W
tym roku nadal czyta mi się wolniej, bo roboty dużo (też przy
książkach, a jak!). Dziś zaprezentuję dwie lektury, którymi
raczyłem się w ciągu wakacji. Jedna z nich to horror, druga –
biografia miłośnika horrorów.
6.
Stephen King jako Richard Bachman, Chudszy,
przełożył Robert Lipski, Poznań 2003
W czasach studenckich Stephen King był moim
ulubionym pisarzem i nieledwie wzorcem wymarzonej kariery
(pomijając alkohol i kokainę). Pomimo cienkiego budżetu
kupowałem kolejne jego powieści i pochłaniałem w
nadzwyczajnym tempie. W gruncie rzeczy to za sprawą Kinga
zmieniłem modus operandi – z czytania kilku (-nastu) książek
jednocześnie, rotacyjnie po fragmencie, na czytanie całej książki
do końca i dopiero branie się za następną. Nie wątpię też,
że pisarz z Maine miał spory wpływ na moją własną
twórczość. Co prawda mam też wobec niego zdrową dawkę
krytycyzmu – weźmy choćby zamiłowanie do obrzydliwości,
rozczarowujące niekiedy zakończenia albo Polaków o takich
nazwiskach jak Kaspbrak czy Mislaburski.
Chudszy
to jedna z powieści opublikowanych przez Kinga pod
pseudonimem Richard Bachman. Wówczas jeszcze prawdziwa tożsamość
Bachmana była nieznana, a zdarzył się i recenzent, który
napisał o Chudszym: “Tak właśnie pisałby Stephen King,
gdyby naprawdę umiał pisać”. Mistyfikacja była szeroko
zakrojona: w oryginalnym wydaniu znalazło się rzekome zdjęcie
Bachmana, a żeby jeszcze bardziej oddalić od siebie
podejrzenia, w usta jednej z postaci autor włożył słowa:
“Przez chwilę sprawiałeś wrażenie, jakbyś naczytał się za
dużo Stephena Kinga”. Wkrótce po wydaniu Chudszego został
jednak wyoutowany przez księgarza o detektywistycznych
skłonnościach i porzucił pomysł pisania jako Bachman – gdyby
nie to, również Misery ukazałaby się pod tym nazwiskiem.
W wydaniu Zyska i S-ki z serii “Kameleon” kwestia
autorstwa została zaspoilerowana już na okładce.
Głównym
bohaterem jest William Halleck (zbieżność nazwisk z Gurneyem
zdecydowanie przypadkowa), nowojorski adwokat z Connecticut
i posiadacz sporej nadwagi. Któregoś razu, przez lekkomyślność
własną i żony, rozjeżdża starą Cygankę przechodzącą
przez jezdnię, ale zostaje uniewinniony, częściowo dlatego, że
przechodziła w niedozwolonym miejscu, ale przede wszystkim –
dzięki znajomościom. Lecz nie pozostaje bezkarny. Pojawia się
bowiem bardzo stary, niewesoły Rom o dość zastanawiającym
nazwisku Taduz Lemke. W ekranizacji z 1996 r., wyświetlanej
u nas pod jakże oryginalnym tytułem Przeklęty, miał on
zresztą personalia jeszcze dziwniejsze: Tadzu Lempke – szkoda, że
nie Tadziu. Tenże wymierza sprawiedliwość na własną rękę,
nakładając na Hallecka klątwę chudnięcia. Choć z początku nasz
prawnik nie widzi powodów do niepokoju – 250 funtów to poważna
sprawa i nawet wskazane byłoby trochę zrzucić – to wkrótce
się okazuje, że chudnięcie nie tylko przebiega w nienaturalnie
szybkim tempie, ale w dodatku masa ciała nie zatrzymuje się
w przedziale prawidłowym i leci dalej w dół, a lekarz nic nie
kuma.
Jest
tu właściwie wszystko, czego można się spodziewać po Kingu. Małe
miasteczko i mocna obyczajówka, obejmująca też obszerny
product placement. Dużo jest geniusa lociego Nowej Anglii –
nie tylko Connecticut, ale przede wszystkim heimatu pisarza, stanu
Maine; przez moment pojawia się nawet jego rodzinne Bangor. Przy
okazji, dzięki Google Maps, ustaliłem, że hotel Sheraton w South
Portland, gdzie zatrzymał się Billy mniej więcej w połowie
książki, nadal istnieje, ale teraz już jest Hilton. Tu i ówdzie
rozsiane są rozmaite smaczki, część z nich zrozumiała głównie
dla Amerykanów, ale mamy i aluzję do Lovecrafta. Jeśli chodzi
o narrację, to w grę wchodzi, równie typowy dla pisarza
z Maine, narrator towarzyszący, a co za tym idzie, monologi
wewnętrzne, w których “Richard Bachman” pokazuje swój
kunszt w dziedzinie oddawania obsesyjnie powracających myśli.
Przynajmniej raz pojawia się też Narrator Profetyczny, dzięki
któremu łatwo sobie przypomnieć, że Stephena Kinga za swego
mistrza (no pun intended) uważa Katarzyna Michalak – tyle
że King korzysta z tego chwytu umiejętnie.
Co
charakterystyczne, z bohaterem dzieją się jakieś
paranormalności, dla których, mimo wszelkich chęci, nie jest
w stanie znaleźć racjonalnego wytłumaczenia i w końcu
musi się pogodzić, że to, co przeżywa, przechodzi ludzkie
pojęcie; oczywiście nikt mu nie wierzy i biorą go za wariata.
Z tym się wiąże inny Kingowski stały fragment gry: potwory i inne
bluźniercze abominacje swoją drogą, ale nie mniej przerażający,
a może i bardziej, jest czynnik ludzki. Jeden z bohaterów
wypowiada to zresztą poniekąd otwartym tekstem: “Możemy być
ofiarą czegoś, co jest nadnaturalne, ale tak naprawdę walczymy z
ludzką naturą”. W tym przypadku Halleck nie dość, że
doświadcza czegoś przerażającego, to jeszcze odwracają się od
niego wszyscy, na których mógłby polegać, a jego jedyną nadzieją
staje się pomoc kogoś głęboko niemoralnego. Z drugiej strony
– on sam nie jest specjalnie sympatyczny. Come on, mówimy o
człowieku, który próbuje uniknąć odpowiedzialności za
spowodowanie śmierci i w dodatku, w głębi duszy, zrzuca winę na
żonę. A z trzeciej strony – właściwie nikt poza nastoletnią
córką Hallecka nie jest tu jednoznacznie pozytywny.
Jeśli chodzi o Cyganów, to ich wizerunek jest,
cóż, dość stereotypowy – do tego stopnia, że nawet nie szkoda
ich nazywać Cyganami, bo ich związek z rzeczywistymi Romami
jest dość przelotny. Weźmy, na przykład, kwestię języka. Tadziu
nazwany jest ostatnim z wielkich wodzów węgierskich, tymczasem
to, co w powieści uchodzi za język romski, w rzeczywistości
stanowią przypadkowe frazy po szwedzku. Przykładowo, sami Cyganie
nazywają klątwę purpurfargade ansiktet, co ma oznaczać
“dziecko kwiatów nocy”, a naprawdę znaczy “purpurowa
twarz”. Wracając do dziwnych personaliów: kumpel Hallecka,
sędzia, który pomógł mu uniknąć kary za przejechanie staruszki,
nazywał się Cary Rossington – prawie zupełnie jak gitarzysta
Lynyrd Skynyrd.
Tłumaczenie jest na ogół dobre, ale zdarzają się
czasem potknięcia, na przykład: “Jadł lodowego z rożka” albo
“Leżały tu puszki po piwie i wodzie sodowej” (soda to
potoczne określenie napojów gazowanych), albo znów “country
club” staje się “klubem »Country«”. Machnęła się też
korekta: jeden z bohaterów “wrócił do biura”, podczas gdy
o żadnym biurze nie było mowy, a chodziło o wynajęty
samochód – buicka.
Fun
fact: czytając tę książkę, istotnie nieco schudłem, choć nie
aż tak straszliwie jak główny bohater. To pewnie przez te byki w
zapisie dialogów.
Cytat:
“Kiedy twoja żona ginie w katastrofie samolotu, nie masz
ochoty słuchać, że jakiś układ A spieprzył się przy
przełączniku B, pracownik kontroli lotów C się zagapił i tego
nie zauważył [błąd tłumacza – brakuje D], a nawigator E
wybrał niewłaściwy moment na pójście do sracza F. W takiej
sytuacji pragniesz tylko zaskarżyć daną linię lotniczą (…)
albo kropnąć kogoś z dubeltówki. Chcesz kozła ofiarnego,
Halleck. Chcesz, aby ktoś cierpiał. I my jesteśmy ofiarami. Im
gorzej dla nas, tym lepiej dla niego. A on się cieszy.” – brzmi
znajomo?
7.
Wiesław Weiss, Tomek Beksiński. Portret prawdziwy,
Warszawa 2016
Na fali fascynacji rodziną Beksińskich, o której
mowa na tym blogu była już wielokrotnie (zob. “Beksiński” na
liście tagów), czytam wszystko na jej temat, co mi w ręce wpadnie.
Byli już Beksińscy. Portret podwójny Magdaleny
Grzebałkowskiej, były fragmenty dzienników Zdzisława Beksińskiego
w edycji Wiesława Banacha, obejrzałem oczywiście Ostatnią
rodzinę i se przy okazji odświeżyłem rubrykę “Opowieści
z krypty” oraz recenzje w “Tylko Rocku”. Teraz, zgodnie
z wcześniejszą zapowiedzią, przyszła pora na biografię
Beksińskiego juniora, którą napisał jego przyjaciel, redaktor
naczelny “Tylko/Teraz Rocka” Wiesław Weiss.
Podtytuł Portret prawdziwy sugeruje polemikę z
Portretem podwójnym, ale jeśli ktoś by szukał wskazania na
konkretnych przykładach, dlaczego książka Magdaleny
Grzebałkowskiej jest be, to takiej analizy nie znajdzie. Po
skonfrontowaniu obu publikacji dochodzę do wniosku, że obraz
Tomasza zaprezentowany w tamtej książce jest nie tyle kłamliwy, co
– jednostronny. W sensie, autorka nieprawdy nie napisała, ale
pominęła sporo. Weiss pozwala też rozpoznać nieścisłości w
Ostatniej rodzinie – choćby uproszczenia chronologiczne. We
filmie Tomek pod koniec lat 70. opowiada u psychoterapeuty o swoich
niefortunnych próbach posiadania kota – tymczasem z Portretu
prawdziwego wynika, że miały one miejsce dopiero w latach 90. Z
drugiej strony – nie Grzebałkowskiej trzeba było przede wszystkim
stawiać odpór. Po internetach chodzą bowiem najdziksze wymysły na
temat Tomasza B.: a to że naprawdę uważał się za wampira, a to
że był kryptogejem, a to że satanistą albo że zabił się przez
Anję Orthodox. Książka Weissa dobitnie pokazuje, że tego typu
pogłoski to, wedle sformułowania Nadprezesa, “wielkie ssanie z
palca”.
Autor
ukazuje Beksińskiego jest z wielu stron, począwszy od
narodzin, aż do tragicznej śmierci – i później, do dalszych
losów jego dobytku. Szczególnie dużo miejsca poświęca ostatniemu
okresowi jego życia (łącznie z dość drobiazgową rekonstrukcją
zdarzeń kilku ostatnich dni), starając się ustalić, jakie
czynniki wpłynęły na jego samobójstwo. Weiss nie zawsze leci
chronologicznie, bo niektóre rozdziały skupiają się na
konkretnych aspektach życia i działalności Nosferatu. Jeden,
na przykład, dotyczy audycji w radiu, inny – współpracy z
pismami muzycznymi, kolejny znowu – pracy tłumacza filmowego.
Co do muzyki – cały rozdział poświęcony jest
wykonawcom, z którymi Beksiński był zaprzyjaźniony i na których
twórczość miał nawet wpływ. Oprócz dobrze znanego faktu, że
był wielkim fanem Closterkellera i przyjacielem Anji Orthodox, warto
też wspomnieć o czołowych przedstawicielach polskiego art
rocka: Collage i Abraxas. W przypadku tego drugiego relacja była
dwustronna: jego członkowie byli fanami Tomasza, którego audycje
ukształtowały ich gust, samego zaś Beksińskiego ich muzyka tak
urzekła, że nadawał ją jako pierwszy w Polsce, zanim jeszcze
nagrali płytę – z taśmy demo. Krótko po jego śmierci
Abraxas zagrał w Trójce poświęcony Beksińskiemu koncert,
który ukazał się na płycie. Książka nie ogranicza się do
przypadków polskich, bo Tomasz nawiązywał przyjaźnie i z muzykami
zagranicznymi, takimi jak Anne Nurmi (Lacrimosa) czy Stuart Nicholson
(Galahad). Nie mówiąc o Fishu.
Poza dość drobiazgowym opisem życia Tomasza
Beksińskiego, ksiażka daje spory wgląd w życie w jego epoce i w
jego specyficznych środowiskach, czy chodzi o problemy ucznia
sanockiego liceum w latach 70., o ciężki żywot rockfana i
kolekcjonera płyt za PRL-u (vide znana już z łamów “Tylko
Rocka” historia o tym, jak przed rozpoczęciem ulubionej audycji
Doctor Jimmy własnoręcznie wyłączał neon na pobliskim budynku,
żeby nie zakłócał odbioru), czy o specyfikę pracy tłumacza
filmowego. Weźmy choćby stosunek do wulgaryzmów w telewizji:
w mediach mogły się pojawiać dopiero po dwudziestej, przez co
– jak relacjonuje lektor Jacek Brzostyński – dochodziło do
sytuacji, że narkomani i alkoholicy z traumą wojenną zwracali
się do siebie w stylu “Oj, oj, drapichruście. Bo cię uderzę”.
Beksiński tymczasem najchętniej nic by nie łagodził i w
ogóle nie lubił, jak adiustatorzy mu cokolwiek skreślali.
Pewien problem z Portretem prawdziwym polega na
tym, że autor, obszernie oddając głos wielu bardzo różnym
osobom, stosunkowo mało dodaje od siebie. Nie można powiedzieć, że
nie próbuje wyciągać wniosków czy rekonstruować czegoś, ale
jednak odnosi się wrażenie, że surowy materiał źródłowy
dominuje nad ustaleniami autora, wręcz przytłacza. Do tego dochodzi
kwestia “watowania”, jako że książka zawiera przytoczone
w obszernych fragmentach czy zgoła w całości teksty już
wcześniej znane, jak te, które pisał do “Tylko Rocka”, w tym
jego ostatni fejleton Fin de
siècle – swego rodzaju list pożegnalny – czy mój
ulubiony Patetyczny bękart o błędach w tłumaczeniach.
Nie brakuje też źródeł mniej znanych, jak
dramatyczna korespondencja pomiędzy Nosferatu a jego partnerkami.
Imiona tych ostatnich zostały zresztą zmienione. Znamienne, że
choć autor zaprezentował wypowiedzi mnóstwa osób, to nie znalazła
się wśród nich “Laura” ani “Basia”, dwie najważniejsze
partnerki Beksińskiego. Przyczyną niekoniecznie był brak danych –
na temat Nadkobiety, czyli drugiej z nich, Weiss sporo pisze własnymi
słowami, a więc musiał dotrzeć do różnych informacji z jej
strony. Gdyby miał je cytować in extenso, niektóre pewnie
nie pasowałyby do jego obrazu Tomasza…
A obraz
ten jest zdecydowanie pozytywny, o czym mówi już sam wstęp książki
– częściowo zaadaptowany z felietonu opublikowanego przez
Weissa w “Teraz Rocku” po obejrzeniu Ostatniej rodziny.
Pisał tam np. “Tomek nie wyrzucał telewizorów przez okno, nie
rozwalał szafek kuchennych, nie rozbijał butelek o ściany. Tomek
nie bił nikogo pejczem i sam nie był przez nikogo bity pejczem”.
Pomijam pułapki związane z użyciem wielkich kwantyfikatorów
(uczciwy historyk napisałby: “nie ma dowodów na to, że…”),
pomijam, że Weiss nie towarzyszył Beksińskiemu 24 godziny na dobę
i zresztą sam w paru miejscach przyznaje, że niektóre sprawy są
dla niego niewiadomą. Ale już 600 stron dalej przytoczony zostaje
pożegnalny list Tomasza do “Basi”, a w nim takie zdanie: “Znasz
te moje napady złości; wtedy zawsze coś rozbijam”.
Mimo
wszystko nie jest to całkiem hagiografia: mówi o tym, że Tomasz
bywał cholerykiem (ale szybko mu przechodziło), a przede
wszystkim strasznym pedantem, który bardzo przeżywał, jeżeli w
książeczce jakiejś płyty zrobiło się drobne wgniecenie od ząbka
pudełka. Potrafił też urządzać dzikie awantury, jeśli nie dali
mu do tłumaczenia tego filmu, który chciał. Wskazuje to, być
może, na jakieś zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, których
pozytywnym skutkiem ubocznym był niesamowity perfekcjonizm
Beksińskiego i staranność, z jaką podejmował się wszelkich
prac. Jego “problematyczność” w związkach damsko-męskich
także od czasu do czasu wychodzi na jaw, choćby w kuriozalnej
historii z oddaniem “Basi” bielizny za pośrednictwem
przyjaciela.
Istotną
zaletę książki stanowi bogaty materiał ikonograficzny: od
książeczki zdrowia małego Tomka do ostatniego zdjęcia, które
Beksińskiemu zrobiono na kilkanaście godzin przed śmiercią.
Pomiędzy tymi dwiema skrajnościami mieszczą się m.in. fragmenty
fotokomiksów tworzonych przez “Doctora Jimmy’ego” w liceum
z udziałem kolegów czy fotografie w słynnej pelerynie
wampira.
Wiesław Weiss wykonał tytaniczną robotę, podobnie
jak w swoich opracowaniach o Pink Floyd czy o Kulcich.
Nie ustrzegł się jednak błędów niewychwyconych przez korektę:
“mi” tam, gdzie powinno być “mnie”, albo “zagranicą”
tam, gdzie powinno “za granicą”. Pojawiła się też freudowska
literówka, wskazująca, że Weiss jest przede wszystkim
dziennikarzem muzycznym: “…rozchorował się. Dopadła go grupa”.
Sporą niedogodność stanowi brak indeksu osób. Na
kartach książki występuje ich mnóstwo, a w połączeniu z faktem,
że spis treści podaje tylko rozdziały, bez podrozdziałów,
znacznie utrudnia to odnalezienie czyjejś wypowiedzi albo informacji
o danej osobie. No i okładka o matowej, “lepkiej” fakturze jest
czymś, czego Tomek pewnie by nie docenił, bo łatwo zostawić na
niej odciski palców albo wysmotruchać w inny sposób.
Jest i wątek chiński: Nosferatu uwielbiał kuchnię
dalekowschodnią i – zwłaszcza w latach 90. – przede wszystkim
nią się żywił. Najbardziej preferował kurczaka gong bao,
dodatkowo przyprawionego do sumaszedszego poziomu ostrości. Miał w
Warszawie kilka ulubionych lokali, z których nazwa jednego trąca
znajomą strunę u miłośników chinglishowych napisów do
Gwiezdnych wojen: “Good Elephant”.
Opracowanie Weissa jest bardzo obszerne i niesie ze sobą
mnóstwo informacji, ale choćby dlatego nie może być konkurencją
dla Grzebałkowskiej, że jest bardziej hermetyczne: raczej dla fanów
niż dla tych, którzy o Beksińskim czytają po raz pierwszy.
Zwłaszcza fragmenty, w których Wiesław Weiss daje się ponieść
– znanej także i z jego tekstów w “Tylko/Teraz Rocku” –
manii wyliczanek, wymieniając w ilościach hurtowych płyty, zespoły
czy filmy, są lekturą dla hardkorów. Mimo to książka warta jest
uwagi ze względu na to, że ujawnia to bardziej pozytywne oblicze
Tomasza, którego zabrakło u Grzebałkowskiej, a już na
pewno we filmie (wiem, nie pasowałoby do jego ogólnej wymowy, ale
można było je trochę bardziej zaakcentować, byłby niezły
kontrast).
Dawno
temu wydawało mi się, że mam z Tomaszem Beksińskim wiele
wspólnego. Po przeczytaniu książki Magdaleny Grzebałkowskiej z
ulgą stwierdziłem, że jednak nie tak wiele. Po lekturze Weissa
natomiast – że facet był do mnie jeszcze bardziej podobny, niż
do tej pory myślałem. Między innymi spośród wymienionych na
stronach 237-240 60 ulubionych płyt Beksińskiego, mam aż 31, a
chciałbym mieć jeszcze 12. Ogólnie zaś w chwili śmierci miał on
w domu ponad 3 tysiące kompaktów, zbieranych przez ostatnie około
piętnaście lat, a ja zgromadziłem znacznie mniej w ciągu
dwudziestu. Po jakimś czasie znalazłem na internetach bloga
Marzanny zwanej Strusiem i teraz sam już nie wiem, czy mam się
bardziej cieszyć z tego, że pod pewnymi względami mam wspólne
cechy z Tomaszem, czy z tego, że pod innymi jednak nie. Hasło
“prawda leży pośrodku” nie jest żadną uniwersalną zasadą,
tylko odnosi się do konkretnych sytuacji… takich jak ta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz