piątek, 27 marca 2020

Kto strzeże samurajów (otwarcie frontu czytelniczego 2020)




Jak dotąd, rok 2020 można podsumować krótko: „cie choroba!” Dla niektórych wymuszone siedzenie w domu stało się dobrą okazją do nadrabiania zaległości czytelniczych. Ale nie dla mnie, bo i tak pracuję w domu – wszystko więc wskazuje na to, że będę latoś pochłaniać książki w dotychczasowym tempie albo i jeszcze wolniej.


1. Tanizaki Jun’ichirō, Tajemna historia pana Musashiego, przeł. Krystyna Piórkowska, Warszawa 1996 (z serii „Współczesna Proza Światowa”)

Z zeszłego roku kontynuuję wątki japońskie. Powieść Tanizakiego (może minipowieść, a może „średnia forma”) opowiada o czasach samurajów, choć została wydana już w erze Shōwa: najpierw w 1931 r. w czasopiśmie „Shin Seinen”, a cztery lata później w formie książkowej.
Powieść traktuje o Musashi-no Kami Terukatsu, sławnym samuraju z XVI-wiecznego okresu wojen domowych (Sengoku), i jego skrywanych namiętnościach. Ściślej, chodzi o skłonności masochistyczne, które uświadomił sobie w wieku dwunastu lat, obserwując w oblężonym zamku pracę kobiet wykonujących kosmetykę uciętych głów przed ich okazaniem dowódcy. Szczególnie upodobał sobie głowy z uciętymi nosami, a w późniejszym okresie życia upodobanie to doprowadziło do nawiązania relacji na odległość (a raczej przez mur) z kobietą o zbliżonych zainteresowaniach.
Od razu trzeba ostrzec, że choć tematem książki jest silny popęd seksualny jako motywacja wojownika, próżno tu szukać tzw. pikantnych szczegółów. Narrator jest oględny i dość wstydliwy, co zresztą współgra z konwencją powieści. Stylizowana została bowiem na dzieło historyczne przedstawiające nowe, kontrowersyjne dane o życiu słynnej postaci, oparte na nowo odkrytych źródłach. Narrator czasem zwraca się do czytelników, czasem stwierdza, że ustalenie prawdziwej wersji zdarzeń może być niemożliwe ze względu na rozbieżności w materiale źródłowym. Dialogi pojawiają się stosunkowo rzadko.
Choć podkreśla się, że pan Musashi to wybitna postać, nie budzi on jednak szczególnej sympatii. Zaspokajanie specyficznych namiętności jest dla niego ważniejsze niż samurajska lojalność, a scena, w której w wyrafinowany sposób znęca się nad służącym (autorem jednego z przywoływanych „źródeł”), robiąc pokaz dla żony i jej towarzyszek, nie wydaje się czytelnikowi tak zabawna jak zgromadzonym kobietom. Za to dowiadujemy się, jak utrudnione były w dawnej Japonii dworskie romanse ze względu na kompletną separację wysoko urodzonych kobiet od reszty zamku. Wobec tego mamy tu do czynienia z czymś, co można by nazwać „platonicznym BDSM”.
Tłumaczenie jest przyzwoite, choć sporadycznie sprawia wrażenie, jakby powstało na bazie wersji angielskiej – widać szwy, np. „wodny melon”. W pierwszym rozdziale, gdzie autor opisuje portret Musashiego, wielokrotnie zostało użyte słowo „puklerz”, podczas gdy z kontekstu ewidentnie chodzi o napierśnik.


2. Alan Moore, Dave Gibbons, Strażnicy, przeł. Jacek Drewnowski, Warszawa 2019

Dla odmiany powieść graficzna. I to taka, która zmieniła oblicze komiksu superbohaterskiego. Watchmen ukazali się w 1986 (w dwunastu zeszytach – ja dysponuję albumowym wydaniem zbiorczym, liczącym ok. 400 stron), otwierając nowy rozdział na rynku komiksowym. Nie chodziło wyłącznie o nowatorskie techniki narracyjne czy niezwykle dopracowany świat przedstawiony. Alan Moore był chyba pierwszym scenarzystą, który rozmyślnie ukazał superbohaterów jako typów wątpliwych moralnie. Pluł sobie potem w rozłożystą brodę, kiedy się okazało, że od tej pory wszyscy chcą tworzyć komiksy o brutalnych i gburowatych antybohaterach, których za postaci pozytywne można uznać tylko w porównaniu z ich przeciwnikami, a i to nie zawsze. Niekoniecznie w tej dziedzinie pragnąłby widzieć swoje dzieło jako inspirację dla innych.
            Rzecz się dzieje w alternatywnej rzeczywistości, w kierej obecność zamaskowanych mścicieli wpłynęła znacząco na dzieje USA – udało się m.in. wygrać wojnę w Wietnamie. Tymczasem jednak nastał rok 1985 i czwarta kadencja Richarda Nixona upływa pod znakiem rosnącego napięcia między Ameryką a Zeteserer. W tej sytuacji zostaje nagle zamordowany Komediant, jeden z byłych zamaskowanych wigiliantów, ostatnio pracujący jako agent rządowy. Inny maskowaniec, wyjęty spod prawa Rorschach, od razu nabiera podejrzeń i leci ostrzec pozostałych. Ozymandiasz zajął się biznesem i sponsorowaniem nauki, Doktor Manhattan wciąż pozostaje na utrzymaniu rządu i mieszka z Jedwabną Zjawą, Nocny Puchacz odszedł z tej branży i jest trochę ornitologiem, a trochę ofiarą losu.
Cała ta obsada wzięła się z przeróbki przejętych przez koncern DC gierojów podupadłego wydawnictwa Charlton Comics (najbardziej znany pozostaje dziś Leszek Żukowski… eee, Blue Beetle, stanowiący wzór dla Puchacza). Większość nie ma żadnych supermocy poza szczytową formą fizyczną, ale jedyny wyjątek – Doktor Manhattan – jest za to prawie wszechmocny. Trudno też się doszukiwać wśród Wachmanów postaci jednoznacznie bohaterskich. Chyba najpopularniejszy jest Rorschach, ale to prawicujący buc z obsesją na punkcie „sprawiedliwości” i fakt, że ma tylu fanów, przyprawił Alana Moore’a o kolejne fejspalmy. Jeszcze gorszy wydaje się Komediant – nihilistyczny socjopata. Manhattan z biegiem czasu (?) czuje coraz większą alienację, zaś Ozymandiasz, dla odmiany, to idealista, a tacy są najgorsi. Najmniej pokręceni (w porównaniu) wydają się safandułowaty everyman Puchacz i druga Jedwabna Zjawa – Laurie Juspeczyk, która tożsamość ulicznej bohaterki przejęła po matce, a w zasadzie została do tego zmuszona.
Oprócz tego pojawia się oczywiście masa bohaterów z dalszych planów, jako to Gwardziści – pierwsze pokolenie wigiliantów, aktywne w latach czterdziestych (w tym Sally Jupiter, matka Laurie, czy Hollis Mason, pierwszy Puchacz). Warto też zwrócić uwagę na regularnie powracającego nowojorskiego kioskarza Bernarda, który odgrywa rolę chóru greckiego, dzieląc się swoimi przemyśleniami z czarnoskórym chłopcem czytającym komiks (a w zasadzie monologując, bo chłopak jest za bardzo zatopiony w lekturze). No właśnie, mamy w dodatku „komiks w komiksie” – w świecie, gdzie superbohaterowie nie tylko są prawdziwi, ale już się trochę przejedli opinii publicznej, ludzie czytują komiksy o piratach. Wspomniany młody Afroamerykanin pochłonięty jest „Opowieściami o Czarnym Okręcie”, których poszczególne panele – o charakterystycznie ziarnistej fakturze – a także pola narracyjne prowadzą swoisty dialog z tym, co się dzieje dookoła… jak i z ogólną akcją Wachmanów.
Fabuła jest starannie dopracowana. Mówić o „zegarmistrzowskiej precyzji” byłoby komunałem, zwłaszcza że motyw zegara (zazwyczaj ze wskazówkami za pięć dwunasta) przewija się przez całe dzieło, a Doktor Manhattan jest literalnie synem zegarmistrza. Niemniej autorzy przyłożyli się nawet do trzeciego planu: jeśli w pierwszym rozdziale Rorschach wyłamuje zamek Danowi Dreibergowi, to w trzecim widzimy fachowca, który zakłada nowy, a w dwunastym ten fachowiec ma nieszczęście znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Nie brakuje intertekstualizmu, jak choćby liczne nawiązania do twórczości Boba Dylana. Akcję komiksu dopełniają dokumenty, którymi kończy się każdy rozdział, rozszerzające wiedzę czytelnika o uniwersum i bohaterach: fragmenty autobiografii Hollisa Masona (pierwszego Nocnego Puchacza), czytywanej przez Rorschacha skrajnie prawicowej gazety „New Frontiersman”, notatki więziennego psychoterapeuty i tak dalej.
            Równie dopracowana została strona graficzna, pełna drobnych szczegółów, które należałoby wychwytywać w kolejnych czytaniach. Dominującymi kolorami są fiolet i żółć – kombinacja barw, która kojarzy mi się jednoznacznie z tym komiksem. Rozmaitych sztuczek narracyjnych jest od metra i trochę. Przejście od jednego wątku do drugiego odbywa się czasem przez zestawienie dwóch podobnie skomponowanych kadrów – technikę tę jeszcze częściej stosował Moore w późniejszym dziele, Zabójczym żarcie z Batmanem, choć tam rysownikiem był Brian Bolland. Często autorzy stosują stopniowe zbliżenie lub oddalenie, dające efekt podobny do najazdu/odjazdu kamery. Gdzie indziej mamy równoległe prowadzenie dwóch wątków za pomocą naprzemiennych kadrów, przy czym dialog z wątku A stanowi zarazem komentarz do tego, co widzimy w wątku B. W rozdziale czwartym, poświęconym dziejom Doktora Manhattana, chronologia skacze nie tylko tam i nazad, ale nawet nazad i tam (i do tego jeszcze wewtę), co ma odzwierciedlać doświadczanie przez niego przeszłości, teraźniejszości i przyszłości równocześnie. Nie mówiąc o sławetnej symetrii rozdziału piątego. Jedyne dostrzeżone przeze mnie potknięcie graficzne polegało na tym, że w retrospekcji z rozdziału VIII Laurie ma jakoby trzynaście lat, a wygląda, lekko licząc, na dwadzieścia; ona zresztą również starzeje się najwolniej ze wszystkich, co może być winą tzw. męskiego spojrzenia.
Tłumaczenie stoi na dość wysokim poziomie, a pojęcia mniej zrozumiałe dla nas niż dla Amerykanów zostały wyjaśnione w przypisach. Trafił się tylko jeden ewidentny byk: ktoś mówi o przeboju „Billiego Hollidaya”.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz