wtorek, 23 maja 2017

Płytowa podróż w przeszłość

Tak się jakoś złożyło, że ostatnio wszedłem w posiadanie paru płyt z muzyką przywodzącą mi na myśl lata minione już jakiś czas temu.

Varius Manx, Emu, 1994 / Elf, 1995

Podróż sentymentalną w czasy podbazy przeżyłem dzięki temu dwupłytowemu wydaniu dwóch najpopularniejszych albumów Varius Manx. W latach 90. Robert Janson należał do czołowych polskich hitorobów (“W rozrywce też niedobrze, jedynie Bobby Janson” – śpiewał Złygmunt Staszczyk) i naprawdę trudno było nie natknąć się w radiu lub telewizji na jakiś jego utwór – czy to wykonywany z Variusami, czy też napisany dla innego projektu.
Emu Elf powstały z Anitą Lipnicką. Po jej odejściu na etacie wokalistki Varius Manx pojawiła się Katarzyna Stankiewicz, występująca na kolejnych dwóch płytach, Ego oraz End; pierwsza z nich przyniosła słynny Orła cień, przebój niezwykle popularny, często wyśmiewany oraz posądzany o plagiat z Pink Floydów. Później grupa porzuciła trzyliterowe tytuły na “E” i zatrudniła Monikę Kuszyńską, a po jednej płycie jej karierę przerwał wypadek samochodowy, który posłał Kuszyńską na wózek inwalidzki. My jednak skupmy się na czasach Lipnickiej.
Od strony graficznej wydanie (w ramach edycji “Made in Poland” Sony Music) nie jest marzeniem kolekcjonera. Nie dość, że ucierpiała oryginalna grafika, ograniczona do małych kwadracików, to jeszcze informacji we wkładce jest jak na lekarstwo. Musiałem sięgnąć do literatury przedmiotu (Wiesław Królikowski, Polski rock. Przewodnik płytowy L-Ż, Warszawa 1998), żeby zorientować się choćby w składzie zespołu. W dodatku, z nie całkiem jasnych powodów, pierwszą płytą w zestawie jest ta chronologicznie późniejsza.
Emu to trzeci album grupy, a pierwszy z Lipnicką, choć słyszymy tu też męskie głosy – Roberta Amiriana, a w jednym przypadku (Father Pio) samego Jansona. Generalnie, płyta na ogół się snuje. Zanim zapoznałem się na poważnie z twórczością Variusów, zachęcił mnie fakt, że w początkach kariery Janson & co. grali rocka progresywnego. Teraz wiem, że powinno to być dla mnie ostrzeżenie, bo duża część tego, co powstało w art rocku od lat 80., a już zwłaszcza w polskiej odnodze nurtu, to straszne nudziarstwo, gorsze niż te różne britpopy i prawie całkiem pozbawione zadziorów. Wprawdzie Varius Manx na Emu prezentuje się lepiej, ale i tak jest to muzyka mocno przysypialna. Na korzyść przeważa największy przebój – Zanim zrozumiesz, prawdziwa kwintesencja krajowego pop rocka lat 90., ze szczyptą celtyckiego klimatu (piszczałki, mandolina). Tokyo zaś, mimo tytułu jeden z nielicznych na tym albumie utworów po polsku, to Variusy w bardziej dynamicznej odsłonie. Wyróżniłbym jeszcze funkowaty Lesson of Flying, a z kawałków balladowszych – Piosenkę księżycową.
Elf był lepszy. Konfekcja, ale jaka sympatyczna! Dużo fortepianu, tu i ówdzie kwartet smyczkowy, występują też nastrojowe partie saksofonu, fletu czy oboju (obojgu?), kojarzące mi się nieodparcie z dziewięćdziesiątymi w muzyce polskiej (De Mono, Robert Chojnacki, nawet Formacji Nieżywych Schabuff przytrafił się jeden czy drugi hit z sympatycznym trąbieniem). W charakterze backwokalu występuje De Su, popowe trio również działające pod auspicjami Jansona.
Na Elfie bardziej mi odpowiadają te dynamiczniejsze kawałki, jak Pocałuj noc albo Zamigotał świat (po raz pierwszy usłyszany przeze mnie w wykonaniu dziewczyn z innej wsi po konkursie wokalnym w Gminnym Ośrodku Kultury, co daje pojęcie o popularności Variusów w tamtej epoce). Zabij mnie już trochę mniej, choć w tym otwieraczu nastrojowa zwrotka ze smyczkami skontrastowana została z prawie rockowym refrenem. Spośród spokojniejszych utworów najlepiej wypada Oszukam czas, którego początek wydaje się zdradzać inspiracje Dire Straits. Natomiast finałowe Co dalej?, jadące fortepianem i smutnymi skrzypkami, inspiruje mnie przede wszystkim do wstawienia wody na kawę.




David Bowie, Hours, 1999

To była pierwsza płyta Bowiego, której premiery świadkiem byłem na bieżąco, mając już pewne pojęcie o tym artyście. Bardzo wówczas spodobała mi się nostalgiczna ballada Seven, którą słyszałem na liście przebojów Trójki. Teraz, po latach, mam okazję z Hours zapoznać się w całości.
Pod koniec lat 90. wydawało się, że elektronika stopniowo pochłonie wszelkie inne gatunki muzyczne. Dotyczyło to również twórczości Człowieka z Gwiazd, który na swym poprzednim albumie, Earthling, całkiem jawnie flirtował z techno. Okładka Hours, ze sklonowanym Bowiem w białym, sterylnym wnętrzu (tudzież w japonkach), jest niezłym temporisem signumem tamtych czasów. Podobnie odbieram dominujące w projekcie graficznym różnokolorowe paski, kojarzące się z kodem kreskowym, oraz ręcznie pisane – a przez to czasami nieczytelne – teksty piosenek. Szwabacha, jaką napisano imię głównego bohatera, pasuje tu jak pięść do nosa, ale wszystko to razem składa się całkiem składnie na efekt “szumu informacyjnego”. Pod względem muzycznym nie jest jednak najgorzej: proporcje pomiędzy elektroniką a żywymi instrumentami pozostają jak trzeba.
Teraz, odsłuchawszy Hours, zdałem sobie sprawę, że jeszcze częściej od Seven słyszałem po radiu otwierającą album elegancką balladę Thursday’s Child. Tyle że wtedy nie było słychać, jak dobrą robotę wykonuje basista – jest nim Mark Plati. W tle słychać także głos żeński w osobie Holly Palmer. Najważniejsza zaś po Bowiem postać na tej płycie to gitarzysta prowadzący Reeves Gabrels, współpracownik Człowieka z Gwiazd od czasu grupy Tin Machine. Nawiasem mówiąc, dziś jest członkiem The Cure, zespołu, który niedolubiwałem ze względu na smętną i dołującą muzykę (jakkolwiek jest to smętek najwyższej jakości), aż całkiem niedawno przyszedł czas, że zacząłem go słuchać dla poprawy nastroju. Ale o The Cure będzie inną razą. Na Hours Gabrels był współproducentem i współautorem całego materiału oraz zaaranżował go pomysłowo, także pod względem gitarowym. Czy mówimy o solówce techniką slide w Seven, o krótkich, lecz klimatycznych zagrywkach słyszalnych w większości utworów, czy też o szlachetnym, quasi-hendrixowskim przerywniku w If I’m Dreaming My Life – utworze, który zaczyna się powoli i podniośle, a potem przyspiesza, zwalnia i tak kilka razy – gitara nie jest tu instrumentem wiodącym, ale nie pozostaje też wyłącznie w tle.
Ogólnie rzecz biorąc, Hours jest płyta w dużej części nastrojowa i refleksyjna, przepełniona charakterystyczną bowie’owską melancholią, nie tylko w niepodrabialnej przecie warstwie wokalnej. Something in the Air również ma charakter dość balladowy i brzmi jak typowa, mocno podelektronizowana produkcja z końca lat 90., której uroku nadaje schowane w tle powywające wiosło, a najlepsza robi się podniosła końcówka, bardzo w stylu Bowiego (skojarzenia biegną aż hen gdzieś pod Heroes). Aranżacje z większym udziałem gitary akustycznej oraz smyczków przynoszą Survive i Seven, przy czym ten drugi lepszy. Co do tych smyczków – niekoniecznie brzmią one jak prawdziwe. Po zajrzeniu do książeczki nabieram pewności: w Survive słychać melotron. Nie ma takiej informacji na temat Seven, ale tam i tak partia smyczkowa brzmi melotronowato – dla mnie to akurat bardzo dobrze.
Spośród nastrojowej całości wyróżnia się dynamiczniejszy The Pretty Things Are Going to Hell – tytuł wyraźnie nawiązujący do The Stooges (Your Pretty Face Is Going to Hell, śpiewał Iggy Pop na Raw Power), choć riffowe dudnienie w podkładzie i zadziorny motyw przetworzonej gitary równoważy stosunkowo łagodny głos Bowiego. Natomiast najbardziej od reszty odbiega Brilliant Adventure, niespełna dwuminutowy instrumental w stylu dalekowschodnim. Można by sądzić, że Bowie znów sięgnął po koto, japońską cytrę, z której korzystał jeszcze w czasach Heroes. Bo też Hours jest to produkcja typowa dla Bowiego: stylistyka mocno osadzona w epoce, ale równocześnie z bardzo wyraźnym piętnem indywidualnego stylu, łatwo rozpoznawalnym dla tych, którzy znają wcześniejszą twórczość artysty.



Emerson, Lake & Palmer, Trilogy, 1972

Teraz czas na zespół, którego półfanem byłem w początkach liceum. W ciągu 2016 r. z ELP pozostał już tylko P. Lecz, jak głosił tytuł płyty The Nice, zespołu, którego liderem był Keith Emerson przed połączeniem sił z Gregiem Lake’em i Carlem Palmerem – Ars longa, vita brevis. Co prawda to łacińskie powiedzenie oznacza co innego, niż się powszechnie uważa, bo często funkcjonuje w znaczeniu “życie przemija, sztuka pozostaje”, a w pierwotnym kontekście znaczyło “życie jest za krótkie, żeby w pełni opanować sztukę”, ale whatever, płyty są ciągle z nami.
Zespół, złożony z muzyków grających wcześniej w The Nice (Emerson), King Crimson (Lake) i Atomic Rooster (Palmer), powstał na początku lat 70. i szybko stał się sławny dzięki wirtuozerii i rockowym przeróbkom muzyki poważnej. Najbardziej charakterystyczny przykład stanowiły Obrazki z wystawy Modesta Musorgskiego. Wielu ciężko krytykowało ELP, że to niby wulgaryzacja muzyki poważnej z jednej strony, a pretensjonalność z drugiej, próba pokazania za wszelką cenę, że rock to jest Prawdziwa Sztuka. Przyczyna takiego ukierunkowania stylistycznego była o wiele mniej patetyczna: muzycy chcieli po prostu pokazać, że rocka da się wyhodować z korzenia muzyki europejskiej, a nie tylko amerykańskiej (blues, soul, country itp.)
Czwarty album zespołu, a trzeci studyjny, przyozdobiony jest okładką niestrudzonej agencji Hipgnosis, przedstawiającą głowy muzyków wyrastające ze wspólnego tułowia (czyżby inspiracja dla The Miracle Queen?) Wnętrze zdobi zaś zdjęcie sklonowanych członków tria zaludniających jesienny las (Greg Lake ma na sobie ciekawą, haftowaną marynarkę). Co do repertuaru… Choć Emerson, Lake i Palmer zasłynęli własnymi wersjami twórczości Bartoka, Musorgskiego czy Bacha, to na Trilogy zaprezentowali repertuar w większości autorski, pojawił się tylko jeden “cover”. Hoedown, szybki utwór o melodyce kojarzącej się z irlandzkim reelem, to wariacja na temat motywu z baletu Aarona Coplanda Rodeo. Zespół w ogóle lubił Coplanda i wykonywał też jego Fanfare for a Common Man – także w 1997, na jedynym koncercie w Polsce, udokumentowanym kontrowersyjną pod względem legalności płytą koncertową. Zagrali wówczas jeden utwór z Trilogy, a mianowicie From the Beginning, pełną zadumy balladę Lake’a, opartą na brzmieniu gitary akuśtycznej, a zwieńczoną melancholijną solówką Emersona na syntezatorze Mooga.
Keith Emerson wydaje się na Trilogy zdecydowanie dominować. Płytę rozpoczyna dwuczęściowa kompozycja Endless Enigma, rozpoczynająca się awangardowo, wręcz kakofonicznie, po czem przechodząca w podniosłą pieśń Lake’a do akompaniamentu organów. Kiedy zaś Palmer zaczyna bębnić, zaczyna się ELP, jakie kochamy, po prostu kwintesencjonalny przykład stylu tej grupy, która wcześniej zrobiła Tarkusa i Obrazki. Po jakimś czasie prowadzenie przejmuje znów Emerson, popisując się kunsztem klasycznie wykształconego pianisty, którego największe rozpasanie następuje w jego solowym utworze pod prostym tytułem Fugue, a po chwili znów wraca Endless Enigma, tym razem z większym udziałem mooga.
Po tym tryptyku pałeczkę przejmuje Greg Lake: najpierw we wspomnianym From the Beginning, który wydaje się kolejnym ogniwem ewolucji od czasu Lucky Man (i moim zdaniem zresztą bije go na głowę), a później w bardziej żartobliwym The Sheriff, choć i w nim organy czynią z Emersona mistrza drugiego planu. Ta z kolei piosenka, jako przedstawicielka lżejszego oblicza ELP, jest krokiem naprzód w porównaniu z miniaturką Jeremy Bender z Tarkusa. Nastrój utworu jest dość barokowy, ale żeby nie było zbyt dużego dysonansu między stylem a tematem, kodę stanowi “westernowe” solo fortepianu.
Później inicjatywa wraca do mistrza klawiatury. Hoedown jest obok Enigmy drugim zwornikiem albumu. Trilogy, choć niby tytułowy, blednie w porównaniu, niemniej też stanowi niezły przykład poważno-rockowych odlotów zespołu: najpierw nastrojowa pieśń (Lake+fortepian), później galop perkusyjno-syntezatorowy (kłania się Tank z pierwszej płyty), a w końcu muzycy już kompletnie się rozkręcają, rozsolowywują i dają czadu. Za wypełniacz, którego by mogło nie być, uznaję natomiast Living Sin. Na finał pozostaje Abaddon’s Bolero, będące – jak się łatwo domyślić – bolerem, takim wciąż narastającym, ale nie do końca, bo w rytmie marsza. No i reedycja zawiera jeszcze na bonus koncertową wersję Hoedown.
Trilogy jest albumem mniej równym niż Pictures at an Exhibition czy debiut, ale i tak niektóre utwory zdołały przenieść mnie w czasy tzw. młodości.



Majka Jeżowska, A ja wolę moją mamę, 1986

Podróż sentymentalna sięga czasów jeszcze dalszych. Gdybym miał sobie przypomnieć, jaką muzykę pamiętam z wcześniejszej części dzieciństwa, kiedy jeszcze nie byłem świadomym miełamanem, to wymieniłbym przede wszystkim Lady Pank i Majkę Jeżowską. Ta ostatnia jest niekłamaną klasyczką w dziedzinie piosenek dla dzieci i będąc na przełomie dekad w wieku <10, trudno nie było się natknąć na jakieś jej utwory: czy to w “Teleranku”, czy w czasopiśmie “Video Świat Hanna Barbera”. Niedawno miałem okazję często słyszeć niektóre jej przeboje i doszedłem do wniosku, że Maria Antonina Jeżowska nie tylko promieniuje optymizmem, uśmiechem i generalną pozytywnością na maksa, ale w dodatku zapewnia sobie całkiem spoko aranżacje. Kiedy więc w moje ręce wpadła reedycja płyty A ja wolę moją mamę, nie mogłem się oprzeć pokusie sprawdzenia, jak twórczość wokalistki wypadała także w mniej znanych kawałkach.
Połapanie się w dorobku Majki Jeżowskiej nie jest łatwą sprawą, trochę dlatego, że spora jego część dostępna jest w postaci rozmaitych składanek, a trochę dlatego, że niektóre bardziej znane przeboje nagrywane były po kilka razy. Na oficjalnej stronie artystki dyskografia uwzględnia wprawdzie płytę pod tytułem A ja wolę moją mamę, ale jako data wydania podany jest rok 1995, a w dodatku z płytą, którą trzymam w ręku, łączy ją tylko jeden utwór, mianowicie tytułowy! Otsohoji? Ewidentnie ta z 1995 to składanka (zawiera m.in. Najpiękniejszą w klasie), a ta moja, wydana AD 1986 przez Tonpress, jest regularnym albumem studyjnym: kolofon z tyłu okładki sugeruje, że całość powstała w ciągu jednej sesji. W internetach zresztą natknąłem się na zdjęcie oryginalnej nalepki z winyla.
Ktoś powie, że aranżacje trącą myszką, i nie jest to mysz, która by jadła ryż. Ale można też je uznać za wintażowe. Odpowiada za nie sama wokalistka i jej ówczesny małżonek Tom Logan, który gra tu na gitarze. Syntezatory obsługuje Janusz Skowron – znany muzyk jazzowy, dorabiający też jako sideman. Basista zaś świetnie popisuje się prawie w każdym utworze – też nie byle kto, bo Krzysztof Ścierański. W opisie nie podano perkusisty, bo pewnie go nie było, wszystko klepał automat. Majkę Jeżowską wspiera wokalnie grupa ośmiorga dzieci (wśród nich Magda Fronczewska, córka Piotra), co czasem ma efekt dobry (w chórkach), a czasem ciężkostrawny (solo, zwłaszcza w Ta lalka jest moja!, gdzie Jeżowską słychać tylko czasami). Sporadycznie słyszymy głosy męskie w osobach Jacka Cygana oraz Mietka Szcześniaka. Drugi utwór z dziecięcym wokalem, zaśpiewany przez Fronczewską Z “Donaldem” w kieszeni, to pieśń marszowa na cześć najpopularniejszej wtedy gumy do żucia. Piosenka wypada całkiem sympatycznie, choć pewnie nie znalazłby łaski w oczach specjalistów od zdrowego żywienia. Co ciekawe, utwór zupełnie pomija aspekt tzw. historyjek, których kolekcjonowanie stanowiło w tamtych czasach istotny element juniorokultury.
Oczywiście wypada wspomnieć o utworze tytułowym, który był jednym z największych hitów Jeżowskiej, z zagrywką harmonijki chromatycznej a la Stevie Wonder. Gdyby tak Guliwer utrzymane jest w regałowatym rytmie, zaś Komiksy – magiczne obrazki to bardziej ejtisowe country. W pierwszym wersie tego ostatniego pada nazwa Lady Pank – nie przypadkiem w nagraniu płyty wziął udział sam Jan Borysewicz, choć akurat nie w tej piosence, jeno w tytułowej i Kto się przezywa, gdzie wyciął rasowe solo w swoim stylu. Z drugiej strony solówkę w Ta lalka jest moja! musiał najwyraźniej grać Tom Logan, ale brzmi ona bardzo borysewiczowo. Swoją drogą Kto się przezywa wykracza poza temat zwykłych przezwisk, ale zawiera także krytykę rasizmu!
Za teksty odpowiada przede wszystkim Jacek Cygan. Kilkanaście lat później nagrabił sobie straszliwie idiotyczną Dumką na dwa serca, ale w tamtych czasach w dziedzinie muzyki dla kidsów tekściarzem był czołowym (vide “Dyskoteka Pana Jacka” [czyt. “Dżeka”]). Cztery piosenki popełniła Agnieszka Osiecka i widać, że musiała czasami stosować swoją ulubioną metodę, polegającą na wymyślaniu najpierw rymów, a potem dopisywaniu do nich reszty. Efekty bywają dość groteskowe: “Gdy będę kiedyś twoją ciotką / To zrobię z ciebie masło / I na twym nosie starą szczotką / Wymaluję takie hasło…” Z kolei w Raczej słyszymy: “Tak żyje się chyba na wyspach Antybach” (Antyby = kombinacja Antyli z Antibes oraz antabą), “Tak żyje się w kinie i w Lądku-Połczynie”. Chłoporobotnik i boa grzechotnik przesyłają pozdrowienia. Znacznie lepiej wypada UFO-buffo, gdzie wysoko chwytliwej muzyce towarzyszy zgrabny tekst o sympatycznych kosmitach.
Elektronikę spotykamy nie tylko w aranżacjach. Na Wojtusia tym razem mruga nie iskra z popielnika, jeno telewizor, ale Wojtuś i tak woli komputer. Stąd dziwne dźwięki syntetyczne oraz wykorzystanie wokodera. Cóż miałby powiedzieć w czasach, kiedy [anecdata] niektóre dzieci umieją już włączyć kompa, zanim nauczą się mówić [/anecdata], Teraz, gdy istotnym problemem społecznym staje się tzw. wykluczenie cyfrowe, refren: “Kto nie trzyma z komputerem / Zawsze będzie zerem” brzmi znacznie brutalniej niż wtedy, gdy jeśli już dzieci miały do dyspozycji jakiegoś kompa, to zwykle spektrumnę, złomodora albo małe atari. Dziś, zamiast programowaniem w Basicu, młody człowiek raczej zająłby się pisaniem hejtów w socjalnych mediach… Albo i nie. W końcu Jeżowska to nie Kazik i nie od niej oczekujemy piosenek o mrocznych stronach rzeczywistości.



1 komentarz:

  1. Ach, jak ja lubię czytać tak swobodnie pisane opinie muzyczne w wykonaniu ludzi, którzy się na tym znają; mimo że z całego zestawienia przesłuchałam tylko Majkę Jeżowską. :D Za to trzymam za słowo co do "innej razy" z The Cure!

    OdpowiedzUsuń