wtorek, 21 sierpnia 2018

Trzy płyty z Polski




Homo Twist, Cały ten seks, 1994

Niewielu jest artystów, wobec których odczucia mam równie ambiwalentne jak wobec Macieja Maleńczuka. Dwumetrowy krakowski poeta, będący osobliwą hybrydą tró inteligenta z jeszcze bardziej tró lumpenproletariuszem, czuje się w wewnętrznych sprzecznościach jak ryba w wodzie. Czasami powie coś mądrego, a innym razem plecie takie kocopały, że zęby bolą. Raz uosabia typ artysty prawdziwie niezależnego i undergroundowego, a kiedy indziej chwyta się kompletnego kiczu i bez skrępowania mówi, że akurat potrzebował pieniędzy. W dodatku uważa, że skoro jest artystą, to wolno mu być niespójnym. Mimo wszystko lubie se czasem posłuchać.
W pierwszej połowie lat 90. Maleńczuk, znany dotąd z występów z gitarą na ulicach Krakowa oraz współpracy – jeszcze wówczas okazjonalnej – z Püdelsami, postanowił wbić kolejny level w profesjonalizmie i założył Homo Twist, swój autorski zespół. Debiutancka płyta Cały ten seks nie jest tak mocna jak późniejsze, a i skład, który ją nagrał, okazuje się mniej gwiazdorski. O ile później Maleńczukowi (gitara i śpiew) towarzyszyli koledzy z Püdelsów, a nawet Titus czy Olaf Deriglasoff, to na etapie pierwszego albumu sekcję rytmiczną tworzyli basista Leszek „Miarka” Kowal i zmarły parę lat temu perkusista Grzegorz Schneider, obaj znani raczej w krakowskim środowisku jazzowym.
Teksty – jak to u Maleńczuka. Już tytuł pierwszej piosenki, Trzy kurwy świata pieniądza, mówi nam, że używając turpistycznej symboliki i nie stroniąc od wulgaryzmów, autor zamierza nam mówić o ciemnych stronach rzeczywistości. Czasem jednak sporo w jego tekstach melancholii (Ach proszę pani), a nawet jedno nie wyklucza drugiego. Miasto Kraków i Jamajca (sic!) epatują krakowską geniusolociowatością. Alicja dotyczy aborcji, ale nie jest ani prolajfowa, ani antylajfowa, tylko po prostu opowiada pewną historię, a wnioski se sami wyciągnijta. Nie brakuje też względnie subtelnego erotyku w Cały ten seks. Natomiast Krzysio i Narkomanka to portrety dwojga heroinistów.
Co z muzyką? Twórczość zespołu jest mocno rytmiczna dzięki sekcji i mocno psychodeliczna za sprawą solówek i innych partii gitarowych lidera. Często też pojawia się jego inny znak firmowy – śpiewy w wymyślonym języku („dziewiczym”, jak napisane w książeczce, notabene ozdobionej obrazkami Ewy Mildner, żony Maleńczuka). Czasami wprawdzie monotonia daje się we znaki. Takie na przykład Pieniądze w porównaniu z wersją koncertową z albumu Live After Death (w składzie z Arturem Hajdaszem i Deriglasoffem) wydają się dość rozmemłane; na korzyść wersji studyjnej przemawia groteskowa, orientalizująca wokaliza.
Tytułowy Cały ten seks to przykład charakterystycznego dla Homo Twist utworu o funkowym rytmie, w którym świetnie pokazuje się Miarka Kowal. Kolejny „fankomat” to Dobrze, że jest jutro, najdłuższy, ale jednak najmniej udany. Niewątpliwy zaś mocny punkt albumu, pomimo błędnego zinterpretowania znanego cytatu z Mikołaja Reja, to Góralska muzyka (w bonusie zresztą na kompakcie znalazł się teledysek), w której, wykorzystując góralskie motywy melodyczne i rytmiczne zaaranżowane na rockowe trio, Maleńczuk krytykuje odtwórczość polskiej sceny muzycznej. Plus Hej bystra woda w charakterze solówki gitarowej. Za to wspomniana Jamajca to nie, jak można by pomyśleć, reggae (którego Maleńczuk ogólnie nie znosi), jeno kawałek z rytmem bodiddleyowskim (po latach na Live After Death pojawiła się wersja wzbogacona o monolog, w którym artysta wyjaśnia, kim był Bo Diddley). W Jamajcy ponownie wyskakuje, jak długouchy z cannabisu, góralska solówka.
Spośród trzech klasycznych płyt Homo Twist Cały ten seks wypada najlżej, ale Maleńczuk już na tym etapie wiedział, o co mu chodziło.



Perfect, Geny, 1997

W latach 80. Perfect należał do ścisłej czołówki polskiego rocka. Ja oczywiście tej epoki nie pamiętam, za to bywałem fanem w czasach nastoletnich. Zaczęło się od plenerowego występu w mojej dzielnicy wiosną 1998 – pierwszego koncertu rockowego, na jakim w ogóle byłem (pomijając solowy recital Janusza „Yaniny” Iwańskiego na sali gimnastycznej w podstawówce). Później, na wakacji między ósmą klasą szkoły podstawowej a pierwszą liceum, w tym okresie życia, gdy jeden etap dobiegł końca, a drugi jeszcze się nie zaczął, przeboje z kompilacyjnej kasety 1981-1989, takie jak Obracam w palcach złoty pieniądz czy Niewiele ci mogę dać, dźwięczały mi w uszach, gdy na nocnym dworcu czekałem na pociąg do Białostoku. Nic dziwnego, że wkrótce później sięgnąłem po najświeższą – wówczas – kasetę zespołu. Przez lata nabrałem nieco bardziej krytycznego stosunku do Perfectu w ogólności i do Grzegorza Markowskiego (np. na nagraną z córką wersję Tonight Bowiego spuśćmy zasłonę milczenia), ale i tak lubie se czasem posłuchać. Ot, widziałem ich także w 2004 na krakowskim Placu Wolnica – był to koncert solidarności z ukraińską pomarańczową rewolucją (Kozakiewicz w pomarańczowym kapelusiku, Idź precz z dedykacją dla Wiktora Janukowycza). Niedawno kupiłem Geny jeszcze raz, wypatrzywszy w Czerwonym Chrząszczu – i pierón wi, czy dziś ten kompakt nie był tańszy, niż wtedy kaseta.
Założycielem Perfectu był, jak powszechnie wiadomo, bezkompromisowy gitarzysta Zbigniew Hołdys. Jednak w latach 90. zespół reaktywował się bez jego udziału, bo Hołdys „po prostu nie chciał grać”, jak to wówczas skomentował Markowski na łamach „Tylko Rocka”. Przedsięwzięcie było ryzykowne. Perfect bez Hołdysa? Toż to prawie jak Sepultura bez Maxa… Ale wyszło lepiej, niż było się można spodziewać. Niezależnie od nadymania się Hołdysa i jego badmouthing byłych kolegów, wystarczy porównać, ile muzycznie osiągnął Perfect bez Hołdysa, a ile Hołdys bez Perfectu.
Na drugiej płycie reaktywowanej grupy wokaliście towarzyszą inni weterani Perfecta: perkusista Piotr Szkudelski, basista Andrzej Nowicki oraz gitarzyści: Ryszard Sygitowicz i Jacek Krzaklewski (w książeczce błędnie nazwany „Krzeklewskim”). Wkrótce po nagraniu Genów z zespołu odszedł Sygitowicz, zastąpiony przez słynnego choćby z Breakoutu Dariusza Kozakiewicza: to właśnie już z nim w składzie Perfect zagrał koncert, na którym byłem. W 1999 odszedł Nowicki, który zmarł w następnym roku.
Na Genach dominują brzmienia hardrockowe. Ciężkie riffy słychać w takich utworach jak Derwisz i bokser, wysoce melodyjne Wyznanie lwa czy otwieracz Grawitować, w którym orientalizującą atmosferę zapewnia w ręku Nowickiego tambura – indyjski instrument strunowy często współwystępujący z sitarem. W Co mnie wszystko to obchodzi riffownia w zwrotce skontrastowana jest z regałowym podcinaniem w refrenie. Za to umiarkowanie ciężki, bardziej pod The Police Ja płynę pod prąd, to mimo skocznego tempa najmniej wyrazisty utwór na albumie.
Z drugiej strony nie brakuje ballad. Największym hitem okazał się zagrany akustycznie utwór Nowickiego Niepokonani. Poza nim mamy zbliżone Ty wiesz i ja to wiem (najmniej interesujące), Spać nie mogę ani jeść o posępnym klimacie kojarzącym się z zeppelinowskim Dazed and Confused. udany Znak dla ciebie z doładowaniem w refrenie (w strukturze płyty pełni funkcję punktu kulminacyjnego) oraz Morze obłędu.
Parę kawałków nie mieści się w tych dwóch kategoriach. Księżycowe dzieci wykorzystują rytmikę reggae, co daje efekt jeszcze bardziej zbliżony do The Police (wszakże jednej z głównych inspiracji Perfectu w latach osiemdziesiątych!), zwłaszcza w przyspieszeniu pod koniec. Na finał zespół prezentuje bodiddleyowskie Idźcie do domu i zaaranżowane dość awangardowo, nieco pod ówczesny King Crimson, Geny.
Większość tekstów napisał tradycyjnie Bogdan Olewicz, co ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne. Wers „Grawitować przez bezkresną noc, niewidzialny jak czas” wydaje się przypadkowym bredzeniem, dalej pojawiają się też takie kwiatki jak nieprawidłowo użyte „żeśmy” w Ty wiesz i ja to wiem albo rym „DNA – moje ja” w Genach. Z drugiej jednak strony pojawia się choćby O-a-a, gdzie podmiotem lirycznym jest zdeklarowany kawaler czy wręcz człowiek aseksualny, albo Księżycowe dzieci, liryczna opowieść o rodzimych bezpryzornych. Po jednym tekście napisali ponadto Markowski (Wyznanie lwa) i Sygitowicz (Znak dla ciebie – pomiot odwodzi adresata lirycznego od samobójstwa).
Już pierwsza po reaktywacji, nie tak znowu równa płyta Jestem z 1995, ze słynną, zajeżdżoną przez radio Kołysanką dla nieznajomej, pokazała, że Perfect ciągle ma coś do powiedzenia. Lecz dopiero na Genach, wydanych przecie w czasach światowego kryzysu rocka, zespół udowodnił, że jest w dobrej formie i nie zamierza składać broni. Najłatwiej można by powiedzieć, że okazali się niepokonani. Byłby to jednak wyjątkowo cienki kalambur, bo największy hit z albumu mówi raczej o tym, że trzeba mieć świadomość, kiedy należy dać sobie spokój. Markowski i spółka widocznie uznali, że to jeszcze nie ten moment.



Hey, MTV Unplugged, 2007

Koncerty MTV z cyklu Unplugged, w których różni artyści odstawiali instrumenty elektryczne i pokazywali się od akustycznej strony, były niezwykle popularne na początku lat 90. Jednym wykonawcom wychodziło to gorzej, innym lepiej (Eric Clapton, Nirvana), ale przy okazji zapoczątkowana została moda na granie akustyczne, niekoniecznie pod logiem MTV. Także i w Polsce jak grzyby po deszczu pojawiały się płyty zatytułowane „Akustycznie”, „Bez prądu”, „Wyłącz 220V” itp. Wszystko to jednak była lokalna inicjatywa, a MTV z oryginalną akcją Unplugged dotarło do Polski dopiero w drugiej połowie następnej dekady. Na pierwszy ogień poszła Kayah, a potem…
Katarzyna (względnie Kaśka, broń B-że Kasia) Nosowska i jej koledzy załapali się już na falę koncertów „bez prądu” w 1993 r. Z perspektywy czasu myślą o ówczesnym występie dla Radia Łódź z nienawiścią, zdawszy sobie sprawę, że sama zamiana gitar elektrycznych na akustyczne nie wystarczyła, by uzyskać nową jakość. Hey w roku 2007 to już zupełnie inny zespół. Po pierwsze, nie ma dawnego współlidera, gitarzysty Piotra Banacha, którego zastąpił Paweł Krawczyk, nawiasem mówiąc partner wokalistki. Po drugie, w ciągu 14 lat muzycy nabrali doświadczenia, nagrali szereg albumów (Nosowska także solo), styl im wyewoluował – krótko mówiąc, grupa jest bardziej dojrzalsza.
Koncert zawarty na płycie odbył się w Teatrze Muzycznym „Roma” 10 września 2007, akurat w urodziny Krawczyka. Repertuar wypadł bardzo korzystnie w nowych aranżacjach, które nie ograniczały się do dwóch gitar, basu i perkusji. Kierownikiem artystycznym przedsięwzięcia został Marcin Macuk – pierwszy basista Heya, jeszcze z okresu przednagraniowego, obecnie znany bardziej jako członek grupy Pogodno. On to odpowiadał za bogate aranżacje, a poza tym zagrał na fortepianie i dodatkowej gitarze. Wśród muzyków dodatkowych znalazł się sekstet smyczkowy, sekcja dęta i perkusjonalistka. Wzmocnienie orkiestrowe bardzo dobrze zrobiło większości utworów i w wielu przypadkach dodaje czadu, równoważąc brak przesterowanych gitar i basu. W centrum stoi oczywiście niezaprzeczalna osobowość Nosowskiej, choć z jej wokalną ekspresją w poszczególnych piosenkach kontrastuje skromna i nieśmiała konferansjerka.
Hey zaprezentował cały przekrój przez karierę, zarówno z pontyfikatu Banacha, jak i Krawczyka. I tak koncert otwiera Fate z debiutanckiego, jeszcze dość grundżowego albumu Fire, w tej wersji mający w sobie coś z ducha Unplugged Nirvany, przynajmniej do momentu, gdy ni z gruchy, ni z pietruchy rozlega się zawodzenie liry korbowej, a potem dynamicznie wkraczają smyczki. Po nim następuje A ty? z najświeższego wówczas Echosystemu. Trąby napędzają natomiast W imieniu dam. Od czasu do czasu słychać gitarę slide Krawczyka: jej riff stanowi fundament brzmienia Moogie, a zagrywki wzbogacają Dreams, w którym, swoją drogą, kulminację stanowi solo na akordeonie. Czesław Mozil (jeszcze wówczas nie tak znana postać jak wkrótce później) ze swoją harmonią odgrywa też ważną rolę w feministycznym [sic!], zbliżającym się nieoczekiwanie do cygańskiego romansu, a także w Mimo wszystko, gdzie ponadto Macuk daje w harmonijkę. Dla odmiany Missy Seepy zaczyna się zaskakująco od solówy liry korbowej, na której gra gościnnie Maciej Cierliński. Na finał zespół zapodał dwa znane utwory z Fire. Zazdrość potraktowano po latynosku, z kubańsko brzmiącymi perkusjonaliami (Anna Patynek) i trąbami, podczas gdy w niezbyt lubianym przeze mnie Teksańskim zastosowane zostały elementy country.
Zgodnie z tradycją MTV Unplugged, na koncercie pojawiły się kowery oraz goście specjalni. Tym razem jedno było połączone z drugim: w duecie z Nosowską Agnieszka Chylińska zaśpiewała Angelene PJ Harvey, a Jacek „Budyń” Szymkiewicz z Pogodna – Candy Idziego Popa i Kate Pierson. Oba wypadły całkiem nieźle, zwłaszcza udział Chylińskiej, która zerwała już ze swą gimbuserią z lat 90. ani nie popisuje się ryczącą manierą wokalną znaną z O.N.A. (ale na koniec występu i tak rzuciła mięsem). Tak czy owak, jeśli chodzi o Angelene, to oryginał lepszy.
Do płyty z muzyką dołączona została bonusem płyta DVD. Można więc zobaczyć, że muzycy grają na siedząco, a Nosowska w twarzowym palcie, tradycyjnie, stoi prawie nieruchomo przed mikrofonem, całą emocję destylując w głos (co kontrastuje zwłaszcza z wężowymi ruchami Chylińskiej). Jest też galeria zdjęć i półgodzinny dokument o realizacji koncertu. Przez moment widać, że Budyń najwyraźniej chodzi po korytarzach Romy w dwóch różnych butach, ale na samym koncercie filmowali go tak, że obuwia nie było widać. Książeczka albumu zawiera tekst Bartka Koziczyńskiego z „Teraz Rocka”, którego zawsze poczytać ciekawie. Czytelność pogarsza jednak po pierwsze to, że jest zapisany wersalikami, a po drugie – brak jakiegokolwiek wyróżnienia cytatów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz