wyszedł na singlu, lecz pozostaje jednym z tych albumowych otwieraczy, które zazwyczaj pomijam przy słuchaniu i zaczynam od drugiego utworu, czyli od wspomnianego Asian Hooker. Wybrzmiewa tam pseudoorientalny motyw, “South Korea” zostaje “odpowiednio” zrymowane z “gonorrhea”, a gościnnie gra Scott Ian z Anthraxu. Lepiej wypada Fat Girl, zdecydowanie robiony pod Whitesnake, z brzmiącym w tym kontekście wyjątkowo ordynarnie wielorybniczym okrzykiem Thar she blows! Inną inspiracją jest Def Leppard (bo ja wiem, Eatin’ Ain’t Cheatin’?). Natomiast Party All Day (**** All Night) to wykapane Bon Jovi – od klawiszowego wstępu, przez wykorzystanie efektu gitarowego zwanego talkboxem, po rzewną newjerseyską melodykę zwieńczoną wybuchowym refrenem; krótko mówiąc – parodia Livin’ on a Prayer. W dodatku w tle słychać Justina Hawkinsa z The Darkness.
Ballady są trzy: Community Property z cukierkową orkiestrą (pomiot liryczny zapewnia ukochaną, że jego serce należy do niej, ale jego bindas to dobro społeczne), Stripper Girl z mocniejszym refrenem (Starr śpiewa trochę jakby pod Stevena Tylera) oraz finałowa Oklahoma Girl – akustyczna, nieco countrowa, przywołująca ducha To Be With You Mr. Big czy More Than Words Extreme (mam na myśli muzykę, bo o tekście szkoda gadać).



Manic Street Preachers, Generation Terrorists, 1992
Mój pierwszy kontakt z tym walijskim zespołem nastąpił gdzieś w roku 1999, kiedy to w mediach grasował hit If You Tolerate This, Your Children Will Be Next. Melodyjna ballada ze smyczkami i z zaangażowanym tekstem pozwoliła mi zakwalifikować MSP jako przedstawicieli wyższej półki britpopu. Potem było jeszcze So Why So Sad i występ zespołu – jako jednego z pierwszych zachodnich wykonawców – w Teatrze im. Karola Marksa w Hawanie. Gdybym tak wiedział, że od britpopu zawsze się odcinali, a w początkach kariery potrafili konkretnie przyczadzić…
Nawiedzonych Ulicznych Kaznodziejów jest dziś trzech: James Dean Bradfield – śpiew i gitara, Nicky Wire – bas, Sean Moore – perkusja. Ale na początku lat 90. był jeszcze czwarty, Richey James Edwards. Nominalnie gitarzysta, choć za bardzo grać nie umiał i na koncertach, niczym Sid Vicious, występował z instrumentem niepodłączonym do prądu, za to wraz z Wire’em zajmował się pisaniem tekstów. Edwards był człowiekiem zmagającym się z wieloma problemami osobistymi: depresja, anoreksja, samookaleczenia, narkotyki… W 1995 roku zaginął bez wieści – prawdopodobnie popełnił samobójstwo, rzucając się z mostu pod Bristolem (w 2008 uznano go urzędowo za zmarłego).
O Skunk Anansie pisałem, że czadem i przebojowością wyróżnia się na tle britpopu niczym Guns N’Roses na tle amerykańskiego metalu lat 80. Takie porównanie jest wobec wczesnych Manicsów jeszcze bardziej uprawnione, bowiem Gunsi stanowili dla nich jedną z głównych inspiracji. Wprawdzie James Dean Bradfield nie przypomina wokalnie Axla Rose’a, lecz jego wysoki i mocny głos zdecydowanie wybija się z masy madchestersko-britpopowych rachityków. Solówki za to niekiedy brzmią slashowato. Fakt, że pierwszy utwór nosi tytuł Slash n’ Burn, wydaje się zbiegiem z okoliczności, ale prawdę mówiąc, spora część płyty jest niemal hardrockowa, a riffy z Nat West – Barclays – Midlands – Lloyds, Another Invented Disease czy Condemned to Rock’n’Roll brzmią chwilami wręcz metalowo. Uspokojenie przynosi bazujący na folkowatych gitarach akustycznych wstęp do skądinąd równie przebojowego jak większość albumu – Love’s Sweet Exile, albo wolniejszy Spectators of Suicide.
Wszędzie jest dużo melodii, czy chodzi o atrakcyjne refreny, czy partie gitarowe. Przykład może stanowić Born to End z chóralnie dośpiewywanymi frazami, You Love Us albo Stay Beautiful, gdzie w refrenie brzydkie słowo zostaje zastąpione zagrywką gitarową. Nieco rzewnie wypada Little Baby Nothing z gościnnym udziałem wielodyscyplinarnej gwiazdy porno, Traci Lords. Biorąc pod uwagę, że tekst dotyczy uprzedmiotowienia kobiet – właściwa osoba na właściwym miejscu. Na klawiszach gra zaś w tym utworze Spike Edney, niezadawny współpracownik Queen. No i wypada wspomnieć o chyba największym hicie z tego albumu, Motorcycle Emptiness, niesionym melodyjnym riffem gitarowym i z refrenem, gdzie “loneliness” jest zrymowane z “emptiness”, ale w tym drugim akcent pada zupełnie inaczej niż w tym pierwszym: “emptine-e-ess!”. Równie niestandardowo wygląda wymowa przez Bradfielda słowa disease w Another Invented Disease.
Główną wadę Generation Terrorists stanowi długość. Płyta byłaby kompletnym killerem, gdyby wywalić z niej kilka najmniej wyrazistych kawałków, w tym Methadone Pretty, Damn Dog czy dwie części Repeat, wymierzone odpowiednio w Brytanię i Amerykę. Skoro o Ameryce mowa, nie za bardzo też pozostaje w głowie Tennessee. Trudno jednak mówić o wywalaniu, skoro właściwie wszystkie tu utwory poruszają poważną, tzw. zaangażowaną tematykę. W książeczce każdemu z nich zostało przyporządkowane motto, m.in. z Valerie Solanas, Orwella, Camusa, Rimbauda, Sylvii Plath i Manifestu futuryzmu.



Manic Street Preachers, Gold Against the Soul, 1994
O tej płycie czytałem w “Tylko Rocku” w czasach przedinternetowych. Recenzent skupiał się na materii tekstowej, więc odniosłem wrażenie, że to jakaś strasznie dołująca pozycja. Tymczasem Manicsom na drugim albumie udało się połączyć teksty o niewesołych sprawach z muzyką, zdawałoby się, beztroską. Najlepszy przykład – Drug Drug Druggy, gdyby nie tekst, to można by przyjąć, że wręcz radosny.
Ogólnie rzecz biorąc, płyta unika największego mankamentu Generation Terrorists, to znaczy jest krótsza i bardziej zwarta (10 utworów, w porównaniu z 18 na debiucie). Choć riffy pozostają zadziorne, to jakby bardziej miękkie niż poprzednio, w swoim charakterze bardziej grunge’owe niż metalowe. Już otwierający Sleepflower może się wykazać atrakcyjnym riffem, po kilku pierwszych taktach potężnie podbitym przez bas Nicky’ego Wire’a. Prawie cały album jest też bezwstydnie melodyjny i przebojowy. Na singlu wyszedł From Despair to Where - to już raczej, za przeproszeniem, “mocniejszy britpop”, a melodia zwrotek kojarzy mi się mgliście z jakimś innym przebojem wczesnych lat 90., ale nie mogę zidentyfikować. Następcą Motorcycle Emptiness jawi się zaś Roses in the Hospital (z przekleństwem w refrenie, ocenzurowanym w wersji radiowej). Do mniej motorycznych należą La Tristesse Durera (Scream to a Sigh) z podfalsetowionym Bradfieldem w zwrotkach oraz Life Becoming a Landslide, ballada ze smyczkami (“moje pojęcie o miłości ukształtował widziany w dzieciństwie urywek pornografii”, boleje pomiot liryczny). Materiał wchodzi do głowy nienachalnie, ale jednak, dzięki łatwo przyswajalnym refrenom i zagrywkom gitarowymi. 
Mniej ciekawe są dopiero trzy ostatnie utwory (w tym tytułowy riffowiec), choć w Nostalgic Pushead zwrotkę wzbogaca stylowy syntezator, a Symphony of Tourette czadzi nie gorzej od Nirvany, ale może to gęstość problematyki zaczyna w końcu przezierać i robi się po pewnym czasie męcząca.
Zespół nie lubi Gold Against the Soul, uważając, że za bardzo się ugiął pod oczekiwaniami wytwórni, recenzenci również mają mieszane opinie, ale ja sam nie lubić tej płyty nie mam powodu.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz