piątek, 10 maja 2019

Poeci, chemicy i majsterkowicze (z frontu czytelniczego, cz. 2)




Choć w domu i w zagrodzie takie urwanie głowy, że nie ma kiedy taczek załadować, to jednak udało mi się przeczytać parę rzeczy, w tym jedną całkiem spontanicznie zaraz po kupieniu.


4. Robert van Gulik, Sędzia Di i poeci, tłum. Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2007

Czas na kolejne spotkanie z chińskim sędzią pokoju. Powieść mieści się chronologicznie między Czerwonym pawilonem a Perłą cesarza, powstała natomiast jako ostatnia w serii i ukazała się już po śmierci autora.
Tym razem sędziemu Di znów nie towarzyszy żaden z przybocznych, za to jedną z głównych ról odgrywa znany nam z poprzednich powieści Lo, kolega z sąsiedniego okręgu. Di postanawia spędzić u niego w Chin-hwa dwa dni po konferencji sędziów z całej prefektury, a do przygotowanych przez kolegę atrakcji należy kolacja, na którą Lo, poeta-amatór, zaprosił kilku mistrzów poezji: akademika Shao, nadwornego poetę Changa oraz… mnicha-grabarza Lu. Jak się łatwo domyślić, nie wszystko idzie według planu. W drodze do siedziby gospodarza obaj sędziowie dowiadują się o morderstwie studenta-stypendysty i wyruszają zbadać sprawę. Na tym nie koniec, bo na kolacji pojawić się ma jeszcze jedna gościa – słynna poetka Yoo-lan, która przybyła do miasta pod konwojem, zmierzając do stolicy jako oskarżona o morderstwo służącej. Trzy wcześniejsze instancje nie zdołały ani udowodnić jej winy, ani uniewinnić, więc dwaj sędziowie będą mieli dodatkową zagadkę do rozwiązania. I to nie koniec kłopotów.
Jak wiadomo, poezja miała ogromne znaczenie w kulturze chińskiej, a już szczególnie w najbardziej klasycznej pod tym względem epoce Tang. Także i sędzia Di zawędrował wreszcie w środowisko poetów. Jego kolega po fachu, którego dotąd mieliśmy okazję poznać jako jowialnego bon vivanta zainteresowanego głównie ucztowaniem, pokazuje się tu jako całkiem kompetentny śledczy. Niebagatelną rolę odgrywa motyw lisa: miejscowi uważają te zwierzęta za obdarzone nadprzyrodzoną mocą, w Chin-hwa znajduje się też poświęcona im opustoszała świątynia. Nawet zabobonna służąca, na widok obrażeń zamordowanego studenta, twierdzi, że został on zagryziony przez dziewczynę bedącą lisem. Lisica-obrocień to istota znana z wierzeń dalekowschodnich – oprócz Chin lisoduchy znamy z kultury japońskiej, pisał o nich choćby Lafcadio Hearn vel Koizumi Yakumo. Prócz tego po raz trzeci od początku serii pojawia się wątek nieheteroseksualny – ledwo zarysowany, ale zawsze. Podobnie jak w Nawiedzonym klasztorze, absolutnie nikogo tu nie dziwi, że kobiecie może się podobać inna kobieta. W Złotych morderstwach był dla odmiany wątek męsko-męski, który sugerował, że w dawnych Chinach tego typu związki spotykały się z potępieniem, choć sędzia Di nie podzielał powszechnych uprzedzeń.
Tłumaczenie jest w miarę dobre, czasem tylko kuleje interpunkcja. Tłumaczka najwyraźniej też nie skumała, że pojawiająca się często nazwa „Szuchuan” oznacza po prostu Syczuan. Nie podoba mi się też wzmianka o „regimencie Straży Cesarskiej” – Westwalewicz-Mogilska nie zetknęła się chyba z takim pojęciem jak „gwardia”. Poza tym przyjęcie przenosi się w pewnym momencie na świeże powietrze, gdzie często mowa o „piniach” - a przecież w Chinach pinia nie występuje, to jest drzewo śródziemnomorskie. Chodziło bez wątpienia o sosnę (ang. pine). Sam autor dopuszcza się pewnego anachronizmu, każąc sędziemu Lo i jego gościom podziwiać pokaz fajerwerków. Jak wiadomo, Chińczycy od wieków lubili sztuczne ognie, ale najwcześniejsze znane relacje na ich temat pochodzą z IX wieku, a tutaj mamy VII. 


5. Isaac Asimov, Powiew śmierci, tłum. Tadeusz Żbikowski, Warszawa 1971
(“seria z jamnikiem”)

Isaac Asimov (Izaak Ozimow) kojarzony jest głównie jako sajęsfikszynista – z naciskiem na sajęs, był bowiem profesorem biochemii – i ojciec-założyciel robotyki, twórca m.in. „trzech praw robotyki”, na które do dziś powołują się ludzie przy tworzeniu sztucznych inteligencyj. Mniej znanym elementem jego dorobku są kryminały, takie jak Powiew śmierci z 1958 r. (pierwotnie wydany jako The Death Dealers, dopiero później przemianowany na A Whiff of Death).
            Głównym bohaterem jest Louis Brade, od jedenastu lat adiunkt na wydziale chemii. Pewnego popołudnia, kończąc pracę, zastaje w laboratorium martwego doktoranta. Przybyły detektyw skłonny jest uznać zdarzenie za nieszczęśliwy wypadek, wynikający z pomylenia przez denata octanu sodu z cyjankiem sodu. Brade jest jednak przekonany o morderstwie, zwłaszcza że Ralf Neufeld był człowiekiem dość konfliktowym. Poza wszystkim innym, od sprawy zależy kariera Brade’a na uczelni. Od kilkunastu lat pozostaje zatrudniony na czas określony i żona ciosa mu kołki na głowie, że jeszcze nie został docentem, którego trudno byłoby bez powodu wywalić z uczelni. A teraz w dodatku pasuje na głównego podejrzanego. Nie ma wprawdzie wyraźnego motywu, ale kto inny go ma?
       Intryga stricte kryminalna jest tu niespecjalnie rozwinięta, opiera się w dużej mierze właśnie na poszukiwaniu motywu, co nie przychodzi Brade’owi z łatwością, bo o zmarłym praktycznie nikt nic nie wiedział. W napięciu pozwala utrzymać narrację podział tekstu na rozdziały na zasadzie cliffhangerów. Natomiast oprócz poszukiwania sprawcy mamy do czynienia z obrazem środowiska akademickiego. Widać, że do dziś tak naprawdę niewiele się zmieniło. Uwaga wielu naukowców skupia się na pozyskiwaniu dotacji zamiast na prowadzeniu badań. Jedni są sztywniejsi, inni luźniejsi wobec studentów, pojawiają się także wydziałowi obmacywacze. Chemicy popadają we frustrację w obliczu rozwoju badań i zmieniającego się charakteru ich dziedziny (pamiętajmy, rok wydania 1958): sędziwy Kap Anson pozostaje ostatnim weteranem „chemii retorty i kurka” w obliczu inwazji mechaniki kwantowej i fizyko-chemii. Brade ma refleksję, że z chemii zrobiono w pewnym stopniu naukę użytkową na usługach państwa i biznesu; stąd zawiść wobec specjalistów od nauk społecznych, którzy nie mają takich problemów. A skoro mowa o Ansonie, to jego wzajemne stosunki z Brade'em stanowią przykład żywych do dziś quasi-feudalnych relacji między profesorem a adiunktem.
            Podobno Asimov nie umiał tworzyć postaci kobiecych, bo do pewnego wieku nie znał prawie żadnej kobiety. W Powiewie śmierci są trzy. Najlepiej wypada Doris, żona Brade'a. Z początku sprawia niezbyt sympatyczne wrażenie – ot, niedobra małżonka, która się wszystkiego czepia. Z czasem jednak w rozmowach z mężem okazuje się mieć odmienne spojrzenie na niektóre okoliczności jego prywatnego śledztwa, a poza tym punktuje niedorzeczności życia uniwersyteckiego, jak owa czołobitność wobec naukowca stojącego wyżej w hierarchii. Z facetów ważną postacią jest też prowadzący śledztwo detektyw Jack Doheny – człowiek, który nie zna się na chemii, ale jest profesjonalistą w swoim fachu, na tej samej zasadzie, na której Brade jest dobrym chemikiem, ale słabo mu idzie robota śledcza.
            Ogólnie fajnie się czyta, choć zarówno narracja, lekko bucowata kreacja głównego bohatera, jak i język przekładu odrobinę trącają myszką.


6. Olga Drenda, Wyroby. Pomysłowość wokół nas, Kraków 2018

            Olgę Drendę kojarzę dzięki mediom społecznościowym: najpierw załapałem się na fapejdż „Duchologia”, potem przyszła pora na konto instagramowe. Skoro autorka ta interesuje się estetyką, do której i ja mam sentyment, uznałem, że powinienem przeczytać jej niedawną książkę. Okazja zakupu przydarzyła się w Galerii Miejskiej „Arsenał” w grodzie Poznaniu.
          Czym są tytułowe wyroby? Zakreślaniu ram definicji tego pojęcia autorka poświęca niejedną stronicę, ale najogólniej chodzi o przedmioty dekoracyjne (choć nie tylko), czasami użytkowe, a czasem zupełnie bezużyteczne, wytwarzane oddolnie i mające w sobie ducha pomysłowości. Często bywają nieokrzesane, pokraczne, a wręcz brzydkie jak noc, ale mimo to budzą sympatię jako dzieła ludzi, których kreatywność, jak też potrzeba upiększania rzeczywistości, często przekraczała ich zdolności techniczne czy jakość dostępnych materiałów i technologii produkcji. Jest to bliskie wyznawanej przeze mnie idei postprymitywizmu i można by właściwie nazwać wyroby sztuką postludową albo neoludową. Przy czym niekoniecznie oznacza to produkcję stricte nieprofesjonalną: oprócz przedmiotów amatorskich czy półamatorskich trafiają się wyroby rzemieślnicze, z niskonakładowej produkcji przemysłowej albo uboczne fuchy pracowników różnych zakładów. W czasach PRL skłonność do samoróbek wynikała z powszechnych niedoborów, często też za materiał służyły odpady z „poważnej” produkcji, ale zjawisko nie zanikło w okresie transformacji przetrwało do dziś.
       Takie obiekty występują na całym świecie (Maurycy Gomulicki mógłby pokazać mnóstwo przykładów z Meksyku), ale Ducholożka skupia się przede wszystkim na gruncie polskim, przywołując niekiedy przykłady zagraniczne tytułem analogii. Czegoż tu nie ma: monidła, oleodruki, plastikowe flamingi i łabędzie rzezane z opon, krasnale ogrodowe i odpustowe Wenusy. Rozdział pt. „Tworzywa” daje krótki i jak dla mnie niekompletny zarys historii popularności tworzyw sztucznych – bakielitu, igelitu, celuloidu – na przestrzeni lat PRL (pamiętamy z Grzebałkowskiej, że w latach powojennych, gdy plastik stawał się hitem, Zdzisławowi Beksińskiemu wpisano w książeczkę pracy stanowisko „plastik”). Pojawia się też wątek częstochowski; nie dziwota, skoro odpusty pod Jasną Górą – a i pewnie stragany na Św. Barbary – były od zawsze zagłębiem wyrobów.
Zwierzęciem totemicznym Drendy (względnie zwierzęciem spirytusowym – spirit animal) jest Myszka Miki w swej najbardziej nieforemnej, pirackiej postaci, nic więc dziwnego, że sporo miejsca poświęca autorka rodzimym podróbkom postaci disneyowskich i nie tylko. Kultowym statusem wśród fanów Gwiezdnych wojen cieszą się podobno produkowane w latach 80., najpierw w Gdańsku, a potem i gdzie indziej, bootlegowe figurki bohaterów. Sprawdziłem: na Ebayu pierwszy z brzegu spapugowany Darth Vader bez peleryny i o proporcjach goryla chodzi za 600 dolarów. Jeszcze brzydszego i jeszcze pokraczniejszego, z nieruchomymi kończynami, można dostać już za 400.
    Nie brakuje wątku muzycznego: setki kapel bigbitowych z lat sześćdziesiątych, z których większość popadła w całkowite zapomnienie, były same w sobie swego rodzaju muzycznym wyrobem. Bardziej za to namacalny przykład stanowią pocztówki dźwiękowe, owe chałupniczo produkowane tańsze zamienniki gramofonowych singli, zabójcze dla igły. W latach sześćdziesiątych panowała na nie dzika moda, czego oddźwięk mamy choćby w Autobiografii Perfectu, zręczni zaś producenci mieli okazję zrobić niezły biznes. „Scena pocztówkowa” miała swoje gwiazdy, jak Janusz Laskowski, i hity, jak sławetny Biały miś, którego kwestia autorstwa pozostaje nierozstrzygnięta do dziś.
Ostatnie rozdziały dotyczą wyrobów o charakterze już bardziej praktycznym. Amatorska metaloplastyka realizowała się w ogrodzeniach i furtkach domków jednorodzinnych czy ogródków działkowych, a ducha majsterkowania i wynalazczości budził w naszym kraju Adam Słodowy. Do jego przejawów należały ongiś „łunochody” – konstruowane chałupniczo maszyny rolnicze, a dziś przemawia on przez speców hakujących fabryczną elektronikę i ulepszających komercyjne artykuły, żeby nie psuły się tak szybko.
        Lektura jest dość porywająca, skończyłem ją w niecały tydzień, co jak na moje normy stanowi istny rekord. Pod względem językowym nie mam zastrzeżeń, poza „kulami do bilarda”. No i jeszcze pojawia się tam gdzieś „Cesarstwo Austro-Węgierskie” – Cesarstwo było Austriackie, Węgry były królestwem. Narracja została poprowadzona dość esejowo, z płynnym przechodzeniem od jednego tematu do drugiego. Mamy tu do czynienia nie tyle z systematyczną klasyfikacją wyrobów czy ich rysem historycznym – w końcu i sam przedmiot pracy jest cokolwiek amorficzny – co raczej z wprowadzeniem do tematu zasługującego na dalsze badania.
Wyroby sakralno-cmentarzne



1 komentarz: