Czytanie
w tym roku trochę wolno mi idzie, bo zarobiony jestem, ale w końcu
ile można pisać o płytach? No to zaczynamy.
1.
Paweł Brudek, Afryka Wschodnia 1914-1918,
Warszawa 2008
(z
serii Historyczne bitwy)
Kontynuując z zeszłego roku serię dotyczącą I wojny
światowej, z okopów Flandrii i znad rzek Polesia przenoszę się na
front dużo bardziej egzotyczny.
W drugiej połowie XIX w. Cesarstwo Niemieckie było
mocarstwem młodym, ale ambitnym. W związku z tym zapragnęło
kolonii – i uzyskało je, przede wszystkim w Afryce. Wkrótce
niemiecki kolonializm stał się jeszcze bardziej niesławny niż
krwawa działalność pracowników belgijskiego Leopolda w Kongo.
Po wybuchu wojny światowej siły Ententy (głównie
Imperium Brytyjskiego) dość szybko zajęły większość
niemieckich posiadłości. Trochę dłużej trwało podporządkowanie
Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej (Namibii), która w
rezultacie stała się kolonią Southafryki i pozostawała nią aż
do 1989. Ale Afryka Wschodnia, czyli Tanganika (dziś kontynentalna
część Tanzanii) oraz protektoraty Rwanda i Burundi – to już
zupełnie inna historia. Tamtejsze Schutztruppen, wojska kolonialne
organizacyjnie odrębne od armii Rzeszy, przez całą wojnę biły
przeważnie wroga, a ich dowódca, płk Paul von Lettow-Vorbeck,
zaczął od mocnego akcentu, jakim było sromotne pobicie w
listopadzie 1914 r. ośmiokrotnie silniejszego, złożonego
głównie z Hindusów, desantu brytyjskiego pod Tangą.
Oprócz przeciwnika Lettow musiał stawić czoło
bezlitosnemu klimatowi, trudnym warunkom terenowym, chorobom
tropikalnym (po obu stronach znacznie więcej ludzi zmarło z powodu
chorób niż zostało zabitych), a także niełatwej współpracy z
wtrącającym mu się w kompetencje, a znacznie mniej walecznym
gubernatorem Heinrichem Schnee. Bił się zaś z determinacją
godną montypythonowskiego Czarnego Rycerza: jak mu zajęli północną
Tanganikę, to walczył w południowej, jak południową – to
przeszedł do partyzantki; kiedy alianci zaczęli już umieć w
ganianie nieprzyjaciela po lasach, przemaszerował z wojskami na ich
terytorium, do Mozambiku i Rodezji Północnej (dziś Zambia). W
rezultacie złożył broń jako ostatni z wyższych dowódców
niemieckich – dwa tygodnie po 11 listopada. Bo akurat nie czuł się
najlepiej.
Przeciwko sobie Schutztruppen miały istną wieżę
Babel: wojska brytyjskie, belgijskie i portugalskie. Przy tym w skład
oddziałów Imperium Brytyjskiego wchodziły bataliony z Wielkiej
Brytanii, Królewscy Strzelcy Afrykańscy z Afryki Wschodniej, wojska
kolonialne z Afryki Zachodniej oraz Hindusi – zarówno regularna
armia indyjska, jak formacje Służby Imperialnej, czyli
“wypożyczone” wojska maharadżowskie. No i nie zapominajmy o
Afryce Południowej. Po stronie niemieckiej walczyli ochotnicy
burscy, którzy po podboju Oranii i Transwalu przesiedlili się do
Tanganiki, zaś najwybitniejszym spośród dowódców Imperium był
gen. Jan Christian Smuts, późniejszy premier Związku Południowej
Afryki. W jednym miejscu mowa też o żołnierzach z Indii Zachodnich
(Jamajka?) Nie mieli oni statusu wojsk kolonialnych, lecz
regularnych, więc tubylcy nazywali ich “czarnymi Europejczykami”.
Jeśli chodzi o pozostałych sojuszników… Beldzy
mieli problem z werbunkiem tragarzy, gdyż chodziły słuchy, że dla
oszczędności nie karmią żołnierzy w sposób normalny, tylko
oczekują od wojska, żeby se samo kogoś zjadło. Podczas m.in.
zdobywania Rwandy belgijscy askari z Konga wykazali się zbrodniczym
okrucieństwem, jakby chcieli dorównać białemu naczalstwu.
Portugalczycy natomiast nie zaprezentowali się najlepiej – ledwo
tylko sforsowali Ruwumę, żeby “pokazać, jak się walczy”, a
już zostali zmuszeni do panicznej ucieczki, porzucając mnóstwo
zaopatrzenia i zyskując sobie wśród niemieckich askari miano
Washenzi Ulaya, “europejskich dzikusów” (czarni
żołnierze w służbie niemieckiej odznaczali się zresztą
nadzwyczajnym jak na wojska kolonialne esprit de corps). Innym
razem czołówka wojsk niemieckich wyszła prosto na oficerów
portugalskich pijących kawę na werandzie.
Walki toczyły się nie tylko na lądzie, ale także na
akwenach. Do najgłośniejszych epizodów należała epopeja
krążownika “Königsberg”, kryjącego się przed Royal Navy w
delcie Rufidżi. Jeszcze goręcej wyglądała sytuacja na jeziorach:
głównie na Tanganice, gdzie Brytyjczycy rzucili przeciw niemieckim
uzbrojonym parowcom kutry “Fifi”, “Mimi” i “Toutou”, poza
tym na Jeziorze Wiktorii oraz Kiwu.
Opracowanie Pawła Brudka jest jednym z najlepszych
habeków, jakie czytałem w ostatnich latach, choć ze względu na
swój zakres prześlizguje się dość ogólnikowo po wielu
starciach. Styl jest potoczysty, przyjazny czytelnikowi, czyta się
niemal błyskawicznie. Żeby nie było zbyt różowo: zdarzają się
uchybienia gramatyczne, czasami też zawodzi autora znajomość
języków. O jednym z oddziałów ochotniczych pisze: “wkrótce
zdobyli sobie przydomek “old and bold”, czyli starzy i łysi”.
Dość mało intuicyjnie prezentują się akapity – sądząc po
efemerycznej obecności autora na Histerykach, gdzie jego posty
stanowiły litą ścianę tekstu, w książce podziału na ustępy
mógł dokonać redaktor. W takim razie byłby to godny świętego
Graala dowód na to, że redaktor w Bellonie w ogóle coś robi.
W bibliografii, prócz licznych opracowań, znalazło
się dużo materiałów źródłowych, zwłaszcza niemieckich,
wydanych w okresie weimarskim i III Rzeszy. Są wśród nich
wspomnienia Lettowa, Schneego i dowódcy “Königsberga”, kmdr.
por. Maxa Looffa. Mapki są dwie, zgodnie z tradycją serii dość
marne – autor chciał pozyskać dużo lepsze, ale nie wyjszło.
Zdecydowaną zaletę książki stanowi masa anegdot,
dających pojęcie o tym, jak specyficzny teatr działań stanowiła
Afryka Wschodnia. Żyrafy zrywające kable telegraficzne? Wściekłe
pszczoły atakujące z postrzelanych gniazd? Brygady robocze szybkiej
produkcji czółen jako remedium na problemy pory deszczowej? Jest
tego więcej. Można się dowiedzieć, jak wyglądało wigilijne menu
na “Königsbergu”, jakich biopaliw używali Niemcy wobec
niedoboru benzyny, kto i dlaczego jadł zupę z mostu i na czym
polegała metoda wywiadowcza zwana “Dirty Paper Method”.
Cytat: “Na niemieckich rupiach widniała podobizna cesarza Wilhelma II
w okazałym hełmie kirasjerskim, a na angielskich – króla Jerzego
V, który nie miał nic na głowie; wysnuto więc wniosek, że
angielski król rozpętał wojnę z niemieckim cesarzem z zazdrości
o jego hełm”.
2.
Od Chaucera do Larkina. 400 nieśmiertelnych wierszy 125
poetów anglojęzycznych z 8 stuleci. Antologia w wyborze,
przekładzie i opracowaniu Stanisława Barańczaka,
Kraków 1993
Ten gruby tom stanowi – jak przyznaje Stanisław
Barańczak w przedmowie – próbę zaprezentowania polskiemu
czytelnikowi najbardziej trwałych utworów poezji anglojęzycznej –
angielskiej, amerykańskiej, od czasu do czasu irlandzkiej (Jonathan
Swift, W.B. Yeats) albo szkockiej (William Dunbar, Robert Burns). Za
kryterium “nieśmiertelności” tłumacz przyjął częstotliwość
pojawiania się wierszy w antologiach – wobec tego są to swego
rodzaju “greatest hits”. Każdego autora tłumacz-poeta
przedstawia w krótkiej notce biograficznej.
Zgodnie z tytułem, pierwszym zaprezentowanym poetą
znanym z nazwiska jest Geoffrey Chaucer, z trzema wierszami, ale
jeszcze przed nim pojawiają się dwa utwory anonimowe, w tym
XIII-wieczna piosenka Otoć wiosny nadszedł czas (Sumer Is
Icumen In), jeden z najstarszych zabytków literatury angielskiej
w ogóle. W średniowieczu mamy standardowy zestaw tematów, w tym
poezję religijną i miłosną. Zwraca uwagę Tren dla rymotwórców
wspomnianego Dunbara, gdzie w konwencji tańca śmierci autor
upamiętnia nazwiska zmarłych kolegów po piórze.
Poezja angielska rozkręca się w wieku XVI. Na czele
oczywiście Szekspir, tu reprezentowany przez wybór sonetów i parę
piosenek z różnych dramatów (łącznie 22 utwory – najwięcej ze
wszystkich poetów w zbiorze), a za nim Raleigh, Marlowe i inni.
Można się zorientować, co pisał “Philip cholerny Sidney”,
kiedy nie walczył z Hiszpanami przemycającymi do Anglii pornosy.
Nie zabrakło nawet wiersza napisanego przez samą Dużą Elkę. Daty
narodzin i śmierci autorów wskazują, że w wieku XVI poeta to był
w Anglii zawód podwyższonego ryzyka.
Wiek XVII zdominowali za to poeci metafizyczni, na czele
z Johnem Donne’em, na drugim miejscu po Szekspiru pod względem
liczby wierszy (16): zarówno erotyków, jak i liryki religijnej. Za
nim podąża szereg innych “metafizyków”: Ben Jonson i jego
ferajna, Robert Herrick, bracia Herbertowie (George słynniejszy od
Edwarda), Andrew Marvell. Po drodze przemyka pierwsza w tym zbiorze
kobieta niebędąca królową, Anne Bradstreet, której wiersz Do mego drogiego i
kochającego męża jest tu równocześnie pierwszym przykładem
poezji amerykańskiej (poetka urodziła się w Anglii, ale
zamieszkała w Massachusetts).
Ale prawdziwa jazda to dopiero XVIII/XIX wiek, od
klasycyzmu i romantyzmu po epokę późnowiktoriańską. Co prawda
typowy los poety angielskiego stanowiła wówczas śmierć w młodym
wieku albo przynajmniej psychiatryk, za to powstało mnóstwo
utworów, które, wrzucone do oceanu kultury, wzbudziły kręgi
rozchodzące się po dziś dzień. Chan Kubla Coleridge’a
(mój pierwszy kontakt: powieść fantasy Grega Beara Koncert
nieskończoności), Ozymandias Shelleya (ulubiony wiersz
niejakiego Adriana Veidta), Szarża Lekkiej Brygady lorda
Tennysona (swoją drogą, bez uprzedzenia okrojona przez tłumacza)…
Kto nie zna tych wierszy, ten nie rozumie Anglii. Jest wybór
Williama Blake’a, w tym Czy po zielonych górach Anglii
alias Jeruzalem, niemal zapasowy hymn Wielkiej Brytanii,
niezwykle popularny jako pieśń w czasie I wojny światowej. W
latach 70. skowerowany został przez trio Emerson, Lake & Palmer,
a pod koniec wieku Bruce Dickinson, skądinąd wielki fan Blake’a,
napisał własną muzykę do tego samego tekstu. Skoro zeszło na
muzykę rockową, jest też wiersz Do myszy szkockiego poety
narodowego Roberta Burnsa, który zainspirował One Brown Mouse
Jethro Tull (choć to nie adaptacja ani nawet nie parafraza).
Tymczasem po drugiej stronie stawu uprawiali swoje
poletko Ralph Waldo Emerson, Walt Whitman czy Emily Dickinson – z
tą ostatnią styczność miałem za sprawą Pana Maleńczuka, który
jej utwory wykonywał we własnych przekładach. Mam więc
porównanie, jak wygląda Wild Nights w wersji Barańczaka, a
jak w wersji Püdelsów. Nie brakuje Edgara Allana Poe i Hermana
Melville’a, znanych może bardziej jako prozaicy. Notabene, w
przypadku Amerykanów zauważalna jest nadreprezentacja stanu
Massachusetts. Anne Bradstreet, Edward Taylor, Emerson, Poe, Henry D.
Thoreau, Emily Dickinson, Robert Frost, e.e. cummings czy wielki
nieobecny tego zbioru (jeśli nie liczyć przypisu do jednego
z wierszy cummingsa), Henry Longfellow – wszystko ziomale, a i
T.S. Eliot, choć był z Missouri, a potem wyjechał do Anglii,
studiował jednak na Harvardzie.
W XX wieku zwiększa się odsetek Amerykanów, coraz
więcej też poetów używa wiersza nie tylko białego, ale wręcz
wolnego (William Carlos Williams). Zaś Imperator porcji lodów
Wallace’a Stevensa – lubiany przez Stephena Kinga, który
dwukrotnie wykorzystywał go jako motto – skłonił mnie nawet do
szukania w internetach interpretacji. Przy tym nie mogę wyjść z
podziwu nad wersem “W misie obleśnie maślane śmietany” jako
tłumaczenie oryginalnej aliteracji “In kitchen cups concupiscent
curds”. Poza tym z ubiegłego stulecia mamy choćby Wystanego
Audena, Ezrę Pounda i Elizabeth Bishop, podczas gdy honoru poezji
brytyjskiej bronią Dylan Thomas i Philip Larkin. Barańczak
stanowczo przyjął takie kryterium, że do zbioru trafią wyłącznie
poeci nieżyjący – stąd brak wielu wybitnych nazwisk, choćby
tego drugiego Dylana (gdyby w 1966 r. mocniej przywalił motocyklem w
drzewo, miałby być może miejsce w antologii).
XX wiek to także doświadczenie wojny, spotykujemy więc
dwóch poetów poległych na froncie w szeregach armii brytyjskiej:
Wilfreda Owena i Edwarda Thomasa, przy czym drugi padł wcale nie –
jak pisze Barańczak w biogramie – “pod Flanders” (cokolwiek by
to), tylko pod Arras. Tymczasem e.e. cummings służył ochotniczo
jako sanitariusz i siedział za rzekome ujawnienie tajemnicy
wojskowej, co nie napełniło go entuzjazmem do sił zbrojnych.
Reakcję na wojnę światową stanowiły też wiersze Thomasa
Hardy’ego, takie jak W czas “Miażdżenia Narodów” (jego
wcześniejszy utwór Dobosz Hodge dotyczył z kolei wojny
burskiej). Drugiej wojnie poświęcony jest lapidarny wiersz Śmierć
strzelca z wieżyczki bombowca Amerykanina Randalla Jarella.
Barańczak, jako człowiek poczucia humoru, poświęcił
odpowiednio wiele miejsca poezji niepoważnej. Jest więc W.S.
Gilbert (ten od Sullivana) oraz Edward Lear, reprezentowany przez
jeden ze swych pionierskich limeryków i dwa wiersze: Dziąble (w
dawniejszym przekładzie, Dżamble, dał on nazwę zespołowi,
w kierym śpiewał Andrzej Zaucha) oraz Puchacz i kicia (do
tego muzykę napisał sam Igor Strawiński). Pojawia się także
Dziaberliada, czyli orgia neologizmów Jabberwocky Lewisa
Carrolla – miała ona chyba z dziesięć przekładów na polski,
zmierzył się z nią nawet Janusz Korwin-Mikke, najbardziej
popularna jest wersja Macieja Słomczyńskiego, ale jednak
tłumaczenie Barańczaka lepiej mi odpowiada. Natomiast Amerykanin
Ogden Nash, którego humorystyczne wiersze o wersach rozciągniętych
do absurdalnych rozmiarów czytywałem w dzieciństwie w starych
rocznikach “Przekroju”, wchodzi tu w zabawną polemikę z Zagładą
wojsk Sennacheryba lorda Byrona w utworze Zupełny wieloryb
(którego tytuł, dla odmiany, nawiązuje do Szekspira). Szkoda, że
zabrakło choć jednego, nawet anonimowego, dzieła angielskiej (albo
jeszcze lepiej – szkockiej) poezji sprośnej.
A swoją drogą, mamy tu poetów brytyjskich,
irlandzkich i amerykańskich – a czy Kanada, Australia i Nowa
Zelandia nie doczekały się własnych klasyków?
>Chan Kubla Coleridge’a (mój pierwszy kontakt: powieść fantasy Grega Beara Koncert nieskończoności)
OdpowiedzUsuńPrzybij piątkę! :)
Właściwie to jedyne, co z tej książki zapamiętałem, muszę sobie przypomnieć (nawet nie byłem pewien, czy dobrze pamiętam tytuł).
Usuń