Muzyczne podróże
roku bieżącego rozpocząłem od dwóch zespołów, z których jeden
śpiewa – całkiem dosłownie – o pewnych fragmentach niejakiej Maryni, a
drugi wręcz przeciwnie, ale łączy je to, że twórczość obu
wkręca się w ucho niczym zawodowy gacopyrz.
Steel
Panther, Feel the Steel, 2009
Pisałem już na blogu o jednej Panterze, nad wyraz
groźnej i agresywnej. Ta, o której opowiem dziś, jest Stalowa,
lecz mimo to łagodniejsza od tamtej. Za to o wiele bardziej obleśna.
Mamy do czynienia z przedstawicielem nurtu
“rekonstrukcyjnego” w heavy metalu, grającego taką muzykę,
jaką się wykonywało w latach 80. W odróżnieniu jednak od takich
kapel jak Steelwing albo White Wizzard, orientujących się na Nową
Falę Brytyjskiego Heavy Metalu i wykonawców z niej wyrastających,
czterej zbereźnicy z Los Angelesu nawiązują do tego, co jeszcze w
latach 90. nazywało się złośliwie “pudel metalem”:
komercyjnych hitów, kolorowych ciuchów, trwałych ondulacji, seksu,
narkotyków i kiczu.
Ze względu
na materię tekstową zdecydowanie nie jest to zespół dla każdego.
Już po tytułach, takich jak Asian Hooker (przez Jutubę
skromnie przekręcany na Asian Hookah, że niby piosenka o
fajce wodnej) czy Eatin’ Ain’t Cheatin’, nietrudno się
domyślić, że traktują one o uprawianiu tego czegoś na “s”. I
są ekstremalnie sprośne: nie ma miejsca na niedopowiedzenia, aluzje
czy metafory, jest bezkompromisowe walenie częściami niesfornymi
prosto między oczy. Można nawet się pokusić o twierdzenie, że
Steel Panther to Milenka-Marlenka heavy metalu. Co ciekawe, zespół
śpiewa o prostytutkach, zabawianiu doustnym, problemach wenerycznych
i dziewczynach “całych od”, a w książeczce wszelkie wulgaryzmy
są wstydliwie wygwiazdkowane (w tym tak brzydkie słowo jak “gay”),
tak jakby to choć trochę zmieniało obmierzłość tekstów.
Oczywiście
cała ta zbereda jest tu dla jaj, polegających na doprowadzeniu do
skrajności konwencji glam metalu lat 80. – Steel Panther śpiewa
wprost to, do czego inne zespoły robiły tylko aluzje. A więc nawet
nie tyle Milenka, co Borat. Naturalnie, nie każdego słuchacza taki
gimbazjalno-koszarowy sztafaż może przekonywać, a wielu wręcz
odrzuci. Trochę aluzyjności i ogródka jednak by się momentami
przydało; rodzima kapela Nocny Kochanek wykazuje się w swych
bezeceństwach ciut większą finezją. Ale cóż, zawsze można
udawać, że się nie rozumie tekstu – choć czasami bywa to trudne
– i skupić się na muzyce.
A jest na
czym się skupiać, bo Steel Panther doskonale łapie konwencję
owego hair metalu. Większość utworów z Feel the Steel nadaje
się do zanucenia (byle nie w miejscu publicznym). Satchel to
utalentowany gitarzysta, ongiś wykładowca na hollywoodzkiej uczelni
muzyki popularnej. W każdym utworze popisuje się rasową solówką,
najlepiej mu to wychodzi w Eatin’ Ain’t Cheatin’, choć
nieźle też czadzi w Turn Out the Lights z gościnnym
udziałem M. Shadowsa z Avenged Sevenfold. Poczucie humoru
Michaela Starra i jego kompanów przejawia się nie tylko w
skłonności do łamania barier dobrego smaku, ale, co ważniejsze, w
umiejętności parodiowania zarówno loci communes komercyjnego
metalu lat 80., jak i stylistyki konkretnych wykonawców.
Całą płytę rozpoczyna Death to All But Metal – parodia pieśni
o wyższości heavy metalu nad każdym innym gatunkiem muzycznym,
której tekst sprowadza się do litanii obscenicznych obelg pod
adresem gwiazd muzyki pop, takich jak Britney Spears czy Kanye West,
z jednoczesnym wychwalaniem Def Leppard i Motley Crue. Gdzieś tam w
głębi wydziera się Corey Taylor ze Slipknota. Utwór wyszedł na
singlu, lecz pozostaje jednym z tych albumowych otwieraczy, które
zazwyczaj pomijam przy słuchaniu i zaczynam od drugiego utworu,
czyli od wspomnianego Asian Hooker. Wybrzmiewa tam
pseudoorientalny motyw, “South Korea” zostaje “odpowiednio”
zrymowane z “gonorrhea”, a gościnnie gra Scott Ian z Anthraxu.
Lepiej wypada Fat Girl, zdecydowanie robiony pod Whitesnake, z
brzmiącym w tym kontekście wyjątkowo ordynarnie wielorybniczym
okrzykiem Thar she blows! Inną inspiracją jest Def Leppard
(bo ja wiem, Eatin’ Ain’t Cheatin’?). Natomiast Party
All Day (**** All Night) to wykapane Bon Jovi – od klawiszowego
wstępu, przez wykorzystanie efektu gitarowego zwanego talkboxem, po
rzewną newjerseyską melodykę zwieńczoną wybuchowym refrenem;
krótko mówiąc – parodia Livin’ on a Prayer. W dodatku w
tle słychać Justina Hawkinsa z The Darkness.
Ballady są trzy: Community Property z cukierkową orkiestrą (pomiot
liryczny zapewnia ukochaną, że jego serce należy do niej, ale jego
bindas to dobro społeczne), Stripper Girl z mocniejszym
refrenem (Starr śpiewa trochę jakby pod Stevena Tylera) oraz
finałowa Oklahoma Girl – akustyczna, nieco countrowa,
przywołująca ducha To Be With You Mr. Big czy More Than
Words Extreme (mam na myśli muzykę, bo o tekście szkoda
gadać).
Manic
Street Preachers, Generation Terrorists, 1992
Mój pierwszy kontakt z tym walijskim zespołem nastąpił
gdzieś w roku 1999, kiedy to w mediach grasował hit If You
Tolerate This, Your Children Will Be Next. Melodyjna ballada ze
smyczkami i z zaangażowanym tekstem pozwoliła mi zakwalifikować
MSP jako przedstawicieli wyższej półki britpopu. Potem było
jeszcze So Why So Sad i występ zespołu – jako jednego z
pierwszych zachodnich wykonawców – w Teatrze im. Karola Marksa w
Hawanie. Gdybym tak wiedział, że od britpopu zawsze się odcinali,
a w początkach kariery potrafili konkretnie przyczadzić…
Nawiedzonych Ulicznych Kaznodziejów jest dziś trzech:
James Dean Bradfield – śpiew i gitara, Nicky Wire – bas, Sean
Moore – perkusja. Ale na początku lat 90. był jeszcze czwarty,
Richey James Edwards. Nominalnie gitarzysta, choć za bardzo grać
nie umiał i na koncertach, niczym Sid Vicious, występował z
instrumentem niepodłączonym do prądu, za to wraz z Wire’em
zajmował się pisaniem tekstów. Edwards był człowiekiem
zmagającym się z wieloma problemami osobistymi: depresja,
anoreksja, samookaleczenia, narkotyki… W 1995 roku zaginął bez
wieści – prawdopodobnie popełnił samobójstwo, rzucając się z
mostu pod Bristolem (w 2008 uznano go urzędowo za zmarłego).
O Skunk Anansie pisałem, że czadem i przebojowością
wyróżnia się na tle britpopu niczym Guns N’Roses na tle
amerykańskiego metalu lat 80. Takie porównanie jest wobec wczesnych
Manicsów jeszcze bardziej uprawnione, bowiem Gunsi stanowili dla
nich jedną z głównych inspiracji. Wprawdzie James Dean Bradfield
nie przypomina wokalnie Axla Rose’a, lecz jego wysoki i mocny głos
zdecydowanie wybija się z masy madchestersko-britpopowych
rachityków. Solówki za to niekiedy brzmią slashowato. Fakt, że
pierwszy utwór nosi tytuł Slash n’ Burn, wydaje się
zbiegiem z okoliczności, ale prawdę mówiąc, spora część płyty
jest niemal hardrockowa, a riffy z Nat West – Barclays –
Midlands – Lloyds, Another Invented Disease czy
Condemned to Rock’n’Roll brzmią chwilami wręcz metalowo.
Uspokojenie przynosi bazujący na folkowatych gitarach akustycznych
wstęp do – skądinąd równie przebojowego jak większość
albumu – Love’s Sweet Exile, albo wolniejszy
Spectators of Suicide.
Wszędzie jest dużo melodii, czy chodzi o atrakcyjne refreny, czy partie
gitarowe. Przykład może stanowić Born to End z chóralnie
dośpiewywanymi frazami, You Love Us albo Stay Beautiful,
gdzie w refrenie brzydkie słowo zostaje zastąpione zagrywką
gitarową. Nieco rzewnie wypada Little Baby Nothing z
gościnnym udziałem wielodyscyplinarnej gwiazdy porno, Traci Lords.
Biorąc pod uwagę, że tekst dotyczy uprzedmiotowienia kobiet –
właściwa osoba na właściwym miejscu. Na klawiszach gra zaś w tym
utworze Spike Edney, niezadawny współpracownik Queen. No i wypada
wspomnieć o chyba największym hicie z tego albumu, Motorcycle
Emptiness, niesionym melodyjnym riffem gitarowym i z refrenem,
gdzie “loneliness” jest zrymowane z “emptiness”, ale w tym
drugim akcent pada zupełnie inaczej niż w tym pierwszym:
“emptine-e-ess!”. Równie niestandardowo wygląda wymowa przez
Bradfielda słowa disease w Another Invented Disease.
Główną
wadę Generation Terrorists stanowi długość. Płyta byłaby
kompletnym killerem, gdyby wywalić z niej kilka najmniej wyrazistych
kawałków, w tym Methadone Pretty, Damn Dog czy dwie
części Repeat, wymierzone odpowiednio w Brytanię i Amerykę.
Skoro o Ameryce mowa, nie za bardzo też pozostaje w głowie
Tennessee. Trudno jednak mówić o wywalaniu, skoro właściwie
wszystkie tu utwory poruszają poważną, tzw. zaangażowaną
tematykę. W książeczce każdemu z nich zostało przyporządkowane
motto, m.in. z Valerie Solanas, Orwella, Camusa, Rimbauda, Sylvii
Plath i Manifestu futuryzmu.
Manic
Street Preachers, Gold Against the Soul, 1994
O tej płycie czytałem w “Tylko Rocku” w czasach
przedinternetowych. Recenzent skupiał się na materii tekstowej,
więc odniosłem wrażenie, że to jakaś strasznie dołująca
pozycja. Tymczasem Manicsom na drugim albumie udało się połączyć
teksty o niewesołych sprawach z muzyką, zdawałoby się, beztroską.
Najlepszy przykład – Drug Drug Druggy, gdyby nie tekst, to
można by przyjąć, że wręcz radosny.
Ogólnie rzecz biorąc, płyta unika największego
mankamentu Generation Terrorists, to znaczy jest
krótsza i bardziej zwarta (10 utworów, w porównaniu z 18 na
debiucie). Choć riffy pozostają zadziorne, to jakby bardziej
miękkie niż poprzednio, w swoim charakterze bardziej grunge’owe
niż metalowe. Już otwierający Sleepflower może się
wykazać atrakcyjnym riffem, po kilku pierwszych taktach potężnie
podbitym przez bas Nicky’ego Wire’a. Prawie cały album jest też
bezwstydnie melodyjny i przebojowy. Na singlu wyszedł From Despair to Where - to już raczej, za
przeproszeniem, “mocniejszy britpop”, a melodia zwrotek kojarzy mi się mgliście z jakimś innym przebojem wczesnych lat 90., ale nie mogę zidentyfikować. Następcą Motorcycle Emptiness jawi się zaś
Roses in the Hospital (z przekleństwem w refrenie,
ocenzurowanym w wersji radiowej). Do mniej motorycznych należą La
Tristesse Durera (Scream to a Sigh) z podfalsetowionym
Bradfieldem w zwrotkach oraz Life Becoming a Landslide,
ballada ze smyczkami (“moje pojęcie o miłości ukształtował
widziany w dzieciństwie urywek pornografii”, boleje pomiot
liryczny). Materiał wchodzi do głowy nienachalnie, ale jednak, dzięki łatwo przyswajalnym refrenom i zagrywkom gitarowymi.
Mniej ciekawe są dopiero trzy ostatnie utwory (w tym
tytułowy riffowiec), choć w Nostalgic Pushead zwrotkę
wzbogaca stylowy syntezator, a Symphony of Tourette czadzi nie
gorzej od Nirvany, ale może to gęstość problematyki zaczyna w
końcu przezierać i robi się po pewnym czasie męcząca.
Zespół nie lubi Gold Against the Soul, uważając,
że za bardzo się ugiął pod oczekiwaniami wytwórni, recenzenci
również mają mieszane opinie, ale ja sam nie lubić tej płyty nie
mam powodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz