piątek, 29 września 2017

Dziś prawdziwych wampirów już nie ma (z frontu czytelniczego, cz. 3)


W tym roku nadal czyta mi się wolniej, bo roboty dużo (też przy książkach, a jak!). Dziś zaprezentuję dwie lektury, którymi raczyłem się w ciągu wakacji. Jedna z nich to horror, druga – biografia miłośnika horrorów.


6. Stephen King jako Richard Bachman, Chudszy, przełożył Robert Lipski, Poznań 2003

W czasach studenckich Stephen King był moim ulubionym pisarzem i nieledwie wzorcem wymarzonej kariery (pomijając alkohol i kokainę). Pomimo cienkiego budżetu kupowałem kolejne jego powieści i pochłaniałem w nadzwyczajnym tempie. W gruncie rzeczy to za sprawą Kinga zmieniłem modus operandi – z czytania kilku (-nastu) książek jednocześnie, rotacyjnie po fragmencie, na czytanie całej książki do końca i dopiero branie się za następną. Nie wątpię też, że pisarz z Maine miał spory wpływ na moją własną twórczość. Co prawda mam też wobec niego zdrową dawkę krytycyzmu – weźmy choćby zamiłowanie do obrzydliwości, rozczarowujące niekiedy zakończenia albo Polaków o takich nazwiskach jak Kaspbrak czy Mislaburski.
Chudszy to jedna z powieści opublikowanych przez Kinga pod pseudonimem Richard Bachman. Wówczas jeszcze prawdziwa tożsamość Bachmana była nieznana, a zdarzył się i recenzent, który napisał o Chudszym: “Tak właśnie pisałby Stephen King, gdyby naprawdę umiał pisać”. Mistyfikacja była szeroko zakrojona: w oryginalnym wydaniu znalazło się rzekome zdjęcie Bachmana, a żeby jeszcze bardziej oddalić od siebie podejrzenia, w usta jednej z postaci autor włożył słowa: “Przez chwilę sprawiałeś wrażenie, jakbyś naczytał się za dużo Stephena Kinga”. Wkrótce po wydaniu Chudszego został jednak wyoutowany przez księgarza o detektywistycznych skłonnościach i porzucił pomysł pisania jako Bachman – gdyby nie to, również Misery ukazałaby się pod tym nazwiskiem. W wydaniu Zyska i S-ki z serii “Kameleon” kwestia autorstwa została zaspoilerowana już na okładce.
Głównym bohaterem jest William Halleck (zbieżność nazwisk z Gurneyem zdecydowanie przypadkowa), nowojorski adwokat z Connecticut i posiadacz sporej nadwagi. Któregoś razu, przez lekkomyślność własną i żony, rozjeżdża starą Cygankę przechodzącą przez jezdnię, ale zostaje uniewinniony, częściowo dlatego, że przechodziła w niedozwolonym miejscu, ale przede wszystkim – dzięki znajomościom. Lecz nie pozostaje bezkarny. Pojawia się bowiem bardzo stary, niewesoły Rom o dość zastanawiającym nazwisku Taduz Lemke. W ekranizacji z 1996 r., wyświetlanej u nas pod jakże oryginalnym tytułem Przeklęty, miał on zresztą personalia jeszcze dziwniejsze: Tadzu Lempke – szkoda, że nie Tadziu. Tenże wymierza sprawiedliwość na własną rękę, nakładając na Hallecka klątwę chudnięcia. Choć z początku nasz prawnik nie widzi powodów do niepokoju – 250 funtów to poważna sprawa i nawet wskazane byłoby trochę zrzucić – to wkrótce się okazuje, że chudnięcie nie tylko przebiega w nienaturalnie szybkim tempie, ale w dodatku masa ciała nie zatrzymuje się w przedziale prawidłowym i leci dalej w dół, a lekarz nic nie kuma.
Jest tu właściwie wszystko, czego można się spodziewać po Kingu. Małe miasteczko i mocna obyczajówka, obejmująca też obszerny product placement. Dużo jest geniusa lociego Nowej Anglii – nie tylko Connecticut, ale przede wszystkim heimatu pisarza, stanu Maine; przez moment pojawia się nawet jego rodzinne Bangor. Przy okazji, dzięki Google Maps, ustaliłem, że hotel Sheraton w South Portland, gdzie zatrzymał się Billy mniej więcej w połowie książki, nadal istnieje, ale teraz już jest Hilton. Tu i ówdzie rozsiane są rozmaite smaczki, część z nich zrozumiała głównie dla Amerykanów, ale mamy i aluzję do Lovecrafta. Jeśli chodzi o narrację, to w grę wchodzi, równie typowy dla pisarza z Maine, narrator towarzyszący, a co za tym idzie, monologi wewnętrzne, w których “Richard Bachman” pokazuje swój kunszt w dziedzinie oddawania obsesyjnie powracających myśli. Przynajmniej raz pojawia się też Narrator Profetyczny, dzięki któremu łatwo sobie przypomnieć, że Stephena Kinga za swego mistrza (no pun intended) uważa Katarzyna Michalak – tyle że King korzysta z tego chwytu umiejętnie.
Co charakterystyczne, z bohaterem dzieją się jakieś paranormalności, dla których, mimo wszelkich chęci, nie jest w stanie znaleźć racjonalnego wytłumaczenia i w końcu musi się pogodzić, że to, co przeżywa, przechodzi ludzkie pojęcie; oczywiście nikt mu nie wierzy i biorą go za wariata. Z tym się wiąże inny Kingowski stały fragment gry: potwory i inne bluźniercze abominacje swoją drogą, ale nie mniej przerażający, a może i bardziej, jest czynnik ludzki. Jeden z bohaterów wypowiada to zresztą poniekąd otwartym tekstem: “Możemy być ofiarą czegoś, co jest nadnaturalne, ale tak naprawdę walczymy z ludzką naturą”. W tym przypadku Halleck nie dość, że doświadcza czegoś przerażającego, to jeszcze odwracają się od niego wszyscy, na których mógłby polegać, a jego jedyną nadzieją staje się pomoc kogoś głęboko niemoralnego. Z drugiej strony – on sam nie jest specjalnie sympatyczny. Come on, mówimy o człowieku, który próbuje uniknąć odpowiedzialności za spowodowanie śmierci i w dodatku, w głębi duszy, zrzuca winę na żonę. A z trzeciej strony – właściwie nikt poza nastoletnią córką Hallecka nie jest tu jednoznacznie pozytywny.
Jeśli chodzi o Cyganów, to ich wizerunek jest, cóż, dość stereotypowy – do tego stopnia, że nawet nie szkoda ich nazywać Cyganami, bo ich związek z rzeczywistymi Romami jest dość przelotny. Weźmy, na przykład, kwestię języka. Tadziu nazwany jest ostatnim z wielkich wodzów węgierskich, tymczasem to, co w powieści uchodzi za język romski, w rzeczywistości stanowią przypadkowe frazy po szwedzku. Przykładowo, sami Cyganie nazywają klątwę purpurfargade ansiktet, co ma oznaczać “dziecko kwiatów nocy”, a naprawdę znaczy “purpurowa twarz”. Wracając do dziwnych personaliów: kumpel Hallecka, sędzia, który pomógł mu uniknąć kary za przejechanie staruszki, nazywał się Cary Rossington – prawie zupełnie jak gitarzysta Lynyrd Skynyrd.
Tłumaczenie jest na ogół dobre, ale zdarzają się czasem potknięcia, na przykład: “Jadł lodowego z rożka” albo “Leżały tu puszki po piwie i wodzie sodowej” (soda to potoczne określenie napojów gazowanych), albo znów “country club” staje się “klubem »Country«”. Machnęła się też korekta: jeden z bohaterów “wrócił do biura”, podczas gdy o żadnym biurze nie było mowy, a chodziło o wynajęty samochód – buicka.
Fun fact: czytając tę książkę, istotnie nieco schudłem, choć nie aż tak straszliwie jak główny bohater. To pewnie przez te byki w zapisie dialogów.

Cytat: “Kiedy twoja żona ginie w katastrofie samolotu, nie masz ochoty słuchać, że jakiś układ A spieprzył się przy przełączniku B, pracownik kontroli lotów C się zagapił i tego nie zauważył [błąd tłumacza – brakuje D], a nawigator E wybrał niewłaściwy moment na pójście do sracza F. W takiej sytuacji pragniesz tylko zaskarżyć daną linię lotniczą (…) albo kropnąć kogoś z dubeltówki. Chcesz kozła ofiarnego, Halleck. Chcesz, aby ktoś cierpiał. I my jesteśmy ofiarami. Im gorzej dla nas, tym lepiej dla niego. A on się cieszy.” – brzmi znajomo?


7. Wiesław Weiss, Tomek Beksiński. Portret prawdziwy, Warszawa 2016

Na fali fascynacji rodziną Beksińskich, o której mowa na tym blogu była już wielokrotnie (zob. “Beksiński” na liście tagów), czytam wszystko na jej temat, co mi w ręce wpadnie. Byli już Beksińscy. Portret podwójny Magdaleny Grzebałkowskiej, były fragmenty dzienników Zdzisława Beksińskiego w edycji Wiesława Banacha, obejrzałem oczywiście Ostatnią rodzinę i se przy okazji odświeżyłem rubrykę “Opowieści z krypty” oraz recenzje w “Tylko Rocku”. Teraz, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią, przyszła pora na biografię Beksińskiego juniora, którą napisał jego przyjaciel, redaktor naczelny “Tylko/Teraz Rocka” Wiesław Weiss.
Podtytuł Portret prawdziwy sugeruje polemikę z Portretem podwójnym, ale jeśli ktoś by szukał wskazania na konkretnych przykładach, dlaczego książka Magdaleny Grzebałkowskiej jest be, to takiej analizy nie znajdzie. Po skonfrontowaniu obu publikacji dochodzę do wniosku, że obraz Tomasza zaprezentowany w tamtej książce jest nie tyle kłamliwy, co – jednostronny. W sensie, autorka nieprawdy nie napisała, ale pominęła sporo. Weiss pozwala też rozpoznać nieścisłości w Ostatniej rodzinie – choćby uproszczenia chronologiczne. We filmie Tomek pod koniec lat 70. opowiada u psychoterapeuty o swoich niefortunnych próbach posiadania kota – tymczasem z Portretu prawdziwego wynika, że miały one miejsce dopiero w latach 90. Z drugiej strony – nie Grzebałkowskiej trzeba było przede wszystkim stawiać odpór. Po internetach chodzą bowiem najdziksze wymysły na temat Tomasza B.: a to że naprawdę uważał się za wampira, a to że był kryptogejem, a to że satanistą albo że zabił się przez Anję Orthodox. Książka Weissa dobitnie pokazuje, że tego typu pogłoski to, wedle sformułowania Nadprezesa, “wielkie ssanie z palca”.
Autor ukazuje Beksińskiego jest z wielu stron, począwszy od narodzin, aż do tragicznej śmierci – i później, do dalszych losów jego dobytku. Szczególnie dużo miejsca poświęca ostatniemu okresowi jego życia (łącznie z dość drobiazgową rekonstrukcją zdarzeń kilku ostatnich dni), starając się ustalić, jakie czynniki wpłynęły na jego samobójstwo. Weiss nie zawsze leci chronologicznie, bo niektóre rozdziały skupiają się na konkretnych aspektach życia i działalności Nosferatu. Jeden, na przykład, dotyczy audycji w radiu, inny – współpracy z pismami muzycznymi, kolejny znowu – pracy tłumacza filmowego.
Co do muzyki – cały rozdział poświęcony jest wykonawcom, z którymi Beksiński był zaprzyjaźniony i na których twórczość miał nawet wpływ. Oprócz dobrze znanego faktu, że był wielkim fanem Closterkellera i przyjacielem Anji Orthodox, warto też wspomnieć o czołowych przedstawicielach polskiego art rocka: Collage i Abraxas. W przypadku tego drugiego relacja była dwustronna: jego członkowie byli fanami Tomasza, którego audycje ukształtowały ich gust, samego zaś Beksińskiego ich muzyka tak urzekła, że nadawał ją jako pierwszy w Polsce, zanim jeszcze nagrali płytę – z taśmy demo. Krótko po jego śmierci Abraxas zagrał w Trójce poświęcony Beksińskiemu koncert, który ukazał się na płycie. Książka nie ogranicza się do przypadków polskich, bo Tomasz nawiązywał przyjaźnie i z muzykami zagranicznymi, takimi jak Anne Nurmi (Lacrimosa) czy Stuart Nicholson (Galahad). Nie mówiąc o Fishu.
Poza dość drobiazgowym opisem życia Tomasza Beksińskiego, ksiażka daje spory wgląd w życie w jego epoce i w jego specyficznych środowiskach, czy chodzi o problemy ucznia sanockiego liceum w latach 70., o ciężki żywot rockfana i kolekcjonera płyt za PRL-u (vide znana już z łamów “Tylko Rocka” historia o tym, jak przed rozpoczęciem ulubionej audycji Doctor Jimmy własnoręcznie wyłączał neon na pobliskim budynku, żeby nie zakłócał odbioru), czy o specyfikę pracy tłumacza filmowego. Weźmy choćby stosunek do wulgaryzmów w telewizji: w mediach mogły się pojawiać dopiero po dwudziestej, przez co – jak relacjonuje lektor Jacek Brzostyński – dochodziło do sytuacji, że narkomani i alkoholicy z traumą wojenną zwracali się do siebie w stylu “Oj, oj, drapichruście. Bo cię uderzę”. Beksiński tymczasem najchętniej nic by nie łagodził i w ogóle nie lubił, jak adiustatorzy mu cokolwiek skreślali.
Pewien problem z Portretem prawdziwym polega na tym, że autor, obszernie oddając głos wielu bardzo różnym osobom, stosunkowo mało dodaje od siebie. Nie można powiedzieć, że nie próbuje wyciągać wniosków czy rekonstruować czegoś, ale jednak odnosi się wrażenie, że surowy materiał źródłowy dominuje nad ustaleniami autora, wręcz przytłacza. Do tego dochodzi kwestia “watowania”, jako że książka zawiera przytoczone w obszernych fragmentach czy zgoła w całości teksty już wcześniej znane, jak te, które pisał do “Tylko Rocka”, w tym jego ostatni fejleton Fin de siècle – swego rodzaju list pożegnalny – czy mój ulubiony Patetyczny bękart o błędach w tłumaczeniach.
Nie brakuje też źródeł mniej znanych, jak dramatyczna korespondencja pomiędzy Nosferatu a jego partnerkami. Imiona tych ostatnich zostały zresztą zmienione. Znamienne, że choć autor zaprezentował wypowiedzi mnóstwa osób, to nie znalazła się wśród nich “Laura” ani “Basia”, dwie najważniejsze partnerki Beksińskiego. Przyczyną niekoniecznie był brak danych – na temat Nadkobiety, czyli drugiej z nich, Weiss sporo pisze własnymi słowami, a więc musiał dotrzeć do różnych informacji z jej strony. Gdyby miał je cytować in extenso, niektóre pewnie nie pasowałyby do jego obrazu Tomasza…
A obraz ten jest zdecydowanie pozytywny, o czym mówi już sam wstęp książki – częściowo zaadaptowany z felietonu opublikowanego przez Weissa w “Teraz Rocku” po obejrzeniu Ostatniej rodziny. Pisał tam np. “Tomek nie wyrzucał telewizorów przez okno, nie rozwalał szafek kuchennych, nie rozbijał butelek o ściany. Tomek nie bił nikogo pejczem i sam nie był przez nikogo bity pejczem”. Pomijam pułapki związane z użyciem wielkich kwantyfikatorów (uczciwy historyk napisałby: “nie ma dowodów na to, że…”), pomijam, że Weiss nie towarzyszył Beksińskiemu 24 godziny na dobę i zresztą sam w paru miejscach przyznaje, że niektóre sprawy są dla niego niewiadomą. Ale już 600 stron dalej przytoczony zostaje pożegnalny list Tomasza do “Basi”, a w nim takie zdanie: “Znasz te moje napady złości; wtedy zawsze coś rozbijam”.
Mimo wszystko nie jest to całkiem hagiografia: mówi o tym, że Tomasz bywał cholerykiem (ale szybko mu przechodziło), a przede wszystkim strasznym pedantem, który bardzo przeżywał, jeżeli w książeczce jakiejś płyty zrobiło się drobne wgniecenie od ząbka pudełka. Potrafił też urządzać dzikie awantury, jeśli nie dali mu do tłumaczenia tego filmu, który chciał. Wskazuje to, być może, na jakieś zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, których pozytywnym skutkiem ubocznym był niesamowity perfekcjonizm Beksińskiego i staranność, z jaką podejmował się wszelkich prac. Jego “problematyczność” w związkach damsko-męskich także od czasu do czasu wychodzi na jaw, choćby w kuriozalnej historii z oddaniem “Basi” bielizny za pośrednictwem przyjaciela.
Istotną zaletę książki stanowi bogaty materiał ikonograficzny: od książeczki zdrowia małego Tomka do ostatniego zdjęcia, które Beksińskiemu zrobiono na kilkanaście godzin przed śmiercią. Pomiędzy tymi dwiema skrajnościami mieszczą się m.in. fragmenty fotokomiksów tworzonych przez “Doctora Jimmy’ego” w liceum z udziałem kolegów czy fotografie w słynnej pelerynie wampira.
Wiesław Weiss wykonał tytaniczną robotę, podobnie jak w swoich opracowaniach o Pink Floyd czy o Kulcich. Nie ustrzegł się jednak błędów niewychwyconych przez korektę: “mi” tam, gdzie powinno być “mnie”, albo “zagranicą” tam, gdzie powinno “za granicą”. Pojawiła się też freudowska literówka, wskazująca, że Weiss jest przede wszystkim dziennikarzem muzycznym: “…rozchorował się. Dopadła go grupa”.
Sporą niedogodność stanowi brak indeksu osób. Na kartach książki występuje ich mnóstwo, a w połączeniu z faktem, że spis treści podaje tylko rozdziały, bez podrozdziałów, znacznie utrudnia to odnalezienie czyjejś wypowiedzi albo informacji o danej osobie. No i okładka o matowej, “lepkiej” fakturze jest czymś, czego Tomek pewnie by nie docenił, bo łatwo zostawić na niej odciski palców albo wysmotruchać w inny sposób.

Ciekawostka graficzna. U góry cytat z 21st Century Schizoid Man w pożegnalnym felietonie Beksińskiego w “Tylko Rocku” 1/2000, u dołu – w książce. Zwracają uwagę dodane arbitralnie przez Weissa cudzysłowy i wcięcie w czwartym wersie, których nie było w oryginale. Sprawia to wrażenie, jakby pierwsze trzy linijki były cytatem, a czwarta – podaniem źródła. I to nie jest nieprawdą, tyle że… równocześnie jest to czwarty wers tekstu.
Jest i wątek chiński: Nosferatu uwielbiał kuchnię dalekowschodnią i – zwłaszcza w latach 90. – przede wszystkim nią się żywił. Najbardziej preferował kurczaka gong bao, dodatkowo przyprawionego do sumaszedszego poziomu ostrości. Miał w Warszawie kilka ulubionych lokali, z których nazwa jednego trąca znajomą strunę u miłośników chinglishowych napisów do Gwiezdnych wojen: “Good Elephant”.
Opracowanie Weissa jest bardzo obszerne i niesie ze sobą mnóstwo informacji, ale choćby dlatego nie może być konkurencją dla Grzebałkowskiej, że jest bardziej hermetyczne: raczej dla fanów niż dla tych, którzy o Beksińskim czytają po raz pierwszy. Zwłaszcza fragmenty, w których Wiesław Weiss daje się ponieść – znanej także i z jego tekstów w “Tylko/Teraz Rocku” – manii wyliczanek, wymieniając w ilościach hurtowych płyty, zespoły czy filmy, są lekturą dla hardkorów. Mimo to książka warta jest uwagi ze względu na to, że ujawnia to bardziej pozytywne oblicze Tomasza, którego zabrakło u Grzebałkowskiej, a już na pewno we filmie (wiem, nie pasowałoby do jego ogólnej wymowy, ale można było je trochę bardziej zaakcentować, byłby niezły kontrast).
Dawno temu wydawało mi się, że mam z Tomaszem Beksińskim wiele wspólnego. Po przeczytaniu książki Magdaleny Grzebałkowskiej z ulgą stwierdziłem, że jednak nie tak wiele. Po lekturze Weissa natomiast – że facet był do mnie jeszcze bardziej podobny, niż do tej pory myślałem. Między innymi spośród wymienionych na stronach 237-240 60 ulubionych płyt Beksińskiego, mam aż 31, a chciałbym mieć jeszcze 12. Ogólnie zaś w chwili śmierci miał on w domu ponad 3 tysiące kompaktów, zbieranych przez ostatnie około piętnaście lat, a ja zgromadziłem znacznie mniej w ciągu dwudziestu. Po jakimś czasie znalazłem na internetach bloga Marzanny zwanej Strusiem i teraz sam już nie wiem, czy mam się bardziej cieszyć z tego, że pod pewnymi względami mam wspólne cechy z Tomaszem, czy z tego, że pod innymi jednak nie. Hasło “prawda leży pośrodku” nie jest żadną uniwersalną zasadą, tylko odnosi się do konkretnych sytuacji… takich jak ta.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz