wtorek, 9 kwietnia 2019

Weterani i retromanci, czyli kolejne płyty w tym roku



Czas na następną partię albumów kupionych w tym roku. Wszystkie dziś omówione zostały kupione w ciągu jednej wizyty w sklepie i wszystkie oprócz jednej mają niewymiarowe pudełka, niepasujące do stojaka.


Iggy Pop, Post-Pop Depression, 2016

W roku 2016 Iggy Pop, słynny jako jeden z największych zadymiarzy rocka, postanowił zakończyć karierę. Na zakończenie zaproponował album Post-Pop Depression, który spotkał się ogólnie z dobrymi recenzjami. Płyta powstała z pomocą markowych współpracowników, którzy zresztą wszyscy stoją na okładce obok Idziego. Na pierwszy plan wysuwa się Joshua Homme, znany głównie jako lider Queens Of The Stone Age, poza tym gra jego zespołowy kolega Dean Fertita (obaj multiinstrumentaliści) i Matt Helder, perkusista Arctic Monkeys.
I co im wyszło? Z całą pewnością płyta, która Popowi wstydu nie przynosi, choć po kilku przesłuchaniach jeszcze nie jestem w stanie powiedzieć, czy to dzieło wybitne. Break into Your Heart ewokuje atmosferę lat sześćdziesiątych, ale to utwór w średnim tempie. Melodię wokalu dubluje gitara brzmiąca jak sitar, a efekt mógłby trafić na ścieżkę dźwiękową jakiegoś filmu Tarantino. Do okresu współpracy z Davidem Bowie nawiązuje Gardenia – najbardziej zelektronizowany na płycie, a nawet refleksyjny głos Idziego brzmi dość podobnie do Człowieka z Gwiazd. Powolna i niepokojąca American Valhalla na przybrudzonej, monotonnej linii basu przypomina coś z albumu The Idiot, ale żeby nie było zbyt jednostajnie, to rozpoczyna ją orientalny wstęp zagrany na stalowym bębnie, a w aranżacji pojawia się wibrafon i sekcja dęta. Kiedy zaś pod koniec utworu Pop powtarza zmęczonym głosem: „I’ve nothing but my name”, można rzeczywiście dać się przekonać, że to zamknięcie jego drogi artystycznej.
Josh Homme jest znany z tego, że na wszystkim odciska swoje piętno – i faktycznie, wpływy stoner rocka słychać w opartym na obsesyjnie powtarzanych zagrywkach In the Lobby czy Chocolate Drops (w tym drugim zwraca też uwagę Homme dośpiewujący w tle i solówka na gitarze stalowej). Z drugiej strony należałoby się zastanowić, jak wiele stoner zawdzięcza Iggy Popowi. Dla odmiany Sunday, z rytmem wręcz tanecznym, kojarzy mi się z brytyjską „nową rewolucją rockową” pierwszej dekady XXI w., typu Franz Ferdinand – czyżby to dla odmiany wkład Heldera? Ale nieoczekiwanie utwór ten kończy się orkiestrową kodą, która przywodzi na myśl „rozciągniętą” końcówkę R Queens of the Stone Age. Do lepszych fragmentów należy narastający, pomysłowo zaaranżowany German Days, swoista synteza „typowego Popa” z twórczością Homme’a, w dodatku znów z orkiestrą. No i jest jeszcze niepokojący Vulture, jak zapis ciszy przed burzą, gdzie Iggy sam gra na gitarze akustycznej, a w tle słychać melotron i dzwony.
Płytę kończy ponadsześciominutowy Paraguay – rozpoczyna się chórem a capella, potem staje się dość przebojowy, choć w charakterystycznym dla Iggy’ego turpistycznym stylu, a pod koniec wchodzi część stonerowa, w której na tle chórku artysta wygłasza coraz bardziej wściekły monolog przeciw nowoczesnemu społeczeństwu informacyjnemu, a w miarę tego, jak coraz bardziej się nakręca, towarzyszy mu zgrzytliwa partia gitary.
            Post-Pop Depression można uznać za udane podsumowanie kariery Idziego, przy czym brakuje tu egzemplarza pierwotnego czadu, z jakiego słynęli The Stooges. Współpraca z Homme’em wyszła wokaliście na dobre – warto dodać, że większość pochodów basowych, które ciągną do przodu poszczególne utwory, zagrał właśnie lider QOTSA.



Blues Pills, Lady in Gold, 2016

Ten szwedzki zespół o międzynarodowym składzie wymienia się wśród najlepszych przedstawicieli retro rocka, kiedy więc zobaczyłem w przystępnej cenie jego drugi album, opatrzony psychodeliczno-neosecesyjną okładką, po prostu musiałem spróbować. W dodatku była to wersja specjalna, z bonusowym DVD.
Najważniejsza jest tu wokalistka Elin Larsson, która ma kawał bluesowego głosu, nieco się kojarzący z Janis Joplin, choć nieco niższy. Na Lady in Gold w jej interpretacjach słychać bardziej niż wyraźne wpływy soulu. Najlepszy przypadek to I Felt a Change, zaśpiewany z akompaniamentem fortepianu elektrycznego. W bardziej zadziornym wydaniu przegląd możliwości Larsson daje You Gotta Cry. Wzmocnieniem bywają dla niej chóralne wokale drugoplanowe (czasami podpisane jako „Voodoo Choir”. Na gitarze gra Francuz Dorian Sorriaux (parę miesięcy temu odszedł z zespołu), na basie – Amerykanin Zack Anderson, perkusista zaś nazywa się André Kvarnström i dopiero przed tą płytą dołączył do grupy.
Mniej interesujące, niestety, są same kompozycje. Zespół brzmi wprawdzie stylowo i wintażowo, zwłaszcza organy, na których gra Rickard Nygren – wtedy jeszcze muzyk gościnny, później został koncertowym członkiem zespołu. Przelatuje to przez czaszkę dość przyjemnie, ale niewiele się zapamiętuje. Pomijając wspomnianą ekskursję soulową, najlepiej wypada utwór tytułowy (owa „pani w złocie” oznacza śmierć), oparty na prosto „pompującym” rytmie (który sprawdziłby się nawet w jakiejś staromodnej dyskotece). Nieźle się też prezentuje riffowy i faktycznie dość bluesowaty Little Boy Preacher, ale mniej więcej od numeru piątego utwory zlewają się w jednorodną całość, z której czasem tylko coś wystaje, jak dynamiczny Won’t Go Back. Utworem wolniejszym, za to bardziej dramatycznym jest Gone So Long – to chyba tu pojawia się wzmiankowany w opisie płyty ksylofon. Krytycy chwalą Sorriaux, ale po kilkukrotnym przesłuchaniu płyty nie zwróciłem jakoś przesadnej uwagi na robotę. Wyróżniają się przeciągłe glissanda w Burned Out (skontrastowane z uporczywym basowym ostinatem) albo nieco więcej solówek na samym końcu płyty, w buzującym Elements and Things z repertuaru zmarłego przed paroma miesiącami Tony’ego Joe White’a.
Bonusowe DVD zawiera zapis koncertu Blues Pills w Berlinie w 2015 r. Lady in Gold jeszcze wówczas nie powstała, więc repertuar się nie powtarza. Są to głównie utwory z debiutanckiego albumu, parę pochodzi z publikowanych w międzyczasie EP (Dig In, zaśpiewany po szwedzku Bliss). Nie bez znaczenia, że Pills grają tu tylko we czwórkę (bez klawiszowca) i nie ma studyjnego cyzelowania. Wokalistka nie tylko jest bardzo ekspresyjna wokalnie, ale dynamicznie się porusza po scenie, podczas gdy jej koledzy pozostają raczej statyczni. Już pierwszy, hardrockowy High Class Woman wydaje się mieć to, czego na Lady in Gold brakuje: ogień w głosie Larsson, czadowy podkład instrumentalny, rozbudowaną solówkę kędzierzawego Sorriaux na sfuzzowanej gitarze, a przede wszystkim bardzo czytelne brzmienie basu. Takie retro to ja rozumiem! I tak jest w zasadzie do końca, z chwilą wyciszenia w postaci nastrojowych bluesów No Hope Left for Me i Black Smoke. W finałowym zaś, powłóczystym Astralplane emocja może się nawet kojarzyć z purpurowym Mistreated! Suma sumarów DVD bardziej mnie zachęciło do zapoznania się z pierwszym albumem zespołu niż album drugi.



Blind Guardian, Beyond the Red Mirror, 2015

Miałem se kupić drugą część Keepera Helloween, ale w tak zwanym międzyczasie wpadł mi w ręce album innego przedstawiciela niemieckiego power metalu. W sklepie było kilka, jednak wybrałem najnowszy ze względu na najniższą cenę, nie przejmując się umiarkowanymi recenzjami.
Zespół Blind Guardian tworzą od początku wokalista Hansi Kürsch oraz gitarzyści André Olbrich i Marcus Siepen. Obecny perkusista nazywa się Frederik Ehmke, a stałego basisty chyba nie mają – kiedyś był nim sam Kürsch, ale potem skupił się tylko na śpiewaniu. Oprócz symfonicznych inklinacji grupę wyróżnia zamiłowanie do tematyki fantasy – ich dorobek obejmuje utwory inspirowane twórczością J.R.R. Tolkiena (nawet cały album na motywach Silmarillionu), Franka Herberta, G.R.R. Martina, Roberta Jordana… Beyond the Red Mirror to akurat concept album oparty na ich autorskiej historii, ale i tak w The Throne można się dopatrywać nawiązań do Pieśni lodu i ognia: „Something’s waiting on the other side”, A storm from the north”, „We must serve the fire”…
Jest epicko i symfonicznie. Wcale nie dziwi, że Kürsch swego czasu śpiewał gościnnie z Therionem, bo Blind Guardian odznacza się podobnym rozmachem. Na tym albumie zespołowi towarzyszą dwie orkiestry (z Budapesztu i Pragi) i trzy chóry (jw. oraz z Bostonu). Zresztą rozpoczynający płytę, dziewięciominutowy The Ninth Wave zaczyna się od niby-chorału, a dopiero potem rozpoczyna się heavy metal.
Kompozycje są złożone, wręcz progresywne – momentami brzmi to jak Dream Theater po europejsku i na sterydach (początek The Holy Grail budzi takie skojarzenia, choć potem utwór robi się bardziej „rycerski”). At the Edge of Time to mój ulubiony tu przykład metalu symfonicznego, z orkiestrą obecną już od pierwszych taktów. Tylko dwa utwory schodzą poniżej 5 minut. Jest wśród nich singlowy Twilight of the Gods – nic wspólnego z identycznie zatytułowanym utworem Helloween, ale za to ma fajny, chóralny refren i wpadające w ucho partie gitarowe. Swoją droga, tzw. chórki sugerują, że członkowie zespołu musieli często słuchać Queen. Kolejny, Prophecies, przekracza pięć minut, ale wydaje się najbardziej zwarty z całego albumu. Nie jest może najłatwiejszy melodycznie, ale odznacza się wyraźnym walorem przebojowości – aż dziw, że go nie wybrali na singla, choć nagranie live jest obecne na youtubowym kanale wytwórni Nuclear Blast i to właśnie dzięki niemu zainteresowałem się tą płytą. Najkrótszy, bo ledwie trzyminutowy z hakiem, pozostaje Miracle Machine. Przy okazji najprostszy – jedyna na płycie ballada, na ogół fortepianowa. Podobnie jak dreamtheaterowa Wait for Sleep, stanowi moment wytchnienia przed potężnym opusem zamykającym płytę. Ten nazywa się The Grand Parade i trwa dziewięć i pół minuty, tyle samo, co utwór otwierający.
            Muszę przyznać, że cała płyta może być trudna do zniesienia na raz. Po prostu dzieje się za dużo. Nie dość, że utwory unikają prostej struktury zwrotkowo-refrenowej, to w moim odbiorze sprawę utrudniają „mechaniczne” riffy w kilku utworach.



Led Zeppelin, The Song Remains the Same, 1976

W zeszłym roku pisałem o Queen II – jednym z dwóch albumów, od których, w wersji kasetowej, zaczęła się moja kolekcja muzyczna. Teraz wpadł mi w ręce ten drugi.
Led Zeppelin był trzecim zespołem rockowym, którym się w życiu zainteresowałem, po Queen i Beatlesach, i przez dłuższy czas pozostawał moim ulubionym, w każdym razie do czasu odkrycia Jethro Tull (czyli de facto przez jakieś 10 miesięcy, ale potem i tak pozostawał w pierwszej dziesiątce). Wszystko się zaczęło od wyświetlanego wtedy w polskiej telewizji filmu The Song Remains the Same (Pieśń pozostaje ta sama), który premierę kinową miał w 1976. Jest to koncert Led Zeppelin w nowojorskiej hali Madison Square Garden z 1973 r., przeplatany ujęciami dokumentalnymi z trasy i fabularnymi „sekwencjami sennymi”. Nic więc dziwnego, że kiedy potem poszedłem do sklepu muzycznego, to, nie mając szczególnego pojęcia o dyskografii „Cepów”, wybrałem to, co już znałem.
Co prawda problem polega na tym, że The Song Remains the Same to album podwójny, a w tamtym sklepie była tylko pierwsza z dwóch kaset. Drugą pewnie ktoś podebrał wcześniej, bo to na niej było Stairway to Heaven… Teraz w końcu mam komplet. A nawet więcej niż komplet, bo reedycja z 2018 r. zawiera pełny zapis koncertu. Repertuar zawiera więc Black Dog, który był we filmie, ale nie na płycie, Celebration Day, który był na płycie, ale nie we filmie, jak też Misty Mountain Hop, Over the Hills and Far Away i The Ocean, których nie było ani w jednym, ani w drugim.
No i jak to wszystko wypadło? Koncert pochodzi z trasy, na której promowali album Houses of the Holy – zagrali go prawie w całości, z wyjątkiem dwóch pastiszów. Led Zeppelin był wtedy u szczytu sławy i u szczytu formy. Muszę przyznać, że tamte pięć utworów, które znam z kasety, wyryło mi się w głowie tak mocno, że później pierwotne wersje studyjne mnie rozczarowały. Przykładowo Rock And Roll, z partią perkusji ściągniętą z Good Golly Miss Molly Little Richarda, jest tu zdecydowanie bardziej czadowy od oryginału. Równie dobre wrażenie robi przeszywający blues Since I’ve Been Loving You. John Paul Jones ma swoje kilka minut w No Quarter, gdzie wielką rolę odgrywa jego fortepian elektryczny.
A już Dazed and Confused to w ogóle kosmos. Przy tym półgodzinnym wykonaniu wersja oryginalna z pierwszej płyty Zeppelinów wydaje mi się szkicem tylko. Różne cuda się tam dzieją: zespół improwizuje, Plant szczytuje, Page gra na gitarze smyczkiem, w tym nawet col legno, tzn. wali w struny drzewcem, sięga po theremin i ogólnie robi hałas. Pojawia się też fragment, z którego za parę lat wyrośnie Achilles Last Stand, a Plant śpiewa do niego słowami Scotta McKenziego: „If you are going to San Francisco…”
Na drugiej płycie, prócz Dazed, są jeszcze cztery kawałki. Stairway to Heaven wydaje się odśpiewana dość rutynowo, Plant dorzuca luźne uwagi do powszechnie znanego tekstu. Aranżacja jest uboższa od wersji studyjnej, za to solo gitarowe – jak i w kilku innych utworach – bardziej rozbudowane. Moby Dick to oczywiście pretekst do długiej solówki perkusyjnej Johna Bonhama, Heartbreaker przemyka dość szybko, a Whole Lotta Love znowu okazuje się bardziej rozimprowizowane, z kolejnymi zabawami thereminem i długą dygresją w stylu boogie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz