sobota, 4 grudnia 2021

W pończochach i w Wilnie (z frontu czytelniczego, cz. 7)

 

19. Hanka Grupińska, Najtrudniej jest spotkać Lilit.
Opowieści chasydzkich kobiet
,
Warszawa 2020

            Przyszło mi sięgnąć po opracowanie znanej reportażystki tematów żydowskich. Trzeba przyznać, że wydawca umie w promocję, zamieścił bowiem w blurpie frazę: „Lektura obowiązkowa dla widzów Shtisel i Unorthodox”. Jednak pierwsze wydanie Najtrudniej jest spotkać Lilit ukazało się w roku 1999, kiedy o Shtislu i Unorthodox jeszcze się nikomu nie śniło. Wydanie, które znalazłem, jest czwartym z kolei, a świat chasydów aż tak bardzo się, mimo wszystko, nie zmienił.

            Grupińska we wstępie wspomina o trudnościach, jakie stwarzało wejście w świat izraelskich chasydów, bardzo hermetyczny i nieufny wobec obcych. Trudności takie napotykają wszyscy zewnętrzni badacze tematu, a z kolei wewnętrzni nie mają odpowiedniego warsztatu. Autorka przyznaje zatem więc bez bicia, że jej relacja siłą rzeczy jest niedoskonała, ale zrób pan doskonałą.

Kiedy mówisz „chasyd”, widzisz faceta z brodą, w czarnym kapeluszu albo futrzanym sztrejmlu oraz chałacie, spod którego zamiast spodni czasem widać rajtuzy. A jaką postać sobie wyobrazisz na hasło „chasydka”? No właśnie. Świat chasydów to świat męski, kobiety zajmują się głównie domem i rodziną, można wręcz powątpiewać, czy to faktycznie chasydki, czy tylko żony i córki chasydów (dla ichnich mężczyzn sprawa jest oczywista), skoro z tytułu genderowego są zwolnione z przestrzegania wielu przykazań.

Generalnie sytuacja ultraortodoksów wygląda trochę znajomo: jako mniejszość społeczeństwa w erecu narzucają pewne elementy swojego sposobu życia świeckiej reszcie, rząd ustępuje, bo nie chce stracić ich głosów, a oni, otrzymując przywileje w rodzaju zwolnienia ze służby wojskowej czy dotacje do szkół religijnych, jeszcze mówią, że są przez świeckich Izraelczyków prześladowani gorzej jak przez hitlerowców. Z drugiej strony autorka podaje, że funkcjonujący wśród świeckich stereotyp ultraortodoksów ma sporo cech wspólnych z europejskim stereotypem antysemickim. Co ciekawe, z innej książki wiem, że polscy chłopi postrzegali „fusytów” wręcz przeciwnie, jako bardziej pobożnych i uczciwszych niż waniliowi Żydzi. Oczywiście świeccy uchodzą wśród charedi za ostatnich heretyków, ale jeden z rozdziałów poświęcony jest zjawisku powrotu do wiary przodków. Tzw. baalei tszuwa, mimo że wielu popada w typowo neoficki zapał, traktowani są jako ktoś z bagażem wcześniejszego, grzesznego życia, kto nigdy nie będzie wystarczająco tró. Niektórzy sami doszli do takiego etapu, że zaczęli odczuwać to brzemię.

            W pierwszych rozdziałach wypadło pokrótce nakreślić zjawisko izraelskiej ultraortodoksji. W potocznym rozumieniu charedi = chasyd, ale to zbytnie uproszczenie. Są przecież także mitnagedzi (zwani również litwakami, a na Węgrzech – aszkenazyjczykami), wywodzący się od uczniów Gaona Wileńskiego, który był wielkim przeciwnikiem chasydyzmu (a zarazem uważał, że pewne elementy świeckiego wykształcenia Żydowi nie zaszkodzą!), funkcjonuje też nawet ultraortodoksja sefardyjska. Nie mówiąc o tym, że sami fusyci są mocno podzieleni na zwolenników poszczególnych cadyków, bo jak tu porównywać Satmar z Chabadem? Grupińska stosuje podstawowy podział na charedi uznających Państwo Izrael i je odrzucających, aż do skrajnie skrajnych Neturei Karta, którzy negowali Holokaust i znosili się z Iranem, ale na etapie poprawiania kolejnego wydania książki byli już na drodze do wymarcia. Mowa też o różnicach między chasydami poszczególnych dworów, choć nie mamy tu do czynienia z wyczerpującym wykładem, jedynie z zarysowaniem tematu w taki sposób, żeby laik wyrobił sobie pojęcie. Z potężnymi dworami, takimi jak Ger (Góra Kalwaria) czy Chabad, koegzystują mniejsze, np. Sadogóra, a bywa, że sektę chasydzką ongiś wygasłą decyduje się odtworzyć ktoś, kto akurat ma pomysł i sponsora. Do tego dochodzą rozmaite rozłamy: Słonim Biały i Słonim Czarny, podział Chabadu na mesjanistów i antymesjanistów, a w dynastii Białej (Rawskiej) to już niedługo będzie więcej cadyków niż chasydów.

Jeśli zapytać, czym dana dynastia różni się od innych, odpowiedź zwykle sprowadza się do „nasza jest najlepsza”. Chasydzi z innych ugrupowań są zbyt liberalni, albo dla odmiany za bardzo restrykcyjni. Nie znaczy, że nie ma wypowiedzi na temat konkretnych różnic – ci noszą takie kapelusze, tamci owakie podkolanówki, jeszcze inni zakładają pejsy za ucho, a tamci pod ścianą więcej się rzucają przy modlitwie; te Żydówki golą głowy, a tamte tylko strzygą na krótko, te chodzą w chustkach, a tamte w perugach. Charakterystycznie brzmi wypowiedź chasyda dynastii Aleksander (z Aleksandrowa Łódzkiego), że zbyt wielu chasydów dziś się przejmuje takimi zewnętrznymi drobiazgami, a nie tym, o co w judaizmie chodzi naprawdę.  Simcha mówi z pogardą, że tamci w ogóle nie myślą, tylko ślepo przyjmują, co im rebe każe, a istotą wiary jest poszukiwanie, stawianie pytań i spieranie się.

            Gdzieniegdzie porusza się problem chasydyzmu polskiego. Dwory z Kongresówki (Galicjanie stanowią odrębną grupę) są zapomniane w dwójnasób – przez Polaków, których mało obchodzi żydowska przeszłość ich miejscowości, i przez Żydów, przegrywając konkurencję z bardziej prężnymi dynastiami węgierskimi, galicyjskimi czy litewskimi. Na ziemie polskie Grupińska powraca też przy okazji rozmów z ocalałymi z Szoa.

Zauważalna jest kwestia językowa: półtora wieku temu jidysz był językiem codziennej mowy, a hebrajski – liturgicznym. Dziś jest odwrotnie: wielu chasydów na co dzień mówi, jak i świeccy Izraelczycy, po hebrajsku, a po jidysz sięgają tylko w kojlelu, jesziwie czy chederze (bo w synagonie to już tradycyjnie hebrajski biblijny). Choć oczywiście są i tacy – znowu przypadek Satmer – którzy uważają hebrajski za święty język, jego współczesną wersję za świętokradztwo, a między sobą rozmawiają w jidysz.

Hanka Grupińska odbyła rozmowy z wieloma kobietami, mniej lub bardziej owocne. Jest wśród nich żona roszjesziwy ze Słonimia, rebecyn chasydów bełskich, nowojorska przedstawicielka Bobowej, która wyszła za chasyda Zanc i przyjechała do Izraela, ale też ocalona z Holokaustu przedstawicielka Gur z Bielska, która po wojnie porzuciła wiarę. Z jerozolimskiego Mea Szearim, podtelawiwskiego Bnej Brak, urodzone w Izraelu albo w Ameryce. Opowiadają o normalnym życiu chasydzkich kobiet: o obowiązkach domowych, wychowaniu dzieci, życiu religijnym, edukacji, swataniu, ślubie… Nawet o seksie – jedna z chasydek Gur wypowiada się w tym temacie zaskakująco otwarcie, choć nawet bardziej wymowne jest to, co postanawia przemilczeć.

W zdominowanym przez mężczyzn świecie ludziom żeńskim przypada rola zawodowych matek, żon i gospodyń, ale wiele musi również pracować zarobkowo, bo mężczyźni nie robią kariery, tylko studiują Torę i czasem tylko dostaną jakieś groszowe stypendia. Autorka zauważa paradoks, że edukacja Żydówek charedi ma na celu utrzymanie ich w niewiedzy – mają umieć czytać w jidysz, znać rachunki i zajmować się domem. Hebrajskiego często się nie uczą, bo nie muszą studiować świętych pism (u Satmerów mają nawet zakaz – w Chabadzie za to obowiązek). Z jednej strony są zwolnione z licznych obowiązków religijnych, które muszą wykonywać mężczyźni, ale z drugiej strony – te właśnie obowiązki są w rozumieniu chasydów wielkimi zaszczytami…

Zasadnicze pytanie stawiane przez książkę brzmi: czy to dobrze być kobietą w świecie chasydów, zali nie? Same rozmówczynie oczywiście powiedzą, że bardzo dobrze. Do innego świata ich nie ciągnie, nie znają go i znać nie chcą. Nieskomplikowane życie, w którym znają swoje obowiązki, a w razie czego zawsze mogą zapytać męża albo rabina, zupełnie im wystarcza.

Ciekawe zresztą, czy przynajmniej niektóre z wywiadowanych Żydówek naprawdę tak uważają, czy takie jest tylko ich oficjalne zdanie. Niektóre ortodoksyjki tęsknią przecież za światem zewnętrznym, a nawet do niego uciekają, o czym świadczy przypadek wspomnianego serialu Unorthodox, opartego na historii prawdziwej, acz nieco ubarwionej (tam wprawdzie mieliśmy chasydkę nowojorską). Perspektywa tych, które odeszły, też się pojawia – w rozdziale noszącym ten sam tytuł co cała książka: dla nich odejście od „świętego” życia było wyzwoleniem. Wielu innym wystarczają, jak to nazywa autorka, szczeliny w murze: radio w kuchennej szufladzie, świecka gazeta albo, w skrajnych przypadkach, trzydniowy wypad z przyjaciółkami do Tel Awiwa, gdzie mogą oglądać telewizję i ćwiczyć na siłowni.

W porównaniu z pierwszym wydaniem książka wzbogacona jest o dwa dodatkowe rozdziały, mówiące o tym, jak ostatnio zmienił się świat chasydów i co przez ten czas słychać u bohaterek. Co prawda fragmenty te powstały przy okazji poprzedniej reedycji, czyli w 2007. Z tej perspektywy niektóre sformułowane prognozy okazały się nietrafione. Jeden z rozmówców autorki wieścił, że w 2020 połowę Żydów w Izraelu będą stanowić charedi i może nawet doczekają się swojego premiera. Mamy rok 2021 i na razie dociągnęli do 12,6%, premierem jest świecki prawicowiec (w koalicji z antyklerykałami), a partie religijne znajdują się w opozycji. Kto inny przewidywał, że Chabad bez rebego rozleci się po jakichś piętnastu latach, a tymczasem trzyma się nadal. Ogólnie rzecz biorąc, szczeliny w murze poszerzają się, dzięki internetowi i nie tylko.

Językowo jest bardzo dobrze, chociaż nie idealnie. Gdzieniegdzie pojawia się „ubieranie podkolanówek”. Czasami też rozjeżdża się rozróżnienie h/ch, dla hebrajskiego zasadnicze, ale niewystępujące w transkrypcjach anglojęzycznych. Co się tyczy tłumaczenia ha-Szem jako „Imię” i ha-Arec jako „Kraj”, to oczywiście każdy judaista będzie wiedział, o co chodzi, ale nie jest to praktyka specjalnie przyjęta w polskiej literaturze przedmiotu.

            Nie wiem, kto wykonywał przypisy do tekstu, ale zrobił kawał porządnej, nikomu niepotrzebnej roboty: np. w tekście mowa o Igalu Amirze, zabójcy premiera Icchaka Rabina, a przypis informuje, że Igal Amir był to zabójca premiera Icchaka Rabina. Albo w tekście stoi, że do organizacji Eida Charedit należy Satmer, Toledot Aharon, Duszynski i Erloj, a przypis wyjaśnia, że Eida Charedit jest to organizacja, do której należą Toledot Aharon, Satmer, Duszynski i Erloj. Oczywiście bywają też przypisy pożyteczne, jak ten dotyczący wieloznaczności słowa „rebe”.

            Aneks stanowią tablice genealogiczne poszczególnych dynastii chasydzkich. I tu poważny byk rzeczowy: Satu Mare to NIE JEST Sátoraljaújhely! – chociaż rebe Teitelbaum założył dynastię w Újhely, to jego potomkowie osiedli w siedmiogrodzkim Szatmár i to od węgierskiej nazwy tego miasta pochodzi nazwa skrajnego odłamu chasydów. Trudno też uwierzyć, że Szlomo Halewi z Karlina został zabity w czasie powstania kościuszkowskiego, skoro jako datę śmierci podano 1792 r.

             Książka rzeczywiście uchyla zasłony her(m)etycznego świata fusytów, a równocześnie jest napisana w sposób jasny i przejrzysty dla gojów. W tym również, faktycznie, dla fanów Shtisla, którym łatwiej będzie zrozumieć np., dlaczego ojciec głównego bohatera nie pozwolił uczniom oglądać pokazu lotniczego z okazji Dnia Niepodległości.

 

Cytat: „Ostatnio pojawił się w Bnei Brak biznesmen z Brazylii, który wskrzesza sektę Wolbrom. Złośliwi powiadają, że choć już zbudował beit midrasz, nie ma jeszcze chasydów”.

 

 

20. Wojciech Zawadzki, Pomorze 1920, Warszawa 2015
(z serii Historyczne bitwy)

            Tę książkę wybrałem sobie na wyjazd do Torunia.

            W potocznym odbiorze wojna polsko-bolszewicka wydaje się prosta jak gonitwa dwóch drużyn od jednej bramki do drugiej. Najpierw my ich do Kijowa, potem oni nas z Kijowa do Warszawy, ale wtedy dostali łupnia i my ich zaś spod Warszawy za Niemen, a na koniec wszyscy pojechali do Rygi. Tymczasem mało brakowało, aby Armia Czerwona dotarła do Torunia i Grudziądza, a stamtąd do Poznania, lecz została zatrzymana pod Brodnicą.

            Działania na Pomorzu to dość mało znany wycinek polskich wojen o granice w latach 1918-1920. Lukę tę usiłuje zapełnić habełek ppłk. rez. Wojciecha Zawadzkiego. Były dyrektor Pomorskiego Muzeum Wojskowego w Bydgoszczy rozpoczyna od mniej lub bardziej udanych pomorskich akcji niepodległościowych przeciw Niemcom w czasach, gdy za miedzą toczyło się już powstanie wielkopolskie. W następnej kolejności opisuje operację rewindykacji Pomorza, przeprowadzoną późną zimą 1920 r. przez generałów Hallera i Dowbor-Muśnickiego. Stolicą nowego województwa stał się Toruń.

Autor przyznaje, że jego książka jest pierwszą w ogóle próbą opracowania tej dziedziny. Wobec tego pracuje głównie na źródłach najróżniejszych  i już w tych pierwszych rozdziałach trzeba stwierdzić, że lubi tę robotę, chętnie cytując in extenso obszerne fragmenty, od wspomnień uczestników po oficjalne dokumenta. Przy szczegółowym opisie uroczystości przyłączenia Pomuerza do Polski został nawet przytoczony wierszyk wyrecytowany przez jedną z miejscowych dziewczynek gen. Hallerowi. Trochę mnie zdziwiła informacja, że żołnierze polscy przywrócili Rzeczypospolitej Kamień Pomorski, ale sprawdziłem i okazało się, że tak się wtedy nazywał Kamień Krajeński.

Omówione są też kwestie wojskowości pomorskiej. Wielu Pomorzan służyło jeszcze w Wojskach Wielkopolskich, gdzie sformowano z nich odrębną dywizję. Po inkorporacji byłej dzielnicy pruskiej zaczęto tworzyć lokalne jednostki. Pomorze było w RP jedynym województwem, gdzie ochotnicy przeważali liczebnie nad poborowymi, i to aż dwukrotnie. Autor przytacza też kontrowersyjną odezwę gen. Bolesława Roi w kwestii tworzenia straży obywatelskich, uważaną przez niektórych za próbę oddania władzy w rejonie w radykalne ręce. Roja sprawia wrażenie dość lewicowego generała polskiego: we wkładce ilustracyjnej widać jego odezwę z czasów radzieckiego najazdu, wykorzystującą hasło, że bolszewicy sprzeniewierzyli się idei komunizmu.

            Operacja przyłączania Pomorza odbyła się w czasie, gdy na wschodzie toczyła się już wojna z RSFSR. Po odwrocie spod Kijowa doszło więc do tego, że nie tylko Warszawa stanęła w obliczu bolszewickiego natarcia, ale siły 3. Korpusu Kawalerii Gaja Bżyszkiana ruszyły na północ, zbliżając się do Pomorza.

Tymczasem większość regularnych sił pomorskich odeszła na front już dużo wcześniej i do obrony Pomeranii mało kto został. Na drodze dywizji Armii Czerwonej stanęła początkowo Grupa Operacyjna „Działdowo” płk. Habicha, sklecona z najróżniejszych pododdziałów z różnych parafii; braki żołnierza osiągnęły proporcje tak dramatyczne, że znalazła się wśród nich kompania szturmowa por. Konrada Szramki-Gliszczyńskiego, sformowana ze zwolnionych z więzienia kryminalistów. Tak szczupłe siły nie mogły jednak powstrzymać bolszewików ani pod Mławą, ani pod Działdowem, ani nawet pod Brodnicą; a tu jeszcze trzeba było strzec się Niemców oraz pilnować Wisły i linii kolejowych jako niezwykle ważnych arterii, którymi alianckie zaopatrzenie szło z Gduńska.

            W tym okresie odpowiedzialność za obronę Wisły na południowym pomorzu objął gen. Kazimierz Raszewski, uważany za jedynego w ówczesnym WP generała wywodzącego się z armii niemieckiej. Zawadzki jest najwyraźniej jego szalikowcem, o czym świadczy mocno spekulatywny rozdział na temat nieistniejącej Armii Zachodniej, którą Raszewski miałby wówczas dowodzić. Armia taka nie powstała, ale zdaniem autor, mogła powstać, bo z poszlakowych podstaw – jak enigmatyczne sformułowania we wspomnieniach generała, np. że w czasie pobytu w Warszawie otrzymał od Piłsudskiego jakieś specjalne instrukcje – da się wywnioskować, że powstać musiała. Ponadto Zawadzki sugeruje, że Raszewski celowo wybrał Brodnicę jako miejsce bitwy, korzystając z koncepcji von Moltkego.

            Omówione zostają przygotowania Pomorza do obrony przed ofensywą radziecką na linii Wisły, wraz z organizacją poszczególnych fortów. Komendantem Grudziądza był wówczas Karol Olbracht Habsburg, z żywieckich Habsburgów. Cała linia obsadzona była tak cienko, że aż dziw, iż Raszewskiemu udało się jeszcze wygospodarować jakiekolwiek siły dla walki z bolszewikami w polu. Punktem kulminacyjnym opracowania jest bitwa brodnicka, w której siły polskie zmusiły dwukrotnie silniejszego nieprzyjaciela do odwrotu do Prus; co prawda opis jej autor przepisuje właściwie z przedwojennej pracy Sylwestra Bizana.

            Rzuca się w oczy maniera autora, polegająca na kombinacji patriotycznej emocjonalności ze staroświeckim stylem językowym. Sprawia to wrażenie, jakbym faktycznie czytał jakąś zaginioną przed laty pracę z czasów międzywojennych. Kojarzy się też z niesławną Limanową 1914 Wacława Polakiewicza, tyle że narracja Zawadzkiego jest mimo wszystko całkiem przejrzysta i do stylu w końcu idzie się przyzwyczaić. Szkoda tylko, że redakcja i korekta tradycyjnie grały w kapsle, przepuszczając zarówno wielokrotnie „Reichswerę” (?), jak też nagłe zmiany czasu na teraźniejsze albo wytłoki frazeologiczne w rodzaju „wysiłek Pomorzan w zwycięstwo powstania” czy „tę samą, jak powstańcy w Wielkopolsce”. Karol Olbracht Habsburg wstępuje do Wojska Polskiego w roku 1910, z kolei Adrian Carton de Wiart staje się „gen. de Wiatrem”. I co to jest „wielowyjątkowość”?

            Okładkę projektował Marek Szyszko i przedstawia ona polskich ułanów szarżujących na radziecką piechotę. W późniejszym Ciechanowie 1920 przedstawił podobną scenę, tyle że tym razem bolszewicy byli na koniach. Wklejki z ilustracjami są dwie, z czego drugą zajmują same portrety. Książkę uzupełniają cztery proste, lecz w miarę czytelne mapy oraz szkice biograficzne kilkudziesięciu uczestników opisywanych wydarzeń (chociaż von Moltkego mógł sobie autor darować).

Ciekawostką lingwistyczną jest przytoczona rozmowa telegraficzna Habicha z por. Ujejskim z naczelnego dowództwa, a to dla pozdrowienia, jakiego używa drugi, zwracając się do oficera starszego stopniem.

 

21. Leszek Kania, Wilno 1944, Warszawa 2013 (z serii Historyczne bitwy)

            Po dwudziestu książkach wracam kolejnym habełkiem do udziału AK w końcowym etapie II wojny światowej, ale tym razem na Polskolitwie, gdzie latem 1944 Armia Krajowa postanowiła, jak mówi wieszcz, „dom oczyścić z śmieci” przed przybyciem Armii Czerwonej.

            W pierwszych rozdziałach bez zbędnego lania wody nakreślone jest tło: obrona Wilna przed Armią Czerwoną we Wrześniu (zwięzłość tym bardziej wskazana, że o tych zdarzeniach habełka już wydano, i to dawno temu), czasy okupacji radzieckiej przedzielonej okresem przynależności Wileńszczyzny do Litwy, a potem panowanie niemieckie. W telegraficznym skrócie autor omawia kształtowanie się wileńskiej konspiracji, więcej miejsca poświęca tamtejszemu sądownictwu Polski Podziemnej. Wbrew temu, co można zobaczyć np. w Stawce większej niż życie, wyroków śmierci nie wydawano przez widzimisię, tylko po procesie, prowadzonym przez przedwojennych prawników. Inna sprawa, że często były wydawane pochopnie, co częściowo łagodziła stosunkowa nieudolność wileńskiej „egzekutywy” w porównaniu do likwidatorów warszawskich. Dalej omówiona została masakra oddziału „Kmicica” przez partyzantów radzieckich oraz powstanie na bazie niedobitków 7. Brygady Partyzanckiej pod dowództwem „Łupaszki”.

            Fragmenta dotyczące operacji „Ostra Brama” zaczynają się od przygotowań. Problem polegał na tym, że w odbiciu Wilna z rąk wycofujących się Niemców udział miały wziąć dwa okręgi AK: wileński i nowogrodzki, a ich dowódcy, „Wilk” i „Prawdzic”, bardzo za sobą nie przepadali. W Nowogródku gen. Komorowski zarządził zmiany personalne, ale to nie załatwiło wszystkich problemów. Autor omawia koncentrację sił AK, wsiadając przy okazji na ulubionego konika (pisuje do „Palestry”) – sądów polowych i wyroków wydawanych w tym okresie. Po polskich przygotowaniach omówione też zostają siły niemieckie i radzieckie biorące udział w tych działaniach. W tym miejscu trzeba wspomnieć o prostowaniu przez Kanię mitów rozpowszechnionych przez oficjalne źródła radzieckie i bezkrytycznie po nich powtarzające opracowania, jakoby we Wilnie było 17 tys. wojska niemieckiego i 60 czołgów. Żołnierzy było tam co najwyżej połowę tej liczby, i to bardzo zróżnicowanej jakości, a czołgów nie było w ogóle (autor mówi, że wcale nie było broni pancernej, a chwilę później, że kilkanaście dział samobieżnych – z czego idzie rozumieć, że on za „broń pancerną” uważa wyłącznie czołgi).

Stosunek sił wydawał się korzystny dla AK, ale w praktyce wyszło inaczej, m.in. dlatego, że spora część polskich oddziałów partyzanckich nie zdążyła dotrzeć na rozpoczęcie ataku, a wywiad był marny i ani nie rozpoznał niemieckich umocnień w Wilnie, ani nie zorientował się, że przeciwnik w ostatniej chwili otrzymał posiłki. Wobec tego atak z 6 lipca przyniósł duże straty, nie osiągając praktycznie żadnych sukcesów militarnych. Nawet kiedy w następnych dniach Radzianie podciągnęli czołgi i artylerię, to zdobywanie Vilniusa kosztowało ich wiele krwi, a twarda obrona gen. Rainera Stahela dała Niemcom czas na odtworzenie linii frontu. Przebieg walk byłoby całkiem dobrze czytać, posiadając przyzwoitą mapę Wilna, niestety w tej pracy jej zabrakło.

Ty jesteś jak kolejarzem / Минус
В том, что мы забыли, как выглядит Вильнюс


Po walkach miejskich omówiony został bój pod Krawczunami, gdzie niemieccy spadochroniarze z trudem przebili się przez pozycje radzieckie i siły AK. Nie zapomniał też L. Kania o tym, co się działo po zakończeniu działań, kiedy to niedawni towarzysze broni pokazali polskim partyzantom swoje prawdziwe oblicze.

            Styl jest dość wciągający, momentami nawet z lekka fabularyzowany (z dialogami). Autor ma wprawdzie skłonność do słów „jednakowoż” i „epopeja”, czasem zdarzają mu się byki gramatyczne. Przekręca też nazwę litewskiej formacji kolaboracyjnej Vietinė Rinktinė (Korpus Terytorialny) na „Vietine Retkine” i zdarza mu się użyć pokracznego słowa „samolotoloty”, które ostatnio widziałem w habełku jeszcze z czasów PRL.  

Jeśli chodzi o wizję świata i człowieka, to Wilno nie powiela łopatologicznej narracji „dobrzy Polacy, źli Niemcy, Rosjanie, Litwini i reszta świata”. Jednoznacznie negatywnie przedstawieni są tylko ludzie radzieccy, praktycznie niedaleko im do orków. Wiadomo, że radzieccy partyzanci raczej nie zajmowali się na co dzień przeprowadzaniem staruszek przez jezdnię, ale bez przesady z tą soczystością języka. A tak poza tym – wspomina Kania o historycznie wielokulturowym obliczu Wilna, ale i o tym, że w roku 1920 etnicznych Litwinów było tam naprawdę mało. Rozkaz Rydza-Śmigłego z 1939 o niepodejmowaniu walki z Armią Czerwoną określa jako bardzo szkodliwy, może wręcz zbrodniczy, ale decyzję komendanta Wilna o podporządkowaniu się mu – jako bardzo trudną, lecz zrozumiałą. Trochę wprawdzie romantyzuje postać „Łupaszki”, nie zaprzecza jednak, że rozstrzeliwał a to niemieckich jeńców, a to litewską ludność cywilną, co było samowolą i plamą na całej historii wileńskiej AK (mord w Glinciszkach miał być odwetem za zbrodnie popełniane przez litewskich policajów, jednak „Łupaszka” nie wiedział, że „Wilk” już polecił przeprowadzić w tej sprawie formalne śledztwo). Decyzję o powstaniu w Warszawie nazywa szaleństwem, w tym kontekście, że powstanie w Wilnie było szaleństwem dużo mniejszym.

Kania korzystał z szeregu opracowań, a także wspomnień, dzięki którym pojawia się perspektywa indywidualna. Oprócz strony polskiej mamy okazję obserwować zdarzenia z punktu widzenia Eugena Hinnena, Szwajcara służącego w niemieckich wojskach spadochronowych, który brał udział w obronie lotniska na Porubanku. Inny fragment z „poziomu ziemi” dotyczy radzieckiej snajperki Rozy Szaninej; ani jej, ani Hinnena nie mogę znaleźć w bibliografii, a w tekście brak odnośników bibliograficznych.

Okładkę, całkiem niezłą, zaprojektował Marek Szyszko. Wklejki z ilustracjami są dwie, głównie z portretami uczestniczących dowódców (przede wszystkim AK). Niektóre ze zdjęć pochodzą  z archiwów cyfrowych i to niestety widać – kompletnie rozpikselowana jest np. znana fotografia akowców i czerwonoarmistów na ulicach Wilniusa. Tekstowi towarzyszą cztery mapy. Pierwsza przedstawia wprawdzie podział Wilna na dzielnice, ale jest to całkiem nieczytelny skan z mapy z 1935 r., na który autor naniósł własne oznaczenia, co niewiele poprawiło jego czytelność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz