wtorek, 11 września 2018

Poznański Szkot w częstochowskich wodociągach




        Gdyby zapytać, jak się nazywał wokalista Genesis, większość Polaków prawdopodobnie odpowie „Phil Collins”. Niektórzy będą także pamiętać Petera Gabriela, o ile im się nie pomyli z Gabrielem Fleszarem. Ale dla mnie pierwszy kontakt z Genesis nastąpił w czasie, kiedy przy mikrofonie stał Ray Wilson, były wokalista grupy Stiltskin. W styczniu 1998 zespół po raz pierwszy wystąpił w Polsce, ściślej – w katowickim Spodku, a jego koncert był transmitowany w telewizji i częściowo (nie do końca) w radiowej Trójce. W rezultacie niektóre utwory Genesis poznałem w wykonaniu Wilsona, zanim jeszcze poznałem wersje oryginalne.
           Minęło dwadzieścia lat. Skład Genesis z Wilsonem nie przetrwał długo, pozostawiając po sobie jedną płytę, haniebnie niedocenioną Calling All Stations; grupa reaktywowała się z Collinsem i wystąpiła drugi raz w Polsce, tym razem w strugach deszczu w Warszawie (nie mylić z Warszafskim Deszczem), po czym raczej się rozpadła. Ray Wilson tymczasem założył grupę Cut_, po jednej płycie rozpoczął karierę solową, od czasu do czasu reaktywowywał Stiltskin, a poza tym przeprowadził się do Poznania.
            31 sierpnia roku bieżącego na Placu Biegańskiego w Częstochowie odbył się jubel z okazji 90-lecia częstochowskiego przedsiębiorstwa wodociągowego. Główną gwiazdą miał być Ray Wilson, więc rozumiało się, że nie mogłem przepuścić takiej okazji.
The powers that be
            Ktoś podobno grał jako suport, ale mój wierny rumak Ophanayim przywiózł mnie na plac, kiedy już było po wszystkim i Wilson przygotowywał się już do występów. Koncert poprzedziła część oficjalna, złożona z przemówień prezydenta Matyjaszczyka, dyrektora wodociągów, który dziękował częstochowianom, „że już 90 lat jesteście z nami”, oraz paru innych oficjeli. Konferansjerka zwyzywała Wilsona od „legendarnych liderów Genesis” (dla niektórych ludzi „lider” jest najwyraźniej synonimem „wokalisty” czy „frontmana”, może to kalka leksykalna z niemieckiego Lieder ‘pieśni’?) Potem rozległ się charakterystyczny rytmiczny stukot, zwiastujący ten sam utwór, od którego zaczął się koncert Genesis przed dwudziestu laty: No Son of Mine, ze słoniowym trąbieniem na gitarach.
Skład był dość rozbudowany. Wokaliście towarzyszyło dwóch gitarzystów, w tym jego brat Steve (nie mylić z facetem z Porcupine Tree) i Ali Ferguson, warszawianin Lawrie McMillan na basie, klawiszowiec Kool Lyczek, którego nie widziałem z miejsca, gdzie stałem przez większość czasu, perkusista Mario Koszel, a ponadto, w tle sceny, skrzypaczka Alicja Chrząszcz, wiolonczelistka, której nazwiska nie dosłyszałem (jak się później okazało - Agnieszka Kowalczyk-Głowińska), oraz saksofonista Marcin Kajper, ubrany w koszulkę z wilkorem, a czasami grający też na flecie i syntezatorze dętym.
Na pierwszym planie Steve Wilson.
Z początku myślałem, że będzie cienizna, bo No Son of Mine wypadł trochę bez ikry, a w dodatku skrzypce i wiolonczela zostały całkiem zagłuszone przez elektrykę: widać było, że panie piłują narzędzia swojego fachu, ale nic z tego nie dało się słyszeć. Poza tym ta akurat piosenka wyryła mi się w pamięci głosem Collinsa, może dlatego czułem się rozczarowany.
Okazało się, że dalej było już tylko lepiej. Jako drugi na ruszt poszedł That’s All, także Collinsowski, w którym saksofonista wyszedł na solo. Potem Wilson chwycił za gitarę akustyczną i zaprezentował swój autorski utwór Yellow Lemon Sun, który słyszałem po raz pierwszy w życiu i od razu bardzo mi się podobał, choć z jakąś inną piosenką mi się zdecydowanie kojarzy. Niezłe też były inne własne piosenki Wilsona – Take It Slow, Song for a Friend oraz Constantly Reminded, w którym refreny zaśpiewał całkiem wyraźnie po polsku!
Od czasu do czasu pojawiała się też elektryczna.
Artysta nie ograniczał się do repertuaru Genesis i swojego solowego, ale – jak to ma w zwyczaju, o czym już pisałem przy innej okazji – sięgał i po piosenki „okołogenesisowe”. Z przebojów Phila Collinsa usłyszeliśmy Another Day in Paradise, w którym po raz pierwszy się okazało, że smyczki w tym zespole służą nie tylko do robienia wrażenia wizualnego, oraz In the Air Tonight, a do tego doszedł jeszcze Another Cup of Coffee – hit Mike & The Mechanics, pobocznego projektu Mike’a Rutherforda. Jedyne, co Wilson mógł zrobić, żeby ten koncert był jeszcze lepszy, to zaśpiewać coś z Gabriela. Może antyapartheidowy hymn Biko nie pasowałby do atmosfery festynu z okazji wodociągów, ale Solsbury Hill abo Sledgehammer – dlaczego nie?
Poza tym pojawiły się oczywiście wszystkie genesisowe stałe fragmenty gry, takie jak Land of Confusion, w którym po raz drugi skrzypce i wiolonczela pokazały się z dobrej strony, czy zaaranżowany akustycznie Follow You, Follow Me, gdzie Alicja Chrząszcz wyszła na proscenium zagrać solo. Zarówno ona, jak i Marcin Kajper stali na ogół w głębi, ale kilkakrotnie wysuwali się na pierwszą linię. Wiolonczelistka miała w tej dziedzinie mniejsze możliwości.

Finał wypadł najmocniej. Wilson wrócił do czasów Calling All Stations, prezentując najpierw łagodny, niemal britpopowy Not About Us. Po nim nastąpił potężny, bliski hard rocka The Dividing Line, w którym wokalista na moment zszedł ze sceny, pozostawiając pole do popisu obu gitarzystom, a w późniejszej części pojawiło się jeszcze solo perkusisty. Wytchnienie po tym punkcie kulminacyjnym przyniósł Collinsowski Home by the Sea, a na koniec programu pojawił się największy hit Genesis z czasów Wilsona – Congo, za sprawą teledysku wyjątkowo predysponowany na imprezę z okazji jubileuszu wodociągów. Skrzypaczka i seksofonista wspólnie odegrali solówkę w oryginale syntezatorową.
Po krótkiej przerwie nastąpiły bisy. Najpierw porywająca wersja Inside, pierwszego przeboju Wilsona, jeszcze z czasów starego Stiltskin, a później Mama, nie tak porywająca, ale klaustrofobiczna jak oryginał, choć ten upiorny śmiechokaszel jednak chyba lepiej wypadał  w wersji Collinsa.
            Kiedy występ dobiegł końca, na scenę wrócili oficjele, aby złożyć Rayowi Wilsonowi awansem życzenia z okazji pięćdziesiątych urodzin, które miał mieć za tydzień, 8 września. Wokalista otrzymał tort w kształcie gitary, którym następnego dnia pochwalił się na portalu socjalnościowym. Po tym wszystkim poszedł jeszcze składać autografy do małego namiotu w bok od sceny, gdzie przez cały czas można było kupić jego płyty. Pojawiły się kontrowersje, bo ludzie pchali się ze wszystkich stron, zamiast stać w kolejce – głównie dlatego, że żadna konkretna kolejka wyznaczona nie była – dopóki ochroniarze nie opanowali sytuacji. Wielu fanów uzyskało od Wilsona autograf na płycie winylowej lub kompaktowej, ale kiedy przyszła na mnie kolej, artysta wyrzucił z siebie z podziwem: Oh my God… Cassette?
Po lewo Foxtrot z podpisem Steve'a Hacketta.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz