czwartek, 1 lutego 2018

Grudniowe łowy płytowe (z podsumowaniem rocznym)



Żniwa muzyczne w 2017 były bardzo udane. Zdobyłem aż 38 wydawnictw płytowych, czyli o dwa więcej niż w poprzednim roku (to na pewno były te dwie, które kupiłem spontanicznie razem z przedłużaczem!) oraz średnio 3,17 w miesiącu. Dwie z nich miałem już dawniej na kasetach. Pięć wydawnictw było dwupłytowych, a mianowicie: zestaw dwóch albumów studyjnych wydanych razem, epicki album studyjny, album koncertowy oraz dwie kompilacje nagranych na nowo największych przebojów. Wśród pojedynczych znalazła się jedna składanka hitów, a reszta to płyty studyjne. Zawartość metalu wyniosła 10 płyt, tym razem nikt nie reprezentował jego odmian ekstremalnych. Z drugiej strony 3 albumy zawierały muzykę mocno podelektronizowaną. Na wszystkich tych kompaktach znalazło się 470 utworów, z czego 13 bonusowych, zaś tytuły 22 piosenek zawierały imiona. Najdłuższy był zdecydowanie standard Afro-Blue w wersji Gov’t Mule (29:30), zaś do najkrótszych należał R.A.M.O.N.E.S. Motörhead (1:26).
            Jeśli chodzi o kryterium geograficzno-językowe, to tradycyjnie zdecydowaną większość, bo aż 30 (79%), stanowiły płyty anglojęzyczne. W tej liczbie 16,5 płyt (43% całości) nagrali wykonawcy brytyjscy, z czego aż troje pochodziło ze Szkocji, dwa zespoły z Sheffield, dwie płyty były dziełem zespołu walijskiego, a jedna – gitarzysty z Irlandii Północnej. Wykonawców amerykańskich było 11,5 (30%), w tym jeden z muzyką instrumentalną. Warto też dodać, że dwóch artystów pochodziło z Anglii, a trzeci z Meksyku, ale przeprowadzili się do Stanów. Resztę stanowią anglojęzyczni wykonawcy z Niemiec i Szwecji (po jednej płycie – po 3%). Albumów polskich wykonawców było 7 (18%) – prawie wszystkie po polsku, ale na dwóch występował także w części utworów język angielski. Do tego dochodzi jedna płyta rosyjska (3%).
            W odróżnieniu od zeszłego roku, do mojej płytoteki trafiły tylko dwie płyty zespołów z braćmi w składzie (na jednej z nich w dodatku jeszcze inni bracia występowali gościnnie), ale za to trzecia z siostrami. Ponadto dwa albumy były dziełem małżonków, a trzeci – zespołu zawierającego dwie rozwiedzione pary.
            Płyta roku: pomijając dobrze mi już znane albumy King Crimson Islands i Def Leppard Hysteria, wychodzi na to, że pierwszą trójkę stanowią Live… With a Little Help from Our Friends Gov’t Mule, Script for a Jester’s Tear Marillion i Holy Diver Dio. Najmniej ciekawa była Emu Varius Manx, co prawda wydana razem ze znacznie lepszym Elfem.
            Piosenka roku: Trudno coś szczególnie wyróżnić, ale niech bedzie Sad and Deep as You – niegdyś Traffic, ale tu się rozchodzi o czternastominutową wersję Gov’t Mule. Jeśli zaś pominąć covery, to Adam i Jewa DDT.
Postanowiłem także przyznać specjalne wyróżnienie dla najbardziej obleśnej piosenki roku. Choć można by tu wymienić dzieła zebrane kapeli Steel Panther, to jednak, ze względu na swą wyjątkową idiotyczność, wyróżnienie zdobywa wytropiony w internetach Cuntry Boner Puscifera, czyli solowego projektu Maynarda Jamesa Keenana (2008), obowiązkowo w utanecznionym remiksie z jodłowaniem.
A tera pięć ostatnich płyt roku 2017, urodzinowo-gwiazdkowych.



Arctic Monkeys, Suck It and See, 2011

Z okazji urodzin sprawiłem sobie czwartą płytę angielskiego zespołu, którego liderem jest Alex Turner. Polarne Afy stanowią jeden z pierwszych głośnych przypadków wykonawcy, którego kariera zaczęła się od internetu, a dopiero potem przeszła na etap konwencjonalnej umowy z wytwórnią płytową.

            Największy problem z tą muzyką mam taki, że nie bardzo wiem, jak ją opisywać (a nie zamierzam, wzorem pewnej zasłużonej dziennikarki, rozwodzić się nad tym, z kim członkowie zespołu chodzą na zakupy i jakie noszą obuwie), bo twórczość Arctic Monkeys jest dość… zwyczajna. Ot, po prostu przedstawiciele „nowej rockowej rewolucji” z wokalistą o wysokim, acz niezbyt charakterystycznym głosie, nieźle dudniącym basem i chropowatymi gitarami. Arktyków z ogółu sceny wyróżnia melodyjność i swoiste poczucie humoru, odzwierciedlające się w tekstach. Kapela całkiem dobrze odnajduje się w towarzystwie starszych kolegów w rodzaju The Strokes. Nastrój bywa momentami nieco senny, inspiracje sięgają częściowo do lat 60., słychać też refleksy stoner rocka. Tytuł płyty może się kojarzyć z Velvet Underground, a w tym kontekście nie dziwią dysonansowo zgrzytające gitary.
Co prawda początek, She’s Thunderstorms, średnio zachęca do zapoznania się z całym materiałem – ot zwyczajna, dość melodyjna piosenka. Za to już drugi utwór to niewątpliwy przebój. Black Treacle zaczyna się od śpiewu na tle ciosanych akordów gitarowych i już od samego początku bardzo wpada w ucho, pod względem atrakcyjności nie ustępując hitom The Killers. Szczególnie urzekł mnie mostek z wersem: „I feel like the Sundance Kid behind a synthesizer”. Do tej samej kategorii utworów bardzo śpiewnych należy Reckless Serenade – tu z kolei zaczyna wokal na tle gołego basu (na którym gra Nick O’Malley). Z singli był jeszcze The Hellcat Spangled Shalalala, którego większość nakładu uległa zniszczeniu w londyńskim magazynie podpalonym podczas zamieszek w 2011 r., ale on już mniej interesujący.
Cięższe riffy słychać w Brick by Brick (skojarzenie z Idzim Popem przypadkowe) i Don’t Sit Down ‘Cause I’ve Moved Your Chair. Mowa była o stoner rocku – i faktycznie All My Own Stunts, z narkotyczno-transowym powtarzaniem w kółko jednej zagrywki, nie brzmiałby dziwnie na R Queens of the Stone Age, tym bardziej, że w tle śpiewa lider tej grupy Josh Homme. W tym samym kierunku idzie Library Pictures, gdzie nerwowe ostinato przeplata się z fragmentami spokojnymi, nieco psychodelicznymi. Co się zaś tyczy utworów bardziej melodyjnych i nastrojowych, ale jednak niewydanych na singlu, to wybija się jeszcze Piledriver Waltz.
Ogólnie rzecz biorąc, płyta sympatyczna i ma swój nastrój, ale z mojej perspektywy trzyma się głównie na dwóch utworach. Reszta jest dobra do posłuchania raz na jakiś czas, a końcówka ogólnie nie pozostawia po sobie większego wrażenia. Może to ja się odzwyczaiłem od słuchania długich albumów, bo to już kolejna płyta w tym roku, o której tak piszę.



King Crimson, Islands, 1971

Grudzień wyjątkowo kojarzy mi się z King Crimson, więc i w tym roku (podobnie jak w 2013) kupiłem sobie jeden z klasycznych albumów tej grupy. Wcześniej, na kasecie, dostałem go pod choinkę w pierwszej klasie liceum.
            Gdy wtedy, dawno temu, pierwszego dnia świąt, siedząc w fotelu bujanym, po raz pierwszy słuchałem Islands, początkowo czułem dezorientację i rozczarowanie. O ile w In the Court of the Crimson King można było się zakochać się od pierwszego przesłuchania, to Islands nie były łatwe w odbiorze. Właściwie im dłużej słuchałem, tym większy osiągałem stan WTF. Ale w końcu, po jakimś czasie, ogromnie tę płytę doceniłem i do dziś zajmuje ona u mnie drugie miejsce wśród ulubionych płyt zespołu Roberta Frippa.
            W momencie powstawania Islands Crimso nie znajdował się w najlepszej kondycji. Na przełomie lat 60. i 70. skład grupy był tak płynny, że żadna z wydanych wówczas czterech płyt nie została nagrana przez ten sam personel. W 1971 r. tendencje odśrodkowe były już tak zaawansowane, że zwiastowały niechybny rozpad zespołu – do którego rzeczywiście niebawem doszło. Co prawda już rok później Fripp reaktywował King Crimson z zupełnie innymi muzykami, w tym ze zmarłym niedawno Johnem Wettonem – ale to już inna historia, a nawet śmiem twierdzić, że inny zespół.
            Na Islands głos daje Boz Burrell – później znany głównie jako członek Bad Company. Także basista i także dziś już nieżyjący, podobnie jak perkusista Ian Wallace (który później przez wiele lat pracował jako sesyjny, m.in. z Bobem Dylanem, a także założył Crimson Jazz Trio). Czwartym członkiem zespołu był saksofonista i flecista Mel Collins: oprócz samego Frippa i tekściarza Petera Sinfielda jako jedyny ocalał od czasu płyty Lizard. Później miał zresztą współpracować z King Crimson przy różnych okazjach, w międzyczasie był m.in. członkiem Camel i w ogóle człowiekiem-instytucją sceny progresywnej, a ostatnio wychynął jako członek XXI-wiecznego wcielenia Karmazynowego Króla. Ten podstawowy skład uzupełniło kilku gości, przede wszystkim znany z Lizard pianista jazzrockowy Keith Tippett oraz kilku członków jego orkiestry Centipede.
Płytę rozpoczynają frasobliwe pociągnięcia kontrabasu, na którym gra (smyczkiem) Harry Miller z Centipede. Do dźwięków tych dołącza flet, jakieś dzwoneczki i podzwaniający fortepian: tak zaczyna się Formentera Lady. W nastrojową muzykę z wyraźną refleksją jazzu wpasowuje się zadumany głos Boza, wyśpiewującego poetycką impresję Sinfielda z letniego pobytu na Balearach. Bohaterem drugiego planu jest Mel Collins, grający głównie na flecie, ale potem bierze się za saksofon, a muzyka rozkręca się ku instrumentalnym odlotom o jazzowym posmaku, tylko w tle słychać wokalizy sopranistki Pauliny Lucas.
            Formentera płynnie przechodzi w instrumentalny The Sailor’s Tale, prawdopodobnie najtrudniejszy utwór na płycie. Pod względem dzikości i ogólnego rytmu przypomina pamiętny przerywnik instrumentalny w 21st Century Schizoid Man, tylko jest mniej uporządkowany wewnętrznie. Przez pierwsze minuty mknie do przodu jak rozpędzony pociąg (wrażenie to stwarza bezlitośnie dudniący Wallace), po czym niespodziewanie zwalnia i na tle powolnego basowego ostinata Fripp gra szatkowane solo o charakterystycznym dla siebie surowym brzmieniu. Po jakimś czasie następuje repryza wyjściowego motywu, tym razem z większym udziałem smyczków. Muzyka rozpływa się w chaosie, który jest wszakże żywiołem King Crimson.
            Dla odmiany The Letters, lapidarny utwór o niewierności, zaczyna się bardzo delikatnie, po czym zaskakuje gwałtownymi skokami dynamiki i groźnym saksofonowym riffem, co oddaje emocje targające bohaterką tekstu. Już dawno temu zauważyłem, że pierwsza zwrotka rymuje się z ostatnią. Ostatnio zaś zdałem sobie sprawę, że za swój dzisiejszy fach mogę podziękować między innymi Peterowi Sinfieldowi. To właśnie on, oprócz Iana Andersona z Jethro Tull, oświecił mnie, że w języku angielskim kryje się więcej, niż pokazują szkolne podręczniki.
            Najbardziej konwencjonalny jest rozpoczynający drugą stronę Ladies of the Road, wręcz beatlesowski: aranżacja zwrotki budzi skojarzenia z Come Together, a zwiewny refren z wielogłosami i fletem – z bardziej nastrojową twórczością liverpoolczyków. O tym, że mamy do czynienia z King Crimson, przypominają jednak rozbisurmanione partie saksofonu i gitary. Zupełnie w bok pozostaje Prelude: Song of the Gulls, bo to dosłownie preludium w rozumieniu klasycznym. Słychać tu tylko anonimowy kwartet smyczkowy i oboistę Robina Millera z BBC Symphony Orchestra. A do czego jest to preludium? Do Islands: nastrojowej, smutnej i podniosłej pieśni z pogranicza muzyki poważnej i jazzu. Trwa ona aż dziewięć minut i choć ma bogatą aranżację, to tym razem Fripp i towarzysze nie decydują się zaskakiwać słuchacza niespodziewanymi zmianami tempa i nastroju. W pierwszej części spokojnemu śpiewowi Burrella akompaniuje fortepian i schowana w tle fisharmonia (gra na niej sam Fripp), Collins zaś sięga po flet basowy. Później fisharmonia wynurza się ku powierzchni, rozbrzmiewa solo kornetu (Marc Charig, kolejny człowiek Tippetta) i dołącza obój, a cały utwór wzrasta w wielkim crescendzie na fundamencie melotronu.  
            Jeśli odczekać minutę po zakończeniu utworu Islands, można natrafić jeszcze na „ukryty utwór”: fragment próby, na której kwartet smyczkowy stroi instrumenty i słychać Frippa wydającego dyspozycje. Wtedy, w liceum, myślałem, że coś się przypadkowo nagrało; teraz okazuje się, że Crimso od paru lat ma zwyczaj puszczać to nagranie z taśmy na rozpoczęcie koncertu.
            Podobnie jak w przypadku zdobytej parę lat temu Lizard, ta wersja Islands to reedycja z okazji 30-lecia wydania, z książeczką pełną zdjęć i wycinków prasowych z epoki. Natomiast okładka, ze zdjęciem mgławicy Trójlistnej Koniczyny w gwiazdozbiorze Strzelca, dobrze oddaje istotę muzyki King Crimson jako odzwierciedlenia enigmatycznej i groźnej siły wszechświata.



Primal Scream, Screamadelica, 1991

Istotnym zjawiskiem na rynku muzycznym przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych były brytyjskie zespoły łączące rocka z elektroniczną muzyką taneczną, takie jak Happy Mondays, Inspiral Carpets czy EMF. Hedonistyczny ten styl, niestroniący od powiązań z rekreacyjnym używaniem narkotyków w rodzaju ecstasy, miał kolebkę w Manchesterze, dlatego ochrzczono go mianem „Madchester”. Ale Primal Scream pochodzi akurat z Glasgowa.
Na czele zespołu stoi Bobby Gillespie, były perkusista ogromnie znaczącej dla rocka alternatywnego (choć przeze mnie przyswajanej tylko fragmentarycznie) grupy The Jesus And Mary Chain. Postanowiwszy coś zrobić na własny rachunek, zebrał kilku współpracowników, spośród których najważniejsi byli gitarzyści – Andrew Innes i zmarły w 2014 r. Robert „Throb” Young – oraz klawiszowiec Martin Duffy. Tak powstał Primal Scream, w którym Gillespie stanął przy mikrofonie.
Początki kapeli były niezbyt imponujące. Pierwsza płyta zawierała dość standardowego rocka alternatywnego, na drugiej pojawił się nawet zwrot ku hard rockowi, choć głos miał Gillespie do tego całkiem nieodpowiedni. Rozbić bank udało mu się dopiero na trzecim albumie, kiedy hojnie wplótł do swojego stylu elementy acid house. Duży w tym udział miał producent płyty, ceniony w środowisku house’owym DJ Andrew Weatherall. Sample, loopy, sztuczki produkcyjne – lepiej się nie zagłębiać w szczegóły, przyjmować muzykę jako całość.
Screamadelica przyniosła zespołowi parę przebojów. Względnie najnormalniejszy jest rozpoczynający płytę, przebojowy Movin’ on Up – z riffem gitary akustycznej, nieco stonesowską solówką i gospelopodobnymi partiami wokalnymi. Inny singiel z tej płyty to Come Together. Bez skojarzeń z Beatlesami: jeśli już, to melodia i śpiew przywołują ducha Velvet Underground, a w zestawieniu z elektronicznym rytmem i gospelowymi śpiewami w refrenie wyszedł Primalom prawdziwy hicior. Na płycie jednak przeżyłem rozczarowanie, bo zawiera ona wersję zgoła odmienną od singlowej – dziesięciominutowy, dubowaty remiks, właściwie nie mający nic wspólnego z oryginałem, nie zawierający oryginalnej partii wokalnej, za to ze wsamplowanymi fragmentami przemówienia Jesse Jacksona. Cóż, może na jakimś specjalnym wydaniu wielopłytowym uwzględniono i oryginał. Znacznie lepiej odbieram Loaded, sam w sobie będący zupełnie niepodobnym remiksem wcześniejszego utworu grupy, Losing More Than I’ll Ever Have. Loaded rozpoczyna się od kwestii Petera Fondy z filmu Dzikie anioły. Tu też udało się przemycić co nieco rollingstonesowskiego klimatu, nawet z rejonu Sympathy for the Devil, z wiodącym motywem fortepianu i chwytliwymi zagrywkami sekcji dętej.
Do mniej znanych elementów albumu należy roztańczony i zasnuty purpurowo-neonową mgłą Slip Inside This House, podelektronizowany kower mało u nas znanej grupy The 13th Floor Elevators, z wyraźnym brzmieniem sitaru (i już mniejsza o to, żywego czy wsamplowanego). Dla odmiany Don’t Fight It, Feel It ma charakter czysto house’owy – jest to elektroniczny kawałek ze świszczącą czteronutową zagrywką syntezatora i śpiewem niejakiej Denise Johnson. Na przeciwległym biegunie mieści się Damaged – jedyny na płycie utwór w ogóle bez elektroniki, a mianowicie ballada z fortepianem i gitarą akustyczną (później dochodzą organy i solówki na elektrycznej w wykonaniu basisty Henry’ego Olsena), doskonale działająca jako wyciszenie po kombinacji Come Together/Loaded.
Pomimo hedonistycznego charakteru (tytuły jak Loaded czy Higher than the Sun mówią wszystko) nie brakuje na albumie spokojnych klimatów elektronicznej psychodelii.  Należy do nich właśnie Higher than the Sun, który występuje tu w dwóch wersjach. Oryginał, sprodukowany przez ambientowy duet The Orb, jest mocno oniryczny i budzi we mnie mgliste skojarzenia z krautrockiem, natomiast późniejszy remiks nosi podtytuł A Dub Symphony in Two Parts, który wiele mówi o jego charakterze. W drugiej części gościnnie pojawia się basista Jah Wobble, kojarzony głównie z Public Image Limited.  W Inner Flight słyszymy organy i jakby flet rodem z lat 60., tyle że wszystkiemu towarzyszą elektroniczne beaty. Leniwy I’m Coming Down, wyróżnia się partią saksofonu. Spokojne jest wreszcie samo zamknięcie płyty, Shine Like Stars, które dzięki śpiewowi Gillespiego i brzmieniu jakby fisharmonii znowu kojarzy się jakoś z Velvet Underground.
Na Screamadelice inspiracje Velvetami i Stonesami splatają się niemal bezszwowo z acid house, ambientem i inszą elektroniką. Płyta może się wydawać trudna w odbiorze, jeśli ktoś nie przywykł do takiej stylistyki, nawet monotonna. Ale sam zespół podpowiada na to sposób: “Don’t fight it, feel it”.



Dio, Holy Diver, 1983

Swemu umiłowaniu dla Ronniego Jamesa Dio dawałem już wielokrotnie wyraz, nie tylko na tym blogu. Ale dopiero teraz udało mi się zdobyć klasyczny pierwszy album jego zespołu. Pierwszy – lecz Dio już wcześniej zdążył zostać klasykiem jako wokalista zespołów Elf, Rainbow i Black Sabbath. Akompaniatorów dobrał sobie też niezgorszych: za perkusją zasiadł Vinnie Appice, razem z nim wywalony z Sabbath, a basistą został – zmarły w 2016 – były członek Rainbow, Jimmy Bain. Stosunkowo mało znany był tylko irlandzki gitarzysta Vivian Campbell (bo i kto, szerzej kojarzy grupę Sweet Savage z czegoś więcej niż utworu skowerowanego przez Metallicę?). Ten ostatni dopiero dzięki Dio zdobył sławę, którą później ugruntował w Whitesnake, a zwłaszcza, od lat 90., w Def Leppard, gdzie zastąpił przedwcześnie zmarłego Steve’a Clarka. Pierwszy skład Dio była to więc istna supergrupa.
Co kryje kontrowersyjna okładka, na której widnieje tonący ksiądz i maskotka zespołu, demon Murray? Kryje paradygmat muzyki Dio. Szybka, czadowa galopada? Stand Up and Shout. Majestatyczny utwór w kroczącym tempie? Holy Diver. Dla odmiany coś balladowego? Don’t Talk to Strangers. Nie, żartuję, tylko początek jest dla zmyłki balladowy, choć cały utwór emanuje emocją nie gorszą niż deeppurplowe Mistreated. Teksty pełne są charakterystycznej dla Dio symboliki fantasy, z operowaniem obrazami, które wydają się czasem ocierać o sałatę słowną, choć zasadniczo da się wykryć lejtmotyw przewijający się przez wiele piosenek artysty – „nie daj się zwieść kłamcom!” Archetypem zaś najbardziej przebojowej, wręcz radiowej wersji twórczości Człowieka na Srebrnej Górze pozostaje Rainbow in the Dark. Grupa Dio nie miała wtedy jeszcze etatowego klawiszowca i prowadzącą ów hit partię syntezatorów wykonuje tu sam Ronnie James, choć początkowo w ogóle nie chciał tej piosenki na albumie, uważając, że jest w porównaniu zbyt popowa – przekonali go koledzy z zespołu.
Większość materiału stanowią heavymetalowe petardy, takie jak Gypsy (nieco w klimacie starego Rainbow, choć sam Dio słyszy tu Stonesów), Straight through the Heart czy jeden z moich ulubionych utworów Dio w ogóle – Caught in the Middle. Mniej wyraźnym muzycznie elementem albumu pozostaje Invisible, choć porusza poważny temat dyskryminacji w społeczeństwie. Dobre wrażenie na koniec zostawia finałowy Shame on the Night, znowu kroczący i znowu ze zdrową dawką patosu.
Należy jeszcze dodać, że wydanie, które zdobyłem, zawiera w charakterze bonusu pochodzący z 2005 r. wywiad, w którym Dio zdradza m.in., że zależało mu konkretnie na brytyjskim gitarzyście, bo amerykańscy grali za szybko, oprócz Campbella pod uwagę brany był początkowo także John Sykes (znany z Thin Lizzy), zaś inspiracją dla Caught in the Middle był inżynier dźwięku Angelo Arcuri.
Nie da się ukryć, że po Rainbow Rising i Heaven and Hell, płyta Holy Diver stała się trzecim klasykiem w dorobku Ronniego Jamesa Dio, choć dopiero pierwszą nagraną na własny rachunek. Ten człowiek wszystko, czego dotknął, zmieniał w metal.



Heart, Brigade, 1990

W zeszłym roku zdobyłem wiele płyt zespołów z braćmi w składzie. W tym roku trafiły się dwa – Therion i Blue Öyster Cult. Ale dopiero pod choinką znalazłem album grupy, w której występują siostry. Ann i Nancy Wilson stoją na czele Heart od blisko czterech dekad,  pierwsza z nich śpiewa, druga gra na gitarze i czasem śpiewa też. Brigade, album już dziesiąty, przedstawia grupę wtopioną w stylistykę soft metalu lat 80. Siostrom Wilson towarzyszy gitarzysta Howard Leese, perkusista Denny Carmassi oraz basista Mark Andes, też już weteran – grał kiedyś nawet w Canned Heat, ale odszedł, zanim stali się sławni.
Autorami lub współautorami dużej części repertuaru są tu uznani amerykańscy songwriterzy: Robert John „Mutt” Lange, Holly Knight czy Diane Warren. W związku z tym płyta ma odpowiedni charakter, gdzieś w pół drogi między szlachetnym popem a hard rockiem, a w każdym razie wymierzony w listy przebojów bez osuwania się w popsę. O ile akceptuje się brzmienie charakterystyczne dla epoki: syntezatory, elektroniczne bębny, proste linie basowe itp. Do tego sporo patosu, uwypuklanego dramatycznie się łamiącym głosem wokalistki. Częstym rozwiązaniem jest też „zmiana biegów”, czyli podwyższenie tonacji pod koniec piosenki. Momentami słucha się tego jak krzyżówki Van Halen z Fleetwood Mac.
Mój ulubiony utwór to Secret. Zawiera wszystko, co powinna kryć w sobie amerykańska power-ballada: biorącą do niewoli melodię ze spektakularnym refrenem, nastrój czule podniosły, dramatyczne wydarcie w punkcie kulminacyjnym i solówkę gitarową do tego. Z przebojów mamy jeszcze All I Wanna Do Is Make Love to You (autorstwa Mutta Lange’a) w średnim tempie,  jak dla mnie nazbyt przesłodzony. Choć był to wielki hit, zespół go nie lubi, a Ann Wilson wprost nazywa obleśnym. W skrócie – podmiotka liryczna wyrywa na poboczu chłopaka na jedną noc, czego bezpośredni skutek jest wysoce pozytywny, ale kontynuacja znajomości nie wchodzi w grę, bo chodziło jedynie tylko o zapłodnienie. Lepiej wypada I Don’t Want to Need You autorstwa Diane Warren, oprócz słodkiego fortepianu zawierający ostrzejsze gitary. Do tej kategorii należy też zaliczyć Stranded – dla odmiany śpiewaną przez Nancy, mój drugi ulubiony na płycie.
Z komercyjnymi hitami koegzystują kawałki bardziej jednoznacznie rockowe, oparte na gitarowych riffach, jak otwierający Wild Child. Przebojem stał się Tall, Dark Handsome Stranger autorstwa Knightovej, dodatkowo napędzany sekcją dętą. W The Night (tym razem dzieło zespołu przy współpracy Sammy’ego Hagara) folkowe partie gitar akustycznych przeplatają się z dosadnie rąbanym riffem, a refren jest znów przebojowo śpiewny. W Fallen from Grace na odwrót, motoryczny, rockowy refren kontrastuje z folkowatym refrenem.
            Tradycyjnie do wad płyty zaliczyłbym jej długość. Wyszłoby jej na zdrowie, gdyby była chudsza o ze dwa utwory z półki bardziej popowej, jak Under the Sky, które rozmywają jej ogólny charakter i sprawiają, że utwory zlewają się w jedno. Ale już finałowy I Love You, pomimo niewyszukanego tytułu, bym oszczędził jako całkiem nienajgorszy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz