środa, 29 września 2021

Rzeczni Romowie i górscy Kozacy, czyli chińskie morderstwa z transylwańskim przerywnikiem (z frontu czytelniczego, cz. 6)

 W lekturach późnego lata pozostaję jeszcze przez moment wśród orientalnych kryminałów, ale zmieścił się i jeden habełek.

 

15. Robert van Gulik, Sędzia Di i morderstwo w Kantonie,
przeł. Katarzyna Komorowska, Warszawa 2007

Ostatnia (według chronologii świata przedstawionego) powieść o wybitnym sędzi pokoju ukazała się w 1966 r. – na rok przed śmiercią van Gulika, pomiędzy Chińskim wzorem a Nawiedzonym klasztorem.

            Sędzia Di nadal pozostaje przewodniczącym sądu stołecznego, ale tym razem przyjechał do Kantonu wraz z Chiao Taiem i Tao Ganem (po wydarzeniach z Chińskiego wzoru Ma Joong skupił się na życiu rodzinnym). Akcję obserwujemy początkowo oczami tych dwóch, których śledzą jacyś podejrzani osobnicy. Wkrótce Chiao Tai jest świadkiem morderstwa i sam o mały włos unika śmierci z rąk tajemniczego Araba – tylko dlatego, że tamtego zabił ktoś jeszcze inny. Tao Gan tymczasem nawiązuje znajomość z niewidomą handlarką świerszczy. Sam Di Renjie pojawia się dopiero po 45 stronie i wyjawia przybocznym, że w ścisłej tajemnicy przywiózł ich do Kantonu, żeby wyjaśnić sprawę zaginięcia cesarskiego cenzora i tego, po co on tu w ogóle przyjechał. Ponieważ misja cenzora jest ściśle tajna, sędzia i jego towarzysze muszą zachowywać daleko posuniętą dyskrecję.

            Po raz pierwszy w serii van Gulika akcja osadzona jest w rzeczywistym mieście. W dodatku na dalekim południu Chin, gdzie jest gorąco i duszno, ludzie cały czas handlują i mówią innym językiem niż na północy. Dużą rolę w intrydze odgrywają Arabowie, którzy osiedlili się w Kantonie, prowadząc tu handel. Wśród miejscowych uchodzą za barbarzyńców i, prawdę mówiąc, nie robią nic, żeby zaprzeczyć temu stereotypowi. Chiao Tai nie rozumie ich kultury i obyczajów, a już z zupełnym niedowierzaniem odnosi się do rewelacji, że na zachód od ziem pod panowaniem kalifa żyją ludzie o żółtych włosach i niebieskich oczach, którzy piszą od lewej do prawej. Akcja dzieje się zresztą w roku 680, kiedy kalifem jest Jazyd I, jeden z pierwszych Omajjadów, niewymieniony tu zresztą z imienia. Pojawiają się też Tankowie – rdzenna ludność, uważana przez Chińczyków za barbarzyńców i traktowana z pogardą; trochę jak u nas Romowie, tyle że nie w taborze, a na łodziach.

            W tym tomie powracają – nieobecne w paru ostatnich – wędrówki sędziego i jego przybocznych incognito przez miasto, co można uważać jedynie za plus. W dziedzinie życia erotycznego jak zwykle pojawiają się kurtyzany i tancerki. Wygląda na to, że chociaż praca seksualna miała w dawnych Chinach pewne cechy niewolnictwa, to nie wiązała się z tak silną stygmatyzacją społeczną jak w Europie. Kurtyzana była w zasadzie przedmiotem handlu, ale równocześnie traktowano ją jako profesjonalistkę w swoim fachu; żołnierze otoczeni byli większą pogardą. Zresztą Chiao Tai stwierdza tu całkiem dosłownie: „Praca w domu uciech jest taka sama, jak każda inna!” (sędzia Di z kolei uważał tę profesję za zło konieczne, ale to już w innej powieści). Jest to oczywiście fikcja literacka, ale van Gulik wiedział, o czym pisze, jako wykształcony orientalista i autor pracy naukowej o życiu seksualnym w dawnych Chinach. Ogólnie wśród kobiet mamy jedną famfatał i po raz kolejny zadziorne bliźniaczki (tym razem arabskie), a daleko w tle majaczy jedna z największych Silnych Postaci Kobiecych™ w dziejach Kraju Środka – cesarzowa Wu Zetian.

Po kilku tomach przetłumaczonych przez Ewę Westwalewicz-Mogilską (w międzyczasie były jeszcze Maryna Ochab i Teresa Lechowska) nastąpiła zmiana tłumaczki, ale nie pogorszyło to jakoś szczególnie komfortu lektury, jeśli pominąć fakt, że bohaterowie ciągle potrząsają głową, zamiast kręcić, trudno też się zdecydować, kiedy sędzia mówi do kogoś na „ty”, a kiedy na „pan”.

Podobnie jak w dwóch poprzednich powieściach, finał naznaczony jest smutkiem, co nie zmienia faktu, że Morderstwo w Kantonie trafia do mojej osobistej pierwszej piątki powieści o sędzi Di.

 

17. Marcin Sowa, Siedmiogród 1944,
Warszawa 2005 (z serii Historyczne bitwy)

            Powrót na węgierski teatr działań II wojny światowej, czy raczej węgiersko-rumuński, gdyż Siedmiogród, szerzej znany jako Transylwania, to obszar pograniczny. Te dwa żywioły nacjonalne ścierały się tam od zawsze, a do tego byli jeszcze Seklerzy, Niemcy (zwani Sasami, niezależnie, z jakiej części Reichu przybyli), w dodatku Romowie i Żydzi. Z Siedmiogrodu wyszedł potężny Stefan Batory, dla Rumunów natomiast była to na tyle integralna część ojczyzny, że do dziś ich największym świętem narodowym jest nie tyle rocznica uzyskania niepodległości od Turka (9 maja), co połączenia Transylwanii z resztą Rumunii (1 grudnia). Naturalne, że obszar o tak skomplikowanej sytuacji musiał w czasie II wojny światowej znaleźć się w sporych kłopotach.

            Podobnie jak opisywany tu już Budapeszt 1944-1945, książka dzieli się zasadniczo na dwie części: dość lekką charakterystykę zdarzeń, które doprowadziły do danej sytuacji militarnej, oraz opis kampanii, który już jest czymś dla wyrobionego czytelnika. Zaczyna się więc od drugiego arbitrażu wiedeńskiego. Ogólny klimat zmian granic w latach 1938-1940 skłonił Magdziarzy do próby odzyskania terenów utraconych po traktacie trianońskim. Zwróciwszy się o arbitraż do Niemiec, latem 1940 r. Węgry odebrały Rumunii północną Transylwanię. W ten sposób Hilter uzależnił je od siebie politycznie, co w dalszej perspektywie zmusiło kraj regenta Horthyego do udziału w wojnie na froncie wschodnim. Przy okazji panującej w 1940 r. groźby wojny węgiersko-rumuńskiej, do której na razie nie doszło, autor omawia organizację sił zbrojnych obu krajów – jedna i druga armia była dość zacofana technicznie, ale rumuńska silniejsza liczebnie.

Lata 1940-1944 omówione są bardzo pobieżnie. Nowością była dla mnie informacja, że Węgry i Rumunia próbowały, mimo zadawnionej wrogości, zacieśniać jednak kontakty. Po Stalingradzie wojska radzieckie zaczęły zbliżać się stopniowo do granic Madziarorszagu. Autor omawia zatem próby węgierskiej kontrofensywy w Galicji oraz walki o przełęcze we wschodnich Karpatach. Przy tym w dość zajmujący sposób opisany zostaje system węgierskich linii umocnień w górach, oparty na elastycznej obronie.

Wtem, 23 sierpnia 1944 r., sytuacja diametralnie się zmieniła, kiedy król Michał I wraz z rządem rumuńskim poszli w ślady swoich włoskich odpowiedników rok wcześniej, aresztując marszałka Antonescu i przechodząc na stronę aliantów. W ten sposób kraj, który większość wojny spędził u boku Hiltera, mając swój udział m.in. w Holokauście, zakończył ją z pretensjami do tytułu „czwartej co do wielkości armii alianckiej”, i to pomimo faktu, że po zmianie frontu jego siły zbrojne zostały poważnie zredukowane.

Inaczej jednak niż we Włoszech, Niemcy nie mieli odpowiedniego układu sił, żeby zaokupować całą Rumunię, więc zmiana frontu była dla nich katastrofą, w której rozleciała się cała grupa armii. A Rumuni? Nad wyraz radowała ich perspektywa, że wjadą w Węgry jak dzik w poziomki. Nie szło im to jednak tak łatwo, bo w Karpatach, jeszcze przed osiągnięciem samej Transylwanii, siły węgiersko-niemieckie zaciekle się broniły. Sporą rolę odegrali na tym etapie Seklerzy, czyli węgierski odpowiednik Kozaków, tyle że nie konny, a górski. Po drodze autor charakteryzuje wojska 2. Frontu Ukraińskiego marsz. Rodiona Malinowskiego, wśród których znalazła się utworzona z rumuńskich jeńców dywizja „Tudor Vladimirescu” (nazwana na cześć przywódcy chłopskiego powstania z XIX w.)

W tytule książki stoi Siedmiogród, ale jej zakres chronologiczno-geograficzny jest znacznie szerszy; po walkach o Transylwanię przechodzi bowiem Marcin Sowa do operacji debreczyńskiej, kiedy to Armia Czerwona weszła na Węgry właściwe. Dużą rolę w operacji tej odegrała Grupa Kawaleryjsko-Zmechanizowana gen. Issy Plijewa. Szczególnie zacięte walki toczyły się o Wielki Waradyn, ale rolę odegrało też popularne wśród polskich turystów Hajduszoboszló. Równocześnie trwały działania na Zakarpaciu, gdzie przez przełęcze nacierał front gen. Pietrowa. Ostatnie rozdziały dotyczą walk w Kraju Cisy, z finałem w postaci bitwy pod Nyiregyhazą.

Książka jest przeznaczona raczej dla koneserów, ze względu na  sztabowy styl. Autor opisuje po kolei poszczególne rejony działań, co powoduje pewne zaburzenia chronologii. Kształt, jaki na tych terenach przybiera karpacki łańcuch, sprawił, że Radzianie atakowali zarówno od wschodu, jak zza Karpat Południowych, od południowego zachodu; Niemcy z kolei musieli nieraz nacierać w kierunku zachodnim. Powstawał w ten sposób pewien chaos, za którym, prawdę mówiąc, nie nadążałem. Jeden z rozdziałów nosi nawet tytuł „Bitwa o Wielki Waradyn – początek operacji debreczyńskiej, czyli kto kogo okrążył”. Zamęt potęgowała nieudana wrześniowa próba przejścia regenta Horthyego na stronę aliantów (opisana w dwuipółstronicowym przypisie!) Łatwo się pogubić, nawet z pomocą kilku mapek.

W sferze językowej najbardziej denerwujący jest niekonsekwentny zapis oznaczeń jednostek. Dywizje czy brygady – małymi literami („9. zapasowa dywizja piechoty”, inne – wielkimi („Grupa Armii „Południowa Ukraina””, „Grupa Strzelców Granicznych”), a korpusy i armie – w dzikiej rosyjsko-francuskiej manierze: pierwszy wyraz wielką literą, a reszta małymi (np. „6. Armia pancerna gwardii” czy „IX Korpus zmechanizowany”. Poza tym jedynym poważniejszym potknięciem jest informacja, że grupa Plijewa posiadała „389 czołgów pancernych”. Czołgów nieopancerzonych miała zapewne jeszcze więcej. Trudno natomiast winić autora, że Seklerów (węg. Székely) nazywa Szeklerami, skoro forma ta, równie zgodna z węgierską jak „Szegedyn”, rozpleniła się po polskiej literaturze przedmiotu gorzej niż klon jesionolistny. Za to w stosunku do Budapeszta poprawił się, pisząc właśnie o Segedynie, a nie o Szegedzie. Warto też zauważyć, że kiedy można, używa polskich nazw miejscowości, jak Białogród Juliański (Alba Iulia/Gyulafehérvár) albo Wielki Waradyn (Oradea/Nagyvárad), a kiedy nie można, to obok węgierskiej podaje rumuńską, np. Marosvásárhely/Tîrgu Mureş, choć miasta Cimpulung nie nazywa Kimpolongiem. W dalszym ciągu jednak podejrzewam, że miesza mu się Bug z Bohem. Za to bardzo pouczającym aspektem są pojawiające się nazwy przełęczy karpackich: Żabiej, Ojtozi, Przełomu Czerwonej Wieży, a także Przełęczy Złodziejskiej.

            O ile w Budapeście była tylko jedna wkładka ze zdjęciami, i to wyłącznie ze strony radzieckiej, to do Siedmiogrodu trafiły aż dwie i dominują Węgrzy. Trochę Sowietów i Niemców też jest, a na jednym zdjęciu załapali się nawet Rumuni.

 

17. Robert van Gulik, Sędzia Di, małpa i tygrys,
przeł. Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2006

Po przeczytaniu wszystkich powieści van Gulika pozostały jeszcze przygody sędziego Di opisane w krótszych formach. Opisywany tom, wydany pierwotnie w 1965 r., zawiera dwie opowieści: Poranek małpy i Noc tygrysa.

            Pierwszy rozgrywa się w czasach Han-yuan, w roku 666, czyli między Tajemnicą jeziora a Nawiedzonym klasztorem. Dopiero niedawno do świty sędziego dołączył Tao Gan i jeszcze się nie sprawdził w roli asystenta. Całą intrygę zaczyna gibon, od którego sędzia Di wydobywa pierścień ze szmaragdem… i śladami zaschniętej krwi. Usiłując zwrócić dany obiekt biżuteryjny, szybko sędzia przekonuje się, że właściciel, niezidentyfikowany, został zabity, a w dodatku ucięto mu palce. Sierżant Hoong z obydwoma osiłkami wyjechali do sąsiedniego okręgu, by pomóc rozwiązać tamtejszemu sędziemu sprawę przemytu, więc sędzia Di w rozpoczętym śledztwie musi wykorzystać zdolności Tao Gana. Przyjdzie mu zajrzeć do świata włóczęgów, których zorganizowane bandy włóczą się po kraju. Mamy tu do czynienia ze zwyczajem odcinania sobie kawałka małego palca przez członków przestępczych stowarzyszeń, co dziś kojarzy się raczej z jakuzą niż z gangami chińskimi.

            Drugie opowiadanie, Noc tygrysa, rozgrywa się dziesięć lat później, zaraz po zdarzeniach z Chińskiego gwoździa. Straumatyzowany sędzia jedzie do Chang’an, by otrzymać nominację na stanowisko przewodniczącego sądu stołecznego. Akurat trwa powódź, a zerwany most odcina sędziego od jego eskorty. Di postanawia spędzić noc w napotkanym po drodze dworze, gdzie przebywa chory właściciel, jego histeryk brat, dwaj zarządcy i nieco uchodźców. Ponieważ powódź uczyniła z tutejszego masywu górskiego tymczasową wyspę, po której grasuje niebezpieczna banda, sędzia jest de facto uwięziony. Wraz z mieszkańcami dworu musi wymyślić jakąś metodę obrony, zwłaszcza że nie da się zapłacić okupu, bo służąca uciekła z całym złotem. Na dodatek przed paroma dniami zmarła córka właściciela. Podobno miała wadę serca, ale choćby z tej przyczyny, że była jego najbardziej bezpośrednią spadkobierczynią, sędzia zaczyna podejrzewać, że to mogło być morderstwo. Noc tygrysa ma mroczniejszą atmosferę, jak przystało na opowieści z późnego okresu kariery sędziego Di. Jest też z całej twórczości van Gulika najbardziej zbliżona do klasycznego whodunit w stylu Agathy Christie, czyli kilkoro podejrzanych w otoczeniu zamkniętym; jednak opcji tu jest tylko parę i szybko się wyjaśniają, co nie szkodzi, bo utwór w końcu krótki. Powracają też jakby akcenta nadprzyrodzone. W tekście pewną rolę odgrywa instrument konsekwentnie nazywany lutnią, podczas gdy na ilustracji widać ewidentnie cytrę, podobną do japońskiej koto.

Krótsze formy są nie mniej wciągające od pełnowymiarowych powieści o sędzi Di, tyle że krótsze. Przekład w porządku, poza tym, że tłumaczka używa słowa „raczej” tam, gdzie chyba lepiej pasowałoby „dość”, nieprawidłowo używa też słowa „nań” w odniesieniu do rzeczowników rodzaju żeńskiego i nijakiego. Autor natomiast w przedmowie przybliża czytelnikowi chiński zodiak (którego znakami są małpa i tygrys), choć odgrywa on w intrydze rolę trzeciorzędną.

 

18. Robert van Gulik, Zagadki sędziego Di,
przeł. Ewa Westwalewicz-Mogilska, Warszawa 2010

Na koniec przygód sędziego Di – przedostatnia książka wydana za życia van Gulika,  w 1967 r. Zawiera ona osiem opowiadań z różnych okresów kariery głównego bohatera. Każde poprzedza krótki wstęp, lokujący je w odpowiednim czasie, na końcu zaś zamieszczona została tabela z pełną chronologią.

Pierwsze z opowiadań – sprawa podejrzanego samobójstwa pod tytułem Pięć Pomyślnych Obłoków – rozgrywa się zaledwie tydzień po Złotych morderstwach, czyli chronologicznie pierwszej sprawie sędziego po otrzymaniu przydziału. W nadmorskim okręgu Peng-lai ma też miejsce Zbrodnia i biurokracja – autor we wstępie sam podkreśla, że to wyjątkowy przypadek, w którym nie biorą udziału żadne postacie kobiece, bo rzecz się dzieje w wojskowym forcie. Sytuację militarną mamy też w opowiadaniu Trumny Cesarza, które rozgrywa się na kresach zachodnich podczas stanu wyjątkowego, ale tam już kobiety odgrywają istotną rolę. Za to Przychodził z deszczem wypełnia ważną lukę w życiu osobistym sędziego Di, która zwróciła moją uwagę w trakcie lektury powieści – pojawia się tam uratowana przez niego panna Tsao. Nie bierze jednak większego udziału w intrydze, w której centrum pozostaje za to głucha dziewczyna zwana Wilgą. Parę opowiadań osadzonych jest w Poo-yang i w tle pojawiają się znani z powieści Sheng Pa, szef gildii żebraków, oraz sędzia Lo z sąsiedniego okręgu.

Najsłabsze jest opowiadanie Dwaj żebracy: rozwiązanie zagadki kryminalnej opiera się na bardzo rozbudowanym założeniu sędziego, które akurat okazuje się prawdziwe. Kończące zbiór Zabójstwo w przededniu Nowego Roku to w sumie miniatura o prostym do odgadnięcia rozwiązaniu.

Z uwagi na krótkość formy przyboczni sędziego zazwyczaj są nieobecni, żeby nie rozciągać fabuły dodatkowymi wątkami. W jednym  opowiadaniu asystuje mu sierżant Hoong, w drugim Ma Joong, w trzecim Ma Joong i Chiao Tai, ale nie mamy okazji zobaczyć zdarzeń wyłącznie z ich perspektywy, odgrywają rolę drugorzędną albo trzymają się w ogóle w tle. Miłośników obu osiłków powinno usatysfakcjonować opowiadanie Nie ten miecz, gdzie prowadzą oni śledztwo w sprawie morderstwa w trupie wędrownych aktorów metodą "na Brandona Lee", czyli przez podmianę broni-rekwizytu na broń prawdziwą, a sędzia pojawia sie dopiero pod koniec. Z kolei Tao Gan tylko w jednym opowiadaniu jest w ogóle wymieniony po imieniu.

            Motywy zabójstwa bywają różne: od zazdrości erotycznej po próbę zatuszowania przestępstwa gospodarczego; w afekcie albo z premedytacją. Pojawia się też, piąty raz w ciągu całego cyklu, wątek LGBT. Akcja płynie szybko, bez większych dygresji.         

            Przekład wypada standardowo: przyzwoicie, ale z tymi samymi potknięciami co zawsze (np. uporczywe nazywanie czarek na herbatę "filiżankami"), z rzadka też koślawości w rodzaju „nadużycie władzy przez władzę” . Zdarzają się też gdzieniegdzie literówki i dziwna interpunkcja.

***

I tak dobrnąłem do końca cyklu utworów Roberta van Gulika o sędzi Di. Z początku trudno mi się było dostroić do cokolwiek staroświeckiego języka i narracji, ale z czasem przywykłem. Kreacje postaci kobiecych okazały się na ogół nie tak staroświeckie, jak by można myśleć - nie zawsze były to wyłącznie ofiary ("kobiety w lodówce") czy sympatie Ma Joonga i Chiao Taia, ale także sprawczynie, kobiety dokonujące zemsty, kobiety wnoszące istotny wkład w śledztwo... a także po prostu postaci z tła; famfatały, strażniczki domowego ogniska, panny do towarzystwa i proste dziewczyny ze wsi, a nawet trafiła się mistrzyni sztuk walki. Seria interesująca była ze względu nie tylko na same zagadki kryminalne, ale również na przystępny dla zachodniego czytelnika obraz życia codziennego VII-wiecznych Chin. Najbardziej podobały mi się Nawiedzony klasztor i Morderstwo w Kantonie, natomiast największe zmęczenie materiału czułem przy Zjawie i Chińskim gwoździu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz