wtorek, 18 lutego 2020

Podsumowanie książkowe 2019, a także o rodzeństwach i grafomanach





W roku 2019 przewidywałem, jak w poprzednich, 15 książek. Tym razem przekroczyłem plan, zaczynając 16, co oznacza 106% normy. Średnio wypadło więc 1,33 książki na miesiąc. Pomijam jedną powieść i jedno kolosalne opracowanie historyczne, które przeczytałem w ramach obowiązków zawodowych.
·       Prac historycznych było 9 (56%), w tym 7 habeków. Literaturę piękną reprezentowało 5 książek (31%), wśród których znalazły się dwa kryminały, jedna powieść fantazzy i dwie pozycje z literatury tzw. poważnej. Pozostała dwójka to eseistyka okołoartystyczna i zbiór tekstów krytycznoliterackich. Podobnie jak w zeszłym roku, najgrubsze i najdłużej czytane (nie licząc tłumaczenia) było latoś A Clash of Kings George’a R.R. Martina.
·       Tematykę chińską reprezentował tylko sędzia Di. Za to zabrałem się poważnie za Japonię: na jej temat przeczytano 7 książek (43%). 4 pozycje (25%) dotyczyły wojen światowych w Europie Zachodniej, dwie – przeważnie Polski, a jeszcze jedna – Westeros i Essos. Akcja jednego z kryminałów rozgrywała się w USA.
·       Jedną książkę (6%) przeczytałem w języku angielskim. Resztę (94%) – po naszemu, czyli dla 11 z nich (69%) w języku oryginalnym. Przekłady były 2 z języka angielskiego, a 2 z japońskiego (po 12,5%). Z autorów anglojęzycznych jeden był amerykańskim Żydem rosyjskiego pochodzenia, a drugi holenderskim orientalistą.
·       Za autora roku uznaję raz jeszcze G.R.R. Martina (1 książka, ale za to najgrubsza), a w drugiej kolejności Kenzaburō Ōe, choć nie jest to łatwa lektura (1 powieść i 1 opowiadanie). Wypada też wymienić Mikołaja Melanowicza jako tłumacza obu pozycji z dziedziny literatury japońskiej. Z jedną autorką – Olgą „Ducholożką” Drendą – miałem okazję rozmawiać i dostałem autograf.
·       Za książkę roku muszę uznać Starcie królów, następnie Futbol ery Manen Kenzaburō Ōe oraz Passchendaele 1917 Krzysztofa Marcinka. Najsłabiej wypadło Pearl Harbor 1941 Jarosława Jastrzębskiego, niezbyt wielkie też wrażenie robi Cambrai 1917 Krzysztofa Plewaki, od którego zalatuje plagiatem. Za to Guadalcanal 1942-43 Michała A. Piegzika to dobra praca, tylko przydałaby się jej dużo lepsza redakcja.



14. George R.R. Martin, A Clash of Kings, London 2011

            Serial HBO był już na wykończeniu (a scenarzyści zrobili naprawdę wiele, żeby go wykończyć), kiedy się w końcu wziąłem za drugi tom Pieśni lodu i ognia.
Jak doszło do tytułowego „starcia królów”? Śmierć Roberta Baratheona i objęcie władzy przez jego syna, świrniętego sadystę Joffreya, spowodowały w Westeros wielką smutę, znaną pod nazwą „wojny pięciu królów”. Dlaczego pięciu? Ano dlatego, że Ned Stark zdążył ustalić, iż Joffrey właściwie nie jest synem Roberta. W związku z tym po tron postanowili sięgnąć bracia zmarłego: Stannis i Renly, z których żaden nie chciał ustąpić drugiemu. Poza tym dwa z Siedmiu Królestw podjęły próbę secesji. Na Północy Robb Stark wypowiedział wojnę Lannisterom, a że nie było jasności, którego z południowych władców należy poprzeć, ostatecznie chorągwiani, w nawiązaniu do dawnej tradycji, ogłosili samego Robba Królem Północy. Tymczasem władca Żelaznych Wysp, lord Balon Greyjoy, już ongiś zbuntowany przeciw Królewskiej Przeprawie, w powstałym zamieszaniu dostrzegł szansę wybicia się na niepodległość.
            Już w prologu pojawia się wielki nieobecny pierwszego tomu – Stannis Baratheon, który przez całą akcję Gry o tron siedział na Smoczej Skale, w wyspiarskiej fortecy niegdyś należącej do Targaryenów. Jest to kompletny sztywniak, praktycznie pozbawiony jakiejkolwiek swobody i poczucia humoru (choć sarkazm mu nieobcy), nawet błazna ma całkiem niewesołego. W jego otoczeniu pojawiła się ostatnio Melissandre z Asshai – misjonarka zamorskiej wiary w boga R’hllora (wśród fanów zwanego Chlorem), upatrująca w Stannisie reinkarnacji legendarnego herosa zwanego Azor Ahai. O ile żona Stannisa szybko została gorliwą wyznawczynią Pana Światła, to sam pretendent do tronu wykorzystuje nową religię raczej instrumentalnie, bo poza nią nie ma za bardzo czym poderwać poddanych do walki – jego młodszy brat Renly jest znacznie bardziej lubiany i ma za sobą potężnych Tyrellów z Reach. W serialu Renly i turniejowy czempion Loras Tyrell są niedwuznacznie kochankami, ale w powieści jedynie się to sugeruje.
            Po wydarzeniach z pierwszego tomu sytuacja głównych bohaterów jest nie do pozazdroszczenia. Arya Stark stara się wrócić do rodzinnego Winterfell, podróżując przez zniszczone wojną Dorzecze z grupą sierot i mętów społecznych przeznaczonych do wcielenia do Nocnej Straży. Jej starsza siostra Sansa siedzi w Królewskiej Przeprawie jako narzeczona, a w zasadzie zakładniczka Joffreya i robi dobrą minę do śmiertelnie niebezpiecznej gry. Catelyn stara się wspierać pierworodnego w nowej roli króla Północy, a w stolicy Tyrion Lannister ma urwanie głowy jako pełniący obowiązki Joffreyowego namiestnika w obliczu nadciągającej inwazji dwóch Baratheonów. Co się tyczy Brana – pełni na razie funkcję obowiązkowego Starka w Winterfell, kiedy braciak prowadzi wojnę, i śni mu się trójoka wrona, albo że jest wilkiem. Daenerys spotykamy dopiero po 170 stronach: jej życie znalazło się w kolejnej rozsypce, ale teraz przynajmniej ma smoki (i wcale nie jest jej tak dużo jak w serialu). Jon Snow wyrusza tymczasem u boku lorda Jeora Mormonta na wielką wyprawę zwiadowczą za Mur, aby ustalić, co zamierzają dzicy, zjednoczeni ostatnio przez samozwańczego „króla za Murem” Mance’a Raydera.
W tym tomie dołączają nowi bohaterowie „narracyjni”. Jeden to ser Davos Seaworth, zaufany Stannisa i były przemytnik, którego oczami przeważnie oglądamy ponurego króla. Drugim jest Theon Greyjoy, wychowanek Starków i ostatni syn lorda Żelaznych Wysp, wysłany przez Robba z misją pozyskania ojca do sojuszu przeciw Lannisterom. Spośród nienarracyjnych do ciekawszych nowych należy potężna rycerka Brienne z Tarthu, rozpaczliwie szukająca dla siebie miejsca w zdominowanym przez mężczyzn środowisku.
            Niespieszne, „ogrodnicze” tempo narracji bardzo mi odpowiada. Prawie każdy rozdział ma budowę nieledwie szkatułkową dzięki retrospekcjom ukazującym zdarzenia pomiędzy tym rozdziałem a poprzednim, zaś monologi wewnętrzne i dialogi rzucają światło na jeszcze dalszą przeszłość. Przykład: w serialu widzimy na własne oczy, w szeregu krótkich scen, masakrę bękartów Roberta w Królewskiej Przeprawie. W książce dowiadujemy się o niej po już fakcie, przy okazji rozmowy Tyriona z oślizłym dowódcą straży miejskiej, który opowiada, nie bez dumy, o jednym ze swoich podwładnych, wyjątkowo „skutecznym” (czytaj: wyjątkowej kanalii). W ciągu tej samej rozmowy Tyrion, jak gdyby nigdy nic, pozbawia lorda Slynta obowiązków, wysyła jego i bezpośrednich wykonawców na Mur, sugerując kapitanowi okrętu, że nic się nie stanie, jeśli ten od niemowlęcia wypadnie za burtę w czasie jakiegoś sztormu albo i bez sztormu. Dialogi są w ogóle mocną stroną Martina, nie tylko w tym cyklu. W serialu zabójcą był notabene królewski gwardzista, ser Meryn Trant, z którego scenarzyści zrobili znacznie większą świnię niż w oryginale.
            Różnic fabularnych w stosunku do produkcji HBO w ogóle jest mnóstwo. Arya i jej towarzysze niedoli wpadają w ręce Góry i jego plugawców, w rezultacie czego młoda Starkówna zaczyna odmawiać swoją „modlitwę śmierci”, ale sprawa tego, kto się znajduje na tej liście i w jakich okolicznościach w końcu traci życie, wygląda inaczej. Serial pominął też równie barwną co zwyrodniałą zbieraninę najemników znaną jako Dzielni Kompanioni. Znaczące zmiany przeszedł w serialu wątek Daenerys w Qarth czy pobyt Theona w Zimoleżu. Na wszystkich frontach – na Północy, w armii Robba, w obozie Renly’ego, na Żelaznych Wyspach czy w Królewskiej Przeprawie – pojawia się mnóstwo postaci z tylu różnych rodów, że aż się kręci w głowie. Moim ulubionym rodem z Pieśni lodu i ognia są Reedowie – lennicy Starków, którzy mieszkają na bagnach, może są bardzo ubodzy i nie mają maestera, ale za to nikt im nie zawraca głowy. Do Brana przybywają dzieci przyjaciela jego ojca, lorda Howlanda Reeda – znani także z serialu Meera i Jojen (czyt. Jożin).
            Jak już wspominałem przy okazji Gry o tron (tzn. pierwszego tomu), nawet czwartoplanowe postacie są krwiste i porządnie nakreślone, a co dopiero mówić o ważniejszych. Jako przykład zróżnicowania można podać występujące w cyklu postaci ojców. Mamy ich całą paletę: ojca szlachetnego i idealnego (Ned Stark), surowego patriarchę, dla którego dobro rodu jest wartością ważniejszą niż dobro osób ten ród tworzących (Tywin Lannister), ojca nieżyjącego, którego córka nigdy nie poznała (Aerys Targaryen) i pełniącego jego obowiązki patologicznego starszego brata (Viserys), ojca, który wyrzekł się syna, a nawet groził mu śmiercią (Randyll Tarly) oraz ojca, który wchodzi ostatniemu żyjącemu synowi na ambit dla osiągnięcia własnych celów (Balon Greyjoy). Nie mówiąc o starym Walderze Freyu – konia-zrzędę temu, kto potrafi z pamięci wymienić wszystkie jego dzieci i wnuki (sporo tu wujów młodszych od siostrzeńców). Równie zróżnicowane jest spektrum relacji między rodzeństwem: od miłości wprost fizycznej pomiędzy bliźniakami Lannisterami, przez nieustanne kłótnie sióstr Stark i „szorstką miłość” Hostera Tully’ego i Blackfisha, po skondensowaną nienawiść między Ogarem a Górą.
            Czytałem to strasznie długo, co nie zmienia faktu, że książka jest wciągająca. Najbardziej podobały mi się rozdziały Tyriona, Aryi, a nawet – dość zaskakująco – Jona, którego w serialu uważałem za mniej interesującą postać. No i kwestia językowa. Choć z początku było mi się trudno przestawić, to w końcu przywykłem do stylu Martina, jego archaizmów, neologizmów i aliteracji. Czasem można wychwycić dodatkowe smaczki. Wydaje się na przykład, że GRR Martin jest fanem uniwersum DC: kiedy Arya obserwuje wyruszające w pole wojska lorda Tywina, wśród godeł na sztandarach wymienione zostają „black hood and blue beetle and green arrow”.



15. Stanisław Barańczak, Książki najgorsze i parę innych ekscesów krytycznoliterackich, Warszawa 1990

Rubrykę „Książki najgorsze” prowadził w międzywojennych „Wiadomościach Literackich” Antoni Słonimski. Wychowałem się na niektórych jego recenzjach, zebranych w książce W oparach absurdu wraz z innymi tekstami niepoważnymi Słonimskiego i Juliana Tuwima. Kilkadziesiąt lat później, w głębokim PEERELU, jego dzieło postanowił kontynuować inny słynny poeta polski – Stanisław Barańczak. Jego teksty z cyklu „Książki najgorsze”, sygnowane podwójnym pseudonimem „Feliks Trzymałko i Szczęsny Dzierżankiewicz”, ukazywały się najpierw przez osiem miesięcy na przełomie lat 1975/1976 na łamach dwutygodnika „Student”, a kiedy wywalono je stamtąd pod wpływem nacisków z góry, kolejne recenzje publikował Barańczak w drugoobiegowym „Biuletynie Informacyjnym”. W wersji książkowej wydało Książki najgorsze najpierw krakowskie podziemne wydawnictwo w 1981 r., na samym progu stanu wojennego. Powróciwszy z emigracji, autor przygotował drugie wydanie już po upadku komunizma. Część rzeczy zaktualizował, np. wywalił kilka najsłabszych recenzji oraz parę takich, które w międzyczasie opublikował w innej książce. Usunął też ulotne aluzje do zdarzeń niegdyś bieżących, w zamian dołożył kilka tekstów napisanych już po pierwszym wydaniu.
Barańczak wyzłośliwiał się przede wszystkim nad dziełami tych twórców, którzy cieszyli się uznaniem władz. Ale nie ze względów potylicznych, tylko dlatego, że to po prostu marna literatura była. We wstępie do książki zawarł nawet krótką analizę zagadnienia wymagającego dokładniejszego zbadania – sposobu, w jaki PRL-owski ustrój sprzyjał grafomanii. Wbrew temu, co twierdziła raz znajoma z jednego forum, obecność cenzury wcale nie wpływała pozytywnie na jakość ukazującej się literatury (że niby autor musiał się bardziej postarać). Owszem, zarówno cenzura, jak i polityka wydawnictw poważnie ograniczyły ilość ukazującej się amatorskiej radosnej twórczości, ale za to na grafomanów należących do struktur władzy czy tworzących w gatunkach o charakterze dydaktycznym po prostu nie było siły.
Wśród recenzji dominuje typowy wyrób prefabrykowany peerelowskiej literatury popularnej, jakim była powieść milicyjna – pełna klisz i banałów osobliwa hybryda literatury sensacyjnej i socjalistycznego dydaktyzmu. Natrafiamy więc na nazwiska Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego, Jerzego Edigeya czy Anny Kłodzińskiej. Ale na warsztat Trzymanki i Dzierżankiewicza trafiają także opowieści o tym, jak sobie autor wyobraża wyższe sfery, albo dla odmiany To nieprawda, że umarł Tristan Barbary Nawrockiej-Dolskiej, czyli „urokliwa opowieść o miłości dwojga młodych, rzucona na malownicze tło elektrowni w Koninie”. Gdzieniegdzie punktowany jest wybujały erotyzm, jak w Pięknej pokorze Stanisławy Fleszarowej-Muskat, gdzie przez ogólnie płciowy klimat recenzentowi zaczynają Się Kojarzyć nawet całkiem normalne zdania w rodzaju „Złapał w rękę coś większego, niż miał dotąd.” Nie mówiąc o czołowym erotyko-grafomanie PRL, Włodzimierzu Sokorskim. Skoro mowa o grafomanach z partyjną imprimaturą, Władysław Machejek pojawia się tylko raz, lecz jego „machejkizmy” – połączenie totalnego pustosłowia z mniszkowatością i bezrozumnym piętrzeniem metafor – zdołały zarazić kilku innych autorów.
Poeta Barańczak przyłożył również paru twórcom poezji, takim jak Józef Ozga-Michalski czy Janusz Żernicki, jednak wśród zrecenzowanych dzieł pojawiają się i takie kwiatki jak Dzieje orężem pisane. Wybór wierszy opracowanych dla teatru poezji Jana Gałkowskiego. Recenzent wziął też na widły antologię Rewia piosenek 30-lecia, zwracając uwagę, że nie ma w niej Niemena, Grechuty czy Młynarskiego, a jest Maria Koterbska, Chór Czejanda albo Jerzy Połomski. Napisał m.in., że „nasze trzydziestoletnie dzieje nie pamiętają aby ktokolwiek nucił przy goleniu (...) Dziwny jest ten świat”. Muszę spolemizować: próba nucenia Dziwnego przy goleniu mogłaby doprowadzić do poważnych skaleczeń.
Z podobnych powodów, jak powieść milicyjna – łączenia dwóch nieprzystających celów, rozrywkowego i ideologicznego – nie oszczędził Barańczak magazynu komiksowego „Relax”, wytykając siermiężność polskiego komiksu w porównaniu z zachodnim. Dostało się nawet Januszowi Chriście za przaśny humor i niewiarygodne onomatopeje – cały tekst dotyczący „Relaxu” nosił zresztą tytuł BLURP! Oberwał również sam Grzegorz Rosiński, a to przez okolicznościowy komiks Od Walii do Brazylii. X Piłkarskie Mistrzostwa Świata, gdzie nie dość, że scenariusz łopatologiczny, to jeszcze artysta przedstawił graficznie zawodników przeciwnych drużyn jako ostatnie świnie („...a jeden Haitańczyk to dosłownie tak patrzy na Żmudę, jakby chciał go zabić i zjeść”).
Wspomniane w tytule „inne ekscesy krytycznoliterackie” zamieścił autor w aneksie. Są to trzy teksty o większej objętości, aliteracyjnych tytułach i poważniejsze w tonie niż reszta. Choć i w nich nie brakuje zjadliwej ironii, to mogą się okazać nużące dla osób nieoblatanych w historii literatury powojennej. Najobszerniejszy, Samobójstwo sandaueryzmu z 1982, odbrązawia niegdysiejszego idola studentów polonistyki, Adama Sandauera, ukazując tego krytyka jako dyletanta, manipulanta i kabotanta. Poezja, prywatność, pupa pokoleniowa plus parę pomniejszych problemów to esejorecenzja wydanej w 1987 antologii Poeta jest jak dziecko, rzekomo przedstawiającej nowe pokolenie poetów polskich, jegoż wyróżnianie, zdaniem Barańczaka, jest nieuzasadnione. Ostatni tekst, Wymioty Woltera, opublikowany w kwietniu 1990 po angielsku na łamach „The New Republic” – wyjątkowo nie dotyczy literatury polskiej. Ta recenzja dzieł zebranych enerdowskiego literata Heinera Müllera jest właściwie krótkim omówieniem jego drogi twórczej, łączącej socrealizm z pseudobrechtowską groteską, której główny element stanowi obleśna skatologia. Być może nie byłbym tak zdziwiony niedawnym odkryciem, że w internetach jest ktoś, kto rysuje portrety Reinharda Heydricha z wielkim cycem, gdybym wcześniej wiedział, że u Heinera Müllera występował Goebbels nie dość, że z wielkim cycem, to jeszcze w ostatnim miesiącu ciąży, i to już w sztuce z 1971 r.



16. Ōe Kenzaburō, Futbol ery Manen, przeł. Mikołaj Melanowicz,
Warszawa 1979 (z serii „Współczesna Proza Światowa”)

            Na Mazurach postanowiłem sobie skontynuować wątek współczesnej literatury japońskiej. Styl pisarski Ōe w opowiadaniu Zdobycz zafascynował mnie na tyle, że sięgnąłem po powieść tego autora, która akurat znajdowała się na wsi.
Futbol ery Manen, wydany pierwotnie w 1967 r., to opowieść snuta przez 27-letniego Mitsusaburō Nedokoro, który jest – jak mawia dzisiejsza młodzież – przegrywem życiowym. Nie widzi na jedno oko, ma żonę alkoholiczkę i upośledzonego syna, którego oddali do zakładu opieki, co spowodowało tym większy rozkład pożycia. Co gorsza, jego najlepszy (jedyny) przyjaciel właśnie się powiesił, i to nago, z głową pomalowaną na czerwono i ogórkiem w życi. Mitsu ma też brata Takashiego, który urwał się z zaangażowanego politycznie zespołu teatralnego, aby włóczyć się po USA, ale niespodziewanie wraca. Takashi zabiera brata, szwagierkę oraz dwoje zapatrzonych w niego nastolatków, Hoshio i Momoko, do odludnej wsi w górach na Sikoku (w prefekturze Kōchi), by załatwić sprzedaż zabytkowego spichrza „cesarzowi supersamów” i przy okazji rozwikłać rodzinną tajemnicę. Sto lat wcześniej brat pradziadka wywołał we wsi powstanie chłopskie, a sam pradziadek bronił się przed nim, po czym miał udział w tłumieniu buntu. Jedni mówią, że pradziadek zabił i zjadł swojego brata, drudzy – że wręcz przeciwnie, umożliwił mu ucieczkę.
Z początku trudno się wgryźć, biorąc pod uwagę, jak wiele miejsca zajmuje opis przeżyć wewnętrznych bohatera. Potem jednak Nedokoro mniej angstuje nad swoim złym losem, choć jego narracja nadal się wije tak jak przedtem, pozostawiając dużo miejsca na opisy uczuć i przeżyć wewnętrznych. Każdy z rozdziałów realistycznie opisuje różne sytuacje życiowe, są one jednak gęsto przetkane refleksjami, retrospekcjami i inkszymi monologami wewnętrznymi, zresztą sporo przedakcji ujawnia się i w dialogach.
Jednym z motywów powieści jest cyklicznie powtarzająca się historia, akcentowana wybuchami przemocy. Zaczęło się od powstania z 1860 roku. Potem była II wojna światowa, na której poległ najstarszy z czterech braci Nedokoro, a po jej zakończeniu koreańscy robotnicy przymusowi z sąsiedniej osady zabili S., drugiego brata. Takashi brał udział w głośnych manifestacjach z czerwca 1960 – musiałem doczytać gdzie indziej, że chodzi o protest przeciw zrewidowanemu układowi o współpracy z USA. A co tu ma do rzeczy futbol? Przybywszy do doliny Taka bierze pod opiekę miejscową grupę młodzieżową i tworzy na jej bazie drużynę futbolową (nie chodzi o typową „nogę”, tylko o futbol amerykański, choć z polskiego przekładu wyraźnie to nie wynika, ale z drugiej strony – prawie nie widzimy ich w czasie gry). Mitsu nie może się ustrzec skojarzeń ze szkoleniem chłopskich oddziałów przez brata pradziadka sto lat wcześniej – w okresie historycznym zwanym erą Manen.
Z czasem okazuje się, to że skojarzenie wcale nie jest powierzchowne. Rolę dawnego feudała, przeciw któremu wymierzony był bunt, przejął teraz „cesarz supersamów”. Kolejny zatem motyw to inwazja konsumpcjonizmu: do odosobnionej wsi wkracza nowoczesna sieć handlowa, stare sklepy podupadają, miejscowi biorą kredyty na telewizory i tratują się na promocjach. Dawniej Japończycy kolonizowali Koreę, teraz „cesarz”, Koreańczyk rodem z sąsiedniej osady, „kolonizuje” dolinę, uzależniając tubylców od swojego sklepu, demonstrując dominację ostentacyjnym wystawianiem towarów, na które ich nie stać, i zmuszając miejscową młodzież do odpracowywania długów.
Jest to też w końcu rzecz o konflikcie rodzeństwa. Bracia Nedokoro stają się odzwierciedleniem pradziadka i jego brata, a równocześnie wpisują się w Turgieniewowską dychotomię Hamleta i Don Kichota. Mitsusaburō jest tym, który rozmyśla, ale nie ma odwagi do działania, Takashi – tym, który działa, ale bez większej refleksji. Jeden cały czas stara się przekonać drugiego, że to on ma rację: Taka demonstruje Mitsu swoją wielką aktywność, usiłując zrobić na nim wrażenie przekraczaniem coraz to bardziej ekstremalnych granic, a Mitsu ciągle podaje w wątpliwość sens jego działań i odmawia gry według jego reguł. Który z nich miał rację? Nie da się tego stwierdzić jednoznacznie, choć ja stałem bardziej po stronie starszego z braci.
Podobnie jak w Zdobyczy, nie wszyscy bohaterowie mają imiona. Żona i syn bohatera są po prostu „żoną” i „dzieckiem”. Tylko z dialogów z innymi postaciami wiemy, że na żonę mówią skrótem „Natsu” albo zdrobniale „Natchan”, a dopiero dobrze w drugiej połowie sam Mitsu wyraża się o niej (w narracji) pełnym imieniem – Natsumi, co może, ale nie musi być zwiastunem jakichś przemian wewnętrznych. Młodszy brat Mitsu ma na imię Takashi, ale ów starszy, zabity w bójce z Koreańczykami, nazywany jest wyłącznie „bratem S.” Innych znamy pod przezwiskami, jak „cesarza supersamów” albo przywódcę wiejskiej grupy młodzieżowej, którego Mitsu w myślach nazywa „Zjawą jeża morskiego”. Styl jest – typowo dla Ōe – ornamentalistyczno-fizjologiczny. Bohaterowie powieści zdecydowanie mają takie części ciała jak penis i nie zawsze jest to dla nich przyczyną radości. W dodatku penis ów „sprawia wrażenie stoicko kontrolowanej siły  i osobliwego patosu”, kryje w sobie „ogromną magnetyczną siłę” i w ogóle „Nikt chyba – może tylko pies – nie eksponuje sterczącego penisa tak otwarcie i patetycznie, bez specjalnego celu”.
Jeśli chodzi o dostrzeżone ciekawostki: Mitsusaburō kontynuuje dzieło zmarłego przyjaciela, tłumacząc na japoński książkę, którą, jak wynika z opisu, na 99% jest Moja rodzina i inne zwierzęta Geralda Durrella. Natomiast funkcjonujący w lokalnych wierzeniach potwór Chōsokabe, którym matki z doliny straszą dzieci, to najpewniej zniekształcone wspomnienie XVI-wiecznego udzielnego władcy Sikoku.
Do przekładu nie mam większych zastrzeżeń, w końcu Melanowicz to jeden z największych speców w tym języku. Denerwujące jest wprawdzie przeskakiwanie między czasem przeszłym a teraźniejszym, ale może to autor zawinił. Trudno też się przyzwyczaić do tego, że Mitsu zwraca się „proszę księdza” do buddyjskiego kapłana, ale… w zasadzie dlaczego by nie?

Cytat: „...czarne skupisko szerokolistnej orchidei, przycupniętej u moich stóp, wyglądało jak schorowany jenot”


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz