czwartek, 20 kwietnia 2017

Zupa z mostu z obleśną śmietaną (z frontu czytelniczego, zaś cz. 1)


Czytanie w tym roku trochę wolno mi idzie, bo zarobiony jestem, ale w końcu ile można pisać o płytach? No to zaczynamy.


1. Paweł Brudek, Afryka Wschodnia 1914-1918, Warszawa 2008
(z serii Historyczne bitwy)

Kontynuując z zeszłego roku serię dotyczącą I wojny światowej, z okopów Flandrii i znad rzek Polesia przenoszę się na front dużo bardziej egzotyczny.
W drugiej połowie XIX w. Cesarstwo Niemieckie było mocarstwem młodym, ale ambitnym. W związku z tym zapragnęło kolonii – i uzyskało je, przede wszystkim w Afryce. Wkrótce niemiecki kolonializm stał się jeszcze bardziej niesławny niż krwawa działalność pracowników belgijskiego Leopolda w Kongo.
Po wybuchu wojny światowej siły Ententy (głównie Imperium Brytyjskiego) dość szybko zajęły większość niemieckich posiadłości. Trochę dłużej trwało podporządkowanie Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej (Namibii), która w rezultacie stała się kolonią Southafryki i pozostawała nią aż do 1989. Ale Afryka Wschodnia, czyli Tanganika (dziś kontynentalna część Tanzanii) oraz protektoraty Rwanda i Burundi – to już zupełnie inna historia. Tamtejsze Schutztruppen, wojska kolonialne organizacyjnie odrębne od armii Rzeszy, przez całą wojnę biły przeważnie wroga, a ich dowódca, płk Paul von Lettow-Vorbeck, zaczął od mocnego akcentu, jakim było sromotne pobicie w listopadzie 1914 r. ośmiokrotnie silniejszego, złożonego głównie z Hindusów, desantu brytyjskiego pod Tangą.
Oprócz przeciwnika Lettow musiał stawić czoło bezlitosnemu klimatowi, trudnym warunkom terenowym, chorobom tropikalnym (po obu stronach znacznie więcej ludzi zmarło z powodu chorób niż zostało zabitych), a także niełatwej współpracy z wtrącającym mu się w kompetencje, a znacznie mniej walecznym gubernatorem Heinrichem Schnee. Bił się zaś z determinacją godną montypythonowskiego Czarnego Rycerza: jak mu zajęli północną Tanganikę, to walczył w południowej, jak południową – to przeszedł do partyzantki; kiedy alianci zaczęli już umieć w ganianie nieprzyjaciela po lasach, przemaszerował z wojskami na ich terytorium, do Mozambiku i Rodezji Północnej (dziś Zambia). W rezultacie złożył broń jako ostatni z wyższych dowódców niemieckich – dwa tygodnie po 11 listopada. Bo akurat nie czuł się najlepiej.
Przeciwko sobie Schutztruppen miały istną wieżę Babel: wojska brytyjskie, belgijskie i portugalskie. Przy tym w skład oddziałów Imperium Brytyjskiego wchodziły bataliony z Wielkiej Brytanii, Królewscy Strzelcy Afrykańscy z Afryki Wschodniej, wojska kolonialne z Afryki Zachodniej oraz Hindusi – zarówno regularna armia indyjska, jak formacje Służby Imperialnej, czyli “wypożyczone” wojska maharadżowskie. No i nie zapominajmy o Afryce Południowej. Po stronie niemieckiej walczyli ochotnicy burscy, którzy po podboju Oranii i Transwalu przesiedlili się do Tanganiki, zaś najwybitniejszym spośród dowódców Imperium był gen. Jan Christian Smuts, późniejszy premier Związku Południowej Afryki. W jednym miejscu mowa też o żołnierzach z Indii Zachodnich (Jamajka?) Nie mieli oni statusu wojsk kolonialnych, lecz regularnych, więc tubylcy nazywali ich “czarnymi Europejczykami”.
Jeśli chodzi o pozostałych sojuszników… Beldzy mieli problem z werbunkiem tragarzy, gdyż chodziły słuchy, że dla oszczędności nie karmią żołnierzy w sposób normalny, tylko oczekują od wojska, żeby se samo kogoś zjadło. Podczas m.in. zdobywania Rwandy belgijscy askari z Konga wykazali się zbrodniczym okrucieństwem, jakby chcieli dorównać białemu naczalstwu. Portugalczycy natomiast nie zaprezentowali się najlepiej – ledwo tylko sforsowali Ruwumę, żeby “pokazać, jak się walczy”, a już zostali zmuszeni do panicznej ucieczki, porzucając mnóstwo zaopatrzenia i zyskując sobie wśród niemieckich askari miano Washenzi Ulaya, “europejskich dzikusów” (czarni żołnierze w służbie niemieckiej odznaczali się zresztą nadzwyczajnym jak na wojska kolonialne esprit de corps). Innym razem czołówka wojsk niemieckich wyszła prosto na oficerów portugalskich pijących kawę na werandzie.
Walki toczyły się nie tylko na lądzie, ale także na akwenach. Do najgłośniejszych epizodów należała epopeja krążownika “Königsberg”, kryjącego się przed Royal Navy w delcie Rufidżi. Jeszcze goręcej wyglądała sytuacja na jeziorach: głównie na Tanganice, gdzie Brytyjczycy rzucili przeciw niemieckim uzbrojonym parowcom kutry “Fifi”, “Mimi” i “Toutou”, poza tym na Jeziorze Wiktorii oraz Kiwu.
Opracowanie Pawła Brudka jest jednym z najlepszych habeków, jakie czytałem w ostatnich latach, choć ze względu na swój zakres prześlizguje się dość ogólnikowo po wielu starciach. Styl jest potoczysty, przyjazny czytelnikowi, czyta się niemal błyskawicznie. Żeby nie było zbyt różowo: zdarzają się uchybienia gramatyczne, czasami też zawodzi autora znajomość języków. O jednym z oddziałów ochotniczych pisze: “wkrótce zdobyli sobie przydomek “old and bold”, czyli starzy i łysi”. Dość mało intuicyjnie prezentują się akapity – sądząc po efemerycznej obecności autora na Histerykach, gdzie jego posty stanowiły litą ścianę tekstu, w książce podziału na ustępy mógł dokonać redaktor. W takim razie byłby to godny świętego Graala dowód na to, że redaktor w Bellonie w ogóle coś robi.
W bibliografii, prócz licznych opracowań, znalazło się dużo materiałów źródłowych, zwłaszcza niemieckich, wydanych w okresie weimarskim i III Rzeszy. Są wśród nich wspomnienia Lettowa, Schneego i dowódcy “Königsberga”, kmdr. por. Maxa Looffa. Mapki są dwie, zgodnie z tradycją serii dość marne – autor chciał pozyskać dużo lepsze, ale nie wyjszło.
Zdecydowaną zaletę książki stanowi masa anegdot, dających pojęcie o tym, jak specyficzny teatr działań stanowiła Afryka Wschodnia. Żyrafy zrywające kable telegraficzne? Wściekłe pszczoły atakujące z postrzelanych gniazd? Brygady robocze szybkiej produkcji czółen jako remedium na problemy pory deszczowej? Jest tego więcej. Można się dowiedzieć, jak wyglądało wigilijne menu na “Königsbergu”, jakich biopaliw używali Niemcy wobec niedoboru benzyny, kto i dlaczego jadł zupę z mostu i na czym polegała metoda wywiadowcza zwana “Dirty Paper Method”.

Cytat: “Na niemieckich rupiach widniała podobizna cesarza Wilhelma II w okazałym hełmie kirasjerskim, a na angielskich – króla Jerzego V, który nie miał nic na głowie; wysnuto więc wniosek, że angielski król rozpętał wojnę z niemieckim cesarzem z zazdrości o jego hełm”.


2. Od Chaucera do Larkina. 400 nieśmiertelnych wierszy 125 poetów anglojęzycznych z 8 stuleci. Antologia w wyborze, przekładzie i opracowaniu Stanisława Barańczaka, Kraków 1993

Ten gruby tom stanowi – jak przyznaje Stanisław Barańczak w przedmowie – próbę zaprezentowania polskiemu czytelnikowi najbardziej trwałych utworów poezji anglojęzycznej – angielskiej, amerykańskiej, od czasu do czasu irlandzkiej (Jonathan Swift, W.B. Yeats) albo szkockiej (William Dunbar, Robert Burns). Za kryterium “nieśmiertelności” tłumacz przyjął częstotliwość pojawiania się wierszy w antologiach – wobec tego są to swego rodzaju “greatest hits”. Każdego autora tłumacz-poeta przedstawia w krótkiej notce biograficznej.
Zgodnie z tytułem, pierwszym zaprezentowanym poetą znanym z nazwiska jest Geoffrey Chaucer, z trzema wierszami, ale jeszcze przed nim pojawiają się dwa utwory anonimowe, w tym XIII-wieczna piosenka Otoć wiosny nadszedł czas (Sumer Is Icumen In), jeden z najstarszych zabytków literatury angielskiej w ogóle. W średniowieczu mamy standardowy zestaw tematów, w tym poezję religijną i miłosną. Zwraca uwagę Tren dla rymotwórców wspomnianego Dunbara, gdzie w konwencji tańca śmierci autor upamiętnia nazwiska zmarłych kolegów po piórze.
Poezja angielska rozkręca się w wieku XVI. Na czele oczywiście Szekspir, tu reprezentowany przez wybór sonetów i parę piosenek z różnych dramatów (łącznie 22 utwory – najwięcej ze wszystkich poetów w zbiorze), a za nim Raleigh, Marlowe i inni. Można się zorientować, co pisał “Philip cholerny Sidney”, kiedy nie walczył z Hiszpanami przemycającymi do Anglii pornosy. Nie zabrakło nawet wiersza napisanego przez samą Dużą Elkę. Daty narodzin i śmierci autorów wskazują, że w wieku XVI poeta to był w Anglii zawód podwyższonego ryzyka.
Wiek XVII zdominowali za to poeci metafizyczni, na czele z Johnem Donne’em, na drugim miejscu po Szekspiru pod względem liczby wierszy (16): zarówno erotyków, jak i liryki religijnej. Za nim podąża szereg innych “metafizyków”: Ben Jonson i jego ferajna, Robert Herrick, bracia Herbertowie (George słynniejszy od Edwarda), Andrew Marvell. Po drodze przemyka pierwsza w tym zbiorze kobieta niebędąca królową, Anne Bradstreet, której wiersz Do mego drogiego i kochającego męża jest tu równocześnie pierwszym przykładem poezji amerykańskiej (poetka urodziła się w Anglii, ale zamieszkała w Massachusetts).
Ale prawdziwa jazda to dopiero XVIII/XIX wiek, od klasycyzmu i romantyzmu po epokę późnowiktoriańską. Co prawda typowy los poety angielskiego stanowiła wówczas śmierć w młodym wieku albo przynajmniej psychiatryk, za to powstało mnóstwo utworów, które, wrzucone do oceanu kultury, wzbudziły kręgi rozchodzące się po dziś dzień. Chan Kubla Coleridge’a (mój pierwszy kontakt: powieść fantasy Grega Beara Koncert nieskończoności), Ozymandias Shelleya (ulubiony wiersz niejakiego Adriana Veidta), Szarża Lekkiej Brygady lorda Tennysona (swoją drogą, bez uprzedzenia okrojona przez tłumacza)… Kto nie zna tych wierszy, ten nie rozumie Anglii. Jest wybór Williama Blake’a, w tym Czy po zielonych górach Anglii alias Jeruzalem, niemal zapasowy hymn Wielkiej Brytanii, niezwykle popularny jako pieśń w czasie I wojny światowej. W latach 70. skowerowany został przez trio Emerson, Lake & Palmer, a pod koniec wieku Bruce Dickinson, skądinąd wielki fan Blake’a, napisał własną muzykę do tego samego tekstu. Skoro zeszło na muzykę rockową, jest też wiersz Do myszy szkockiego poety narodowego Roberta Burnsa, który zainspirował One Brown Mouse Jethro Tull (choć to nie adaptacja ani nawet nie parafraza).
Tymczasem po drugiej stronie stawu uprawiali swoje poletko Ralph Waldo Emerson, Walt Whitman czy Emily Dickinson – z tą ostatnią styczność miałem za sprawą Pana Maleńczuka, który jej utwory wykonywał we własnych przekładach. Mam więc porównanie, jak wygląda Wild Nights w wersji Barańczaka, a jak w wersji Püdelsów. Nie brakuje Edgara Allana Poe i Hermana Melville’a, znanych może bardziej jako prozaicy. Notabene, w przypadku Amerykanów zauważalna jest nadreprezentacja stanu Massachusetts. Anne Bradstreet, Edward Taylor, Emerson, Poe, Henry D. Thoreau, Emily Dickinson, Robert Frost, e.e. cummings czy wielki nieobecny tego zbioru (jeśli nie liczyć przypisu do jednego z wierszy cummingsa), Henry Longfellow – wszystko ziomale, a i T.S. Eliot, choć był z Missouri, a potem wyjechał do Anglii, studiował jednak na Harvardzie.
W XX wieku zwiększa się odsetek Amerykanów, coraz więcej też poetów używa wiersza nie tylko białego, ale wręcz wolnego (William Carlos Williams). Zaś Imperator porcji lodów Wallace’a Stevensa – lubiany przez Stephena Kinga, który dwukrotnie wykorzystywał go jako motto – skłonił mnie nawet do szukania w internetach interpretacji. Przy tym nie mogę wyjść z podziwu nad wersem “W misie obleśnie maślane śmietany” jako tłumaczenie oryginalnej aliteracji “In kitchen cups concupiscent curds”. Poza tym z ubiegłego stulecia mamy choćby Wystanego Audena, Ezrę Pounda i Elizabeth Bishop, podczas gdy honoru poezji brytyjskiej bronią Dylan Thomas i Philip Larkin. Barańczak stanowczo przyjął takie kryterium, że do zbioru trafią wyłącznie poeci nieżyjący – stąd brak wielu wybitnych nazwisk, choćby tego drugiego Dylana (gdyby w 1966 r. mocniej przywalił motocyklem w drzewo, miałby być może miejsce w antologii).
XX wiek to także doświadczenie wojny, spotykujemy więc dwóch poetów poległych na froncie w szeregach armii brytyjskiej: Wilfreda Owena i Edwarda Thomasa, przy czym drugi padł wcale nie – jak pisze Barańczak w biogramie – “pod Flanders” (cokolwiek by to), tylko pod Arras. Tymczasem e.e. cummings służył ochotniczo jako sanitariusz i siedział za rzekome ujawnienie tajemnicy wojskowej, co nie napełniło go entuzjazmem do sił zbrojnych. Reakcję na wojnę światową stanowiły też wiersze Thomasa Hardy’ego, takie jak W czas “Miażdżenia Narodów” (jego wcześniejszy utwór Dobosz Hodge dotyczył z kolei wojny burskiej). Drugiej wojnie poświęcony jest lapidarny wiersz Śmierć strzelca z wieżyczki bombowca Amerykanina Randalla Jarella.
Barańczak, jako człowiek poczucia humoru, poświęcił odpowiednio wiele miejsca poezji niepoważnej. Jest więc W.S. Gilbert (ten od Sullivana) oraz Edward Lear, reprezentowany przez jeden ze swych pionierskich limeryków i dwa wiersze: Dziąble (w dawniejszym przekładzie, Dżamble, dał on nazwę zespołowi, w kierym śpiewał Andrzej Zaucha) oraz Puchacz i kicia (do tego muzykę napisał sam Igor Strawiński). Pojawia się także Dziaberliada, czyli orgia neologizmów Jabberwocky Lewisa Carrolla – miała ona chyba z dziesięć przekładów na polski, zmierzył się z nią nawet Janusz Korwin-Mikke, najbardziej popularna jest wersja Macieja Słomczyńskiego, ale jednak tłumaczenie Barańczaka lepiej mi odpowiada. Natomiast Amerykanin Ogden Nash, którego humorystyczne wiersze o wersach rozciągniętych do absurdalnych rozmiarów czytywałem w dzieciństwie w starych rocznikach “Przekroju”, wchodzi tu w zabawną polemikę z Zagładą wojsk Sennacheryba lorda Byrona w utworze Zupełny wieloryb (którego tytuł, dla odmiany, nawiązuje do Szekspira). Szkoda, że zabrakło choć jednego, nawet anonimowego, dzieła angielskiej (albo jeszcze lepiej – szkockiej) poezji sprośnej.
A swoją drogą, mamy tu poetów brytyjskich, irlandzkich i amerykańskich – a czy Kanada, Australia i Nowa Zelandia nie doczekały się własnych klasyków?



2 komentarze:

  1. >Chan Kubla Coleridge’a (mój pierwszy kontakt: powieść fantasy Grega Beara Koncert nieskończoności)

    Przybij piątkę! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właściwie to jedyne, co z tej książki zapamiętałem, muszę sobie przypomnieć (nawet nie byłem pewien, czy dobrze pamiętam tytuł).

      Usuń