wtorek, 13 lipca 2021

Muzyczne przebiśniegi, czyli Sułtani Swingu na Przełęczy Pająka

Teraz pora na kilka płyt zdobytych wiosną, przy czym będzie tu mniej wykonawców niż albumów.


Maanam, Sie ściemnia, 1989

Pod koniec lat 80. Maanam był w stanie rozkładu. Kora i Marek Jackowski niedawno się rozwiedli, dochodzili do wniosku, że artystycznie też muszą od siebie odpocząć. Jackowski do tego miał problem z alkoholem. Mimo wszystko pozostała im do nagrania jeszcze jedna płyta w ramach zobowiązań kontraktowych. Wobec tego nagrali z pomocą muzyków sesyjnych (jest to jedna z dwóch płyt Maanamu bez Ricardo Olesińskiego i Pawła Markowskiego): na perkusji zagrał Krzysztof Dominik, na basie – Marcin Ciempiel (wcześniej znany z Oddziału Zamkniętego, później m.in. z Apteki), a na gitarach swoje dołożył producent Neil Black.

Nie zaskakuje, że w tak trudnych okolicznościach powstała płyta uważana za jedną ze słabszych w dziejach zespołu. Do maanamowej klasyki przeszedł jedynie utwór tytułowy. Powstał do niego animowany teledysk – pierwszy polski widłoklip emitowany w MTV. Poza tym – na żadnym albumie Maanamu (może poza Hotelem Nirwana) nie ma tyle klawiszy. Syntezatory obsadzał wszędobylski Konstanty Joriadis. Momentami płyta wydaje się wręcz przeprodukowana. Kończący ją instrumental Wszystko w porządku, więc od początku (tytuł zaczerpnięty z jednego z wersów Nocnego patrolu) opiera się przede wszystkim na partiach syntezatorowych i nie ma w ogóle „ducha” Maanamu. Szkliste klawisze pojawiają się już w pierwszych taktach rozpoczynającego płytę For Your Love – wbrew angielskiemu tytułowi zaśpiewanego po polsku, z męskimi chórkami w refrenie i frazą „Słowa, słowa, słowa, słowa!” (zapewne nawiązanie do Hamleta, jednego z pierwszych utworów Maanamu) śpiewaną a la Krew Boga, czyli równocześnie krzykiem i normalnym głosem.

Tam natomiast, gdzie ów „duch” jest słyszalny – da się rozpoznać melodyczną rękę Marka Jackowskiego – same kompozycje nie wyróżniają się tak bardzo jak na wcześniejszych albumach i sprawiają wrażenie nieco wtórnych. Głos Kory też ten sam co zawsze, ale artystka wydaje się trochę zmęczona śpiewem, kilka razy sięgając po melorecytację. Do mniej ciekawej części repertuaru należy Kadyks, inspirowany Jeanem Genetem, gdzie recytacja po francusku przeplata się z tekstem Kory zawierającym frazę „Woda żywiołem jest złowrogim” – później zrecyklowanym. Innym razem Maanam zbliża się do poprockowej normy późnych lat 90. z wyraźnymi liniami basowymi i syntezatorową mgłą, jak w Życie za życie (Gdy skrzywdzisz mnie), w którym słychać trąbkę (znowu Joriadis) i dość długie gitarowe solo. Mroczny, nieco zimnofalowy charakter ma natomiast Calliope.

Poza pieśnią tytułową na plus wybija się dynamiczny Bądź taka, nie bądź taka z dośpiewującym Stanisławem Sojką i oraz Jedyne prawdziwe tango Maanam, który, pomimo tytułu, niespecjalnie przypomina tango i brzmi wyraźnie nowofalowo, jeszcze ze zmianami tempa.




Cirith Ungol, Frost and Fire, 1981

Jednym z moich odkryć sprzed paru lat był zespół o tolkienowskiej nazwie, specjalizujący się w epickim heavy metalu w konwencji fantasy. Warto dodać, że pierwszy człon nazwy wymawiany był przez „s”, a nie, zgodnie z zamysłem Tolkiena, przez „k” (Maria Skibniewska w polskim przekładzie zmieniła nawet odpowiednio pisownię). Problemy z zapamiętaniem nazwy doprowadziły do powstania przezwisk w rodzaju „Sarah’s Uncle”.

Na okładce debiutanckiej płyty widnieje Elryk z Melnibonu, bohater cyklu powieści Michaela Moorcocka (swoją drogą całkiem rockandrollowego pisarza fantasy – zdarzało mu się pisać teksty dla Hawkwind czy Blue Öyster Cult, vide Black Blade, piosenka o mieczu Elryka). Tenże heroj miał powracać na okładce każdego późniejszego albumu grupy. Co ciekawe, ta konkretna ilustracja Michaela Whelana, na której Elryk wlazł na kamienną czachę na tle zielonej mgły, a za jego plecami widać jakiegoś pterodaktyla, powstała na okładkę książki Stormbringer. Ponieważ zaś w Polsce wydawcy fantastyki lubili ongiś ozdabiać książki przypadkowymi grafikami, niemającymi nic wspólnego z treścią, znajoma uświadomiła mnie, że ta sama ilustracja znalazła się na polskim wydaniu Gier cienia – jednego z tomów Czarnej Kompanii Glena Cooka. Dla odmiany Zwiastun Burzy, czyli polska wersja Stormbringera, ma na okładce jakieś krzaczory.

Cirith Ungol debiutował na pierwszej składance z kultowej serii Metal Massacre wytwórni Metal Blade – tej samej, na której znalazło się Hit the Lights Metallicy. Mówimy więc o zespole z tej samej fali, która wydała thrash metal. Przełęcz Pająka była jednak zjawiskiem nieco odrębnym, choćby dlatego, że jej wizja artystyczna niekoniecznie obejmowała czad bez opamiętania. Poza tym brzmienie w początkowym okresie twórczości siedziało jeszcze solidnie w latach siedemdziesiątych.

Osobiście słyszę – choć nie każdy pewnie przyzna mi rację – przede wszystkim wpływy Wishbone Ash, choć nie bezpośrednie, tylko przetworzone przez heavymetalową konwencję. Powłóczyste solówki gitarowe, unisona, mocno wysunięty bas, pewna trudno uchwytna melancholia… Przy czym inspiracja ta dotyczy aspektu instrumentalnego. Jeśli idzie o wokal, Tim Baker brzmi, mówiąc obrazowo, jak zawodzący upiór, a mówiąc porównawczo – jak bardzo wkurzony i nieco zachrypnięty Rob Halford na wysokich obrotach. Stricte hardrockowe są przede wszystkim pierwsze trzy utwory, w tym moja ulubiona pieśń I’m Alive, gdzie podniosła zwrotka kontrastuje z przyczadowaniem w refrenie. Ale dla odmiany w Better Off Dead wychwytuję Budgie, tak z rejonu Uścisku wulkanizatora.

Z drugiej strony, gdzieniegdzie słychać też nową falę – dowód, że we wczesnych latach 80. metal nie był tak daleko od punku, jak się później przyjęło uważać. Najbardziej nowofalowo wypada What Does It Take: bzyczący syntezator na tle monotonnego rytmu budzi zaskakujące skojarzenia to ze Stranglersami, to z wczesnymi The Cars, to znowu z Killing Joke, ale przy okazji ma w sobie posmak rocka progresywnego. Również postpunkowe wrażenie – mimo hardrockowych solówek gitarowych – sprawia Edge of a Knife.

Przy tak, zdawałoby się, nieprzystawalnych inspiracjach styl Cirith Ungol brzmi jednak spójnie i wyraziście. Przynależność grupy do epickiego metalu przypieczętowuje ostatni na płycie Maybe That’s Why, oparty na gitarowych unisonach utwór instrumentalny (tekst wydrukowano w książeczce, ale nie został zaśpiewany).

Wydanie kompaktowe zawiera dodatkowo – nie najlepiej brzmiące – koncertowe nagranie utworu o tej samej nazwie co zespół: jednoznacznie metalowy Cirith Ungol, który w pełni miał się objawić na kolejnej płycie studyjnej. Tu wzbogacony o tradycyjny popis koncertowy w postaci solówki perkusisty.


Po reaktywacji tekst ma szczególną wymowę.


Dire Straits, Communiqué, 1979

Drugi album zespołu Marka Knopflera (a właściwie jeszcze braci Knopflerów) powstawał po odniesieniu komercyjnego sukcesu w USA (minęło ponad pół roku od wydania debiutanckiej płyty, zanim Amerykanie docenili Sultans of Swing). Tym razem wynajęto studio o dużej renomie – Compass Point w Nassau na Bahamach, gdzie kilka lat później mieli nagrywać m.in. Jethro Tull czy Iron Maiden. Za produkcję wzięli się Jerry Wexler, spec od soulu, oraz Barry Beckett – ten drugi zagrał na klawiszach pod pseudonimem B. Bear.

Zespół idzie za ciosem, powtarzając sprawdzoną formułę do tego stopnia, że niektóre momenty z debiutu mają na Communiqué swoje analogie. Rozpoczynający płytę Once Upon a Time in the West to wyraźny odpowiednik Down by the Waterline, przy czym w wolniejszym tempie, podfunkowany. Z kolei następcą Sultans of Swing miała być najbardziej tu dynamiczna piosenka Lady Writer, jednak singiel nie radził sobie tak dobrze na listach przebojów. Tytułową pisarką była najprawdopodobniej Marina Warner; Knopfler widział kiedyś w telewizji fragment programu z jej udziałem i to go zainspirowało.

Równocześnie jednak pojawiają się elementy nowe. Zapowiedzią najbardziej nastrojowych ballad Dire Straits jest News, zainspirowana zdawkową notatką w gazecie o śmierci motocyklisty. Bardzo dobrze też wypada mroczniejsza, oparta na gitarze akustycznej Where Do You Think You’re Going? Lżejsza część repertuaru obejmuje countrowy Angel of Mercy i utwór tytułowy. Single-Handed Sailor to kolejna porcja funkowych rytmów, natomiast w Portobello Belle pojawia się szczypta brytyjskiego folku z mandoliną. Teksty zawierają tradycyjną dla Knopflera dawkę „dziennikarskiej liryki”, przedstawiającej sceny rodzajowe z życia Anglii.

Communiqué trochę niknie w kontekście całej udanej dyskografii Dire Straits, ale to album dorównujący pierwszemu.


Dire Straits, On the Night, 1993

Drugi album koncertowy okazał się w zasadzie ostatnim wydawnictwem Dire Straits przed rozwiązaniem. Zawiera on nagrania zarejestrowane w poprzednim roku w Nîmes i Rotterdamie.

Skład był bardzo rozbudowany – oprócz Knopflera i Johna Illsleya także perkusista (Chris Whitten), perkusjonista, dwaj dodatkowi gitarzyści (w tym jeden pedałowy stalowy), dwaj klawiszowcy (Alan Clark i Guy Fletcher, jak na ostatniej płycie studyjnej) i saksofonista.

W stosunku do Alchemy powtarzają się tylko dwa utwory: Romeo and Juliet i Private Investigations. Pierwszy sięga dziewięciu minut i wyróżnia się rozbudowanymi popisami saksofoniarza Chrisa White’a, drugi zaś jest epicki jak trzeba. Po raz drugi White wchodzi w światło jupiterów oczywiście w Your Latest Trick, najbardziej saksofonowym utworze Dire Straits.

Repertuar skupia się na dwóch ostatnich albumach i nie jest ograniczon do odgrywania wszystkiego nuta w nutę jak w studio – utwory porozciągane, wzbogacone dodatkowymi solówkami. Szczególnie interesowało mnie, jak w wersjach nażywych wypadną piosenki z On Every Street. Otwierające cały zestaw Calling Elvis trwa dziesięć minut (wiem, dla niektórych to nie jest dobra wiadomość) i oprócz gitary popisują się perkusyjne. W razie, gdyby faktycznie ktoś w ciągu tych minut przysnął, jako drugą zespół wrzuca witalną wersję Walk of Life. Z kolei Heavy Fuel rozkręca się po minucie, gdy najpierw lider wyda z siebie kilka solówek. Nie zabrakło You and Your Friend, czyli bardziej nastrojowego bluesa. Publiczność reaguje żywo, zdarzają się nawet przypadki śpiewania razem z zespołem. Spory aplauz wzbudził pierwszy wers On Every Street, mojej ulubionej ballady Dire Straits – początkowo koncertowy pogłos trochę burzył jej kameralny nastrój, ale poprawiło się w momencie, w którym utwór się rozpędza.

Na finał wywalono oczywiście największe hity, to znaczy Money for Nothing i Brothers in Arms. Sułtani tym razem się nie zmieścili, ale są na dwóch pozostałych koncertówkach zespołu.


Ska-P, El vals del obrero, 1996

A teraz z innej beczki: zespół hiszpański, wykonujący upunkowaną wersję ska z silnym przesłaniem potyliczno-społecznym. Nawet nie znając zbyt dobrze języka Czerwantesa, nietrudno się domyślić, że Cannabis mówi o legalizacji maruchainy, najmroczniejszy na płycie Animales de Laboratorio potępia eksperymenty na zwierzętach, a Sectas oraz finałowy Sexo y religión mają wydźwięk antyklerykalny.

Sama warstwa tekstowa nie zwróciłaby jednak mojej uwagi, gdyby muzyczna nie była atrakcyjna. Ska często wydawało mi się dość monotonnym gatunkiem muzyki, opartym na charakterystycznym, „szatkowanym” rytmie, jednak Pulpul i jego koledzy umieją zróżnicować materiał i podgrzać go punkową energią. Zarówno początkowy El Gato Lopez, jak i wspomniany Sexo y religión należą do najbardziej porywających utworów, jakie słyszałem w zeszłym roku. Tytułowy bohater pierwszego, kocur z klasy robotniczej, jest swoistą maskotką zespołu i pojawia się na jego rozmaitej marszandyzie, druga zaś piosenka cieszy się powodzeniem na koncertach, kiedy w jej trakcie tańczy na scenie ksiądz z honorem na wierzchu. U nas by takiego coś nie przeszło.

Urozmaicenia mają rozmaity charakter, chociażby dynamiczny. Tytułowy El vals del obrero faktycznie zaczyna się walczykiem, ale potem stopniowo przyspiesza, po czym rusza z kopyta. Odrobinę funku mamy w Revistas del Corazón (słychać tam zresztą saksofon jakby wyjęty ze wczesnego Kultu). Gdzieniegdzie, jak w Sectas czy Insecto Urbano, rytm jest wolniejszy, człapiący. Drugi sposób urozmaicania to wykorzystanie dodatkowych instrumentów. Ska trudno sobie wyobrazić bez sekcji dętej – Ska-P odpala ją przeważnie z klawisza, lecz żywa trąbka też się czasem pojawia. Ñapa es (sylabiczny anagram słowa „España”) dotyczy spraw hiszpańskich, wobec czego partie wokalne we wstępie mają w sobie coś z gitańskiego zawodzenia, rozlegają się kastaniety (Maria Rosa Jimenez), a w dalszej części utworu pojawia się autentyczna trąbka. La sesera no va zawiera banjo, a wymierzony w policję Romero el Madero wzbogacon został akordeonem (Cesar Zubiri) wygrywającym irlandzkie (a może galicyjskie?) melodie.

Ogólnie rzecz biorąc – z wybitnie rozrywkową, wręcz hedonistyczną muzyką nie muszą się gryźć zaangażowane społecznie treści.




Cirith Ungol, King of the Dead, 1984

Zanim Przełęcz Pająka nagrała drugi album, z zespołu odszedł Greg Lindstrom, twórca większości repertuaru na debiucie. Jedynym gitarzystą prowadzącym pozostał Jerry Fogle, zmarły w 1998, ale mimo wszystko drugi album Cirith Ungol zawiera jeszcze trzy utwory napisane przez Lindstroma lub z jego udziałem. Na okładce znów pojawił się Elryk, tym razem w konfrontacji z tytułowym władcą umarlaków.

O ile na Frost and Fire słychać było jeszcze wpływy nowofalowe, to King of the Dead przedstawia jednoznacznie heavymetalowe oblicze zespołu. Tim Baker nadal drze się wpiekłogłosy niczym upiór we mgle. Podniosły nastrój i epicka atmosfera są jeszcze bardziej uwypuklone, już od rozpoczynającego utworu, Atom Smasher. Moje ulubione fragmenta to jednak te wolniejsze i cięższe: Black Machine, a po nim Finger of Scorn – siedmiominutowe i patetyczne opus magnum Lindstroma; bluźnierczy alians Black Sabbath, Judas Priest i Wishbone Ash, jeszcze z introdukcją na gitarze akustycznej, oba skrzące się od efektownych solówek. Mniej przywalające, ale utrzymane w podobnej, posępnej stylistyce, która później miała zostać nazwana doom metalem, jest Master of the Pit z iście sabbathowym riffem (Fogle pod względem solówek nie przypomina Iommiego, ale za to utwór, jak w pierwszym okresie twórczości Sabbathów, z czasem rusza z kopyta), a także rozbudowany utwór tytułowy i wreszcie finałowy prawie-hymn zespołu, Cirith Ungol. Od ogółu odróżnia się bardziej motoryczny, riffowy Death of the Sun, nowa wersja pierwszej piosenki nagranej przez zespół, a także Toccata in Dm, czyli kower najbardziej „horrorowego” utworu Jana Sebastiana Bacha.

Reedycja z 2017 (gruby digipak z grubą książeczką) zawiera kilka bonusów. Jest wśród nich oryginalna wersja Death of the Sun ze składanki Metal Massacre, a reszta to nagrania koncertowe. Last Laugh pochodzi z 1984, za to pozostałe trzy – wersje utworów albumowych – z pierwszego koncertu po reaktywacji w 2016. Gdyby mało było komuś tych nagrań, wydanie zawiera dodatkowo płytę DVD z zapisem koncertu w Roxy w Zachodnim Hollywood w 1983, gdzie znalazł się prawie cały repertuar King of the Dead z wyjątkiem Toccaty oraz dodatkowo I’m Alive. Film dla fanów partyzantki: amatorskie nagranie z jednej kamery trzymanej przez kogoś siedzącego na widowni cały czas w tym samym miejscu, ze zbliżeniami jako szczytem urozmaicenia. Obraz niezbyt ostry, dźwięk tak samo; momentami ledwo słychać wokalistę. Klub jest zresztą mały, scena ledwo pozwala na jakikolwiek ruch sceniczny, który reprezentuje Tim Baker, o wyraźnie drobniejszej sylwetce niż koledzy, prężący się po estradzie i wymachujący statywem od mikrofonu. Fogle uzbrojony jest zaś w gitarę Flying V – jeszcze jedna zbieżność z Wishbone Ash – i używa jej nawet we wstępie do Finger of Scorn. Poza tym skórzane portki, koszulki w tygrysie paski, ćwiekowane pieszczochy na mankietach – imaż jak trza.



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz