środa, 29 grudnia 2021

Co je detektyw, czyli doktor od gwiazd i doktor od morderstw (z frontu czytelniczego, cz. 8 z podsumowaniem rocznym)


Norma na rok ZOZI wynosiła, jak zwykle, 15 książek. Tym razem wykonałem 146% planu, ponieważ udało mi się przewalić ich 22. W dużym uśrednieniu przeczytałem 1,8 książki na miesiąc, nie licząc, jak zwykle, tych, które musiałem służbowo. Drugi rok z rzędu nie starczyło mi czasu na Pieśń lodu i ognia GRR Martina.

·       Dominowały opracowania historyczne, których było 13 (59%), w tym 9 habełków i 2 biografie. Beletrystyki było 8 (36%), prawie same kryminały. Jedna pozycja reprezentowała literaturę faktu.

·       Tematykę chińską reprezentował tylko sędzia Di, którego wreszcie zakończyłem (5 książek23%), japońskiej nadal nie było. Kontynuowałem wątek pomorski, na który przypadły 3 książki (14%), przy czym Krzyżacy pojawili tylko w jednej. Kolejne 4 przypadły na Lubelszczyznę i Zamojszczyznę, 2 na Los Angeles (oba kryminały Kellermana), a 2 na Węgry (habełki Marcina Sowy). Dwie książki dotyczyły częściowo rejonu warmińsko-mazurskiego, poza tym zajrzałem do Belgii, Wilna, Jerozolimy oraz Warszawy i na Ziemie Zachodnie.

·       Wszystkie książki przeczytałem po polsku. 15 z nich (68%) od razu powstało w tym języku. Przekłady (7) pochodziłyo z języka angielskiego, z czego autor pięciu był holenderskim orientalistą, a dwóch pozostałych – Amerykaninem.

·       Najstarsza była Bitwa pod Zamościem 26-27 sierpnia 1914 r. Edwarda Izdebskiego, wydana początkowo w 1929 r., przy czym ja czytałem reedycję z 2018. Najnowsze było Nad Wieprzem Piotra Krukowskiego, wydane w 2016. Kupiłem też książkę wydaną w 2021, ale jeszcze nie zacząłem jej czytać.

·       W sumie przeczytałem 5604 strony. Najcieńsza była Bitwa pod Zamościem 26-27 sierpnia 1914 r. (46 stron), najgrubsza – Najtrudniej jest spotkać Lilit (445), ale większość książek mieściła się w przedziale 200-300 stron.

·       Książka roku? Najbardziej wciągnęło mnie Najtrudniej jest spotkać Lilit Hanki Grupińskiej.

·       Najbardziej zbliżone do guguły były Nad Wieprzem 1920 Piotra Krukowskiego oraz Pan Samochodzik i jego autor Piotra Łopuszańskiego – w obu przypadkach temat położony przez dziurawe wykonanie.

 

A teraz, na kóniec programu…

 

21. Karol Górski, Mikołaj Kopernik. Środowisko społeczne i samotność,
Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk 1973

            Już po zeszłorocznej wizycie we Fromborku (a także przeczytaniu dyskusji o Koperniku na blogu Wojciecha Orlińskiego) postanowiłem zdobyć tę książkę, a wizyta w Toruniu – także w Domu Kopernika – skłoniła mnie w końcu do jej przeczytania.

            Praca ukazała się w 1973 r. – w 500-lecie urodzin Copernicusa, uczczone u nas także VIII księgą Tytusa, Romka i A’Tomka oraz filmem (takim se) Ewy i Czesława Petelskich – i do tej pory uchodzi za fundamentalną jego biografię. Karol Górski podjął tu próbę prześledzenia, w jaki sposób wielkiego astronoma kształtowały różne środowiska, w których się obracał, ich – autor lubi to wyrażenie – „klimat intelektualny”.

            

Rozdział pierwszy charakteryzuje Prusy Królewskie i ich charakterystyczną mentalność. Na tym obszarze pogranicznym mieszali się Niemcy, Polacy i Prusowie. Wbrew stereotypowemu przekonaniu, ci ostatni nie zostali od razu w XIII wieku wyrżnięci przez Krzyżaców, jeno ulegli asymilacji: ostatni użytkownicy języka staropruskiego wymarli pod koniec wieku XVII, a jeszcze w XIV wieku był on na tyle powszechny, że niemieccy księża musieli spowiadać przez tłumacza. Jednakże Prusowie należeli głównie do chłopstwa i drobnego rycerstwa, a główną siłę rozwojową stanowiło grubsze rycerstwo i mieszczanie, czyli większością Niemcy i Polacy. Wskutek pogrunwaldzkiego osłabienia żelaznej ręki Zakonu stany pruskie zaczęły coraz głośniej domagać się wolności i ukrócenia nadużyć, co znalazło kulminację w utworzeniu Związku Pruskiego i wojnie trzynastoletniej. Lecz nawet po wcieleniu zachodnich Prus do Polski tamtejsi mieszkańcy pozostali bardzo zadziorni i gotowi bronić drogo nabytych praw także i przed władzą krakowską. W procesach tych Toruń odegrał istotną rolę, jako jedno z największych miast w Prusach Królewskich.

Tam na rogu mieszkał Jan Bażyński

Górski nie rozstrzyga jednoznacznie, czy był Koperkiewicz Polakiem, czy Niemcem, bo przy istniejących źródłach się tego jednoznacznie ustalić nie da; był przecież człowiekiem pogranicza i na pewno władał obydwoma językami. Nie przywiązując większej wagi do teorii, że „Kopernik” to pierwotnie przezwisko handlarza miedzią, wywodzi nazwisko kanonika fromborskiego od dolnośląskiej wsi Koperniki. Była tam parafia św. Mikołaja, co sprawiało, że całe mnóstwo Koperników od Nysy po Lwów nosiło to imię – również ojciec astronoma, handlujący zresztą także miedzią. Wypłynął on w źródłach jako kupiec krakowski, po czym jeszcze w czasie wojny przeniósł się do Torunia (tu Górski poświęca fragment omówieniu samego miasta). Ożenił się wówczas z córką bogatego kupca Łukasza Watzenrode – i w posagu zyskał m.in. szwagra, też Łukasza.

Szwagry

Ponieważ Kopernik nie pozostawił żadnych wspomnień, a i historiografia za jego czasów stała na dużo niższym poziomie niż dziś, kwestia szczegółów z jego życia bardzo długo budziła spore kontrowersje. Jeszcze w XVI w. wielu torunian uważało, że zmarł i został pochowany u nich, w kościele św. Jana! Z kolei w wieku XVIII uznano, że miejscem narodzin wielkiego uczonego był dom pod dzisiejszym adresem Kopernika 30, który przez dłuższy czas pozostawał obiektem kultu swojego mieszkańca. W 1881 odnalazły się nowe dokumenty, według których własnością Kopernika seniora w czasach, gdy urodził mu się syn, był dom na Kopernika 17, czyli dzisiejsze muzeum – Dom Kopernika. Ponieważ jednak pod starym adresem (gdzie w rzeczywistości mieszkał niejaki balwierz Jerzy Czepernik) już wmurowano tablicę pamiątkową, nie wszyscy pozytywnie przyjęli nowe ustalenia. Tak czy owak, już po kilku latach Kopernikowie przenieśli się do kamienicy w Rynku Staromiejskim.

Dom Kopernika


Na temat młodości Kopernika mało mamy danych, więc Górski sporo ekstrapoluje z ogólnych informacji na temat życia w Toruniu w drugiej połowie XV w. Po śmierci ojca (przyszły astronom miał wtedy 10 lat) rodzina podupadła finansowo, tym bardziej, że Toruń znajdował się w kryzysie. Wyjściem z sytuacji dla Mikołaja i jego starszego brata Andrzeja (z sióstr jedna wyszła za mąż, druga do klasztoru) była droga naukowa. Jak wiemy, studiowali najpierw na UJ, a potem wyjechali do Włoch: Bolonia, Rzym, Padwa… Mikołaj promował się w 1503 w Ferrarze, bo tam było taniej. Dla szczupłości danych autor prowadzi wywód okrężną drogą: skoro Koperkiewicz w danych latach studiował prawo, astronomię i medycynę na tej czy innej uczelni, to musiał z pewnością, albo z mniejszym lub większym prawdopodobieństwem, chodzić na wykłady tych czy innych profesorów. Wiadomo też, że w tym okresie sam wygłosił wykład – jedyny raz w życiu, będąc sporym introwertem.

Pa2

            Po powrocie do Polsky w roku 1503 Kopernik trafił na Warmię, gdzie urządził mu posadę wpływowy wuj, Łukasz Watzenrode. Autor przedstawia zatem krótki życiorys tego ambitnego biskupa warmińskiego, który był ogromnym przeciwnikiem Kazimierza Jagiellończyka, ale już znacznie lepiej – choć nie od razu – dogadywał się z Janem Olbrachtem. Generalnie jednak biskup Łukasz miał trudny charakter i zrażał sobie prawie wszystkich, więc w pewnym momencie kanonik Mikołaj wyprowadził się z jego dworu w Lidzbarku do Fromborga. Dany tu jest opis życia na zamku lidzbarskim, łącznie z zachowanym w dokumentach wyszczególnieniem, kto gdzie siedział w czasie uczt. 

Herb Watzenrodów

            Jako kanonik warmiński miał Koperkiewicz mnóstwo roboty, zarówno papierkowej, jak i administracyjnej; a to pisał do króla, a to jeździł na zjazdy stanów pruskich, a to zajmował się sprawami gruntowymi. Wszystko to musiał robić w środowisku podatnym na intrygi i wciąż politycznie rozdartym między Krakowem, Królewcem, Gdańskiem a Toruniem. Szczególnie ważna rola przypadła mu w czasie ostatniej wojny polsko-krzyżackiej, kiedy to wielki mistrz Albrecht Hohenzollern postanowił odzyskać Prusy z rąk swojego unkla Zygmunta Starego. Wojna trwała niby to w latach 1520-1525, ale walki toczyły się w praktyce tylko przez pierwsze dwa lata, a potem podpisali rozejm. Zresztą jeszcze za poprzedniego mistrza Krzyżacy stosowali, jak to się dziś modnie mówi, wojnę hybrydową, to znaczy wspierali pospolitych rozbójników, którzy napadali na tereny Prus Królewskich. Kopernik m.in. dowodził obroną Olsztyna przed Krzyżacami, podczas gdy postawa reszty kanoników była dość chwiejna. Kiedy zaś zmarł następca Watzenrodego, Fabian Luzjański, Copernicusa wybrano na generalnego administratora diecezji. Nie został biskupem, bo nie chciał (że nie miał święceń, to żaden problem – Luzjańskiemu załatwili święcenia kapłańskie w przeddzień biskupich).

      Po wojnie dużym przedsięwzięciem Kopernika była reforma monetarna w Prusach Królewskich, gdzie wśród szalejącej inflacji krążyło 17 różnych typów monet. Pracował nad tym intensywnie, ale nie wszyscy go zrozumieli, co być może zniechęciło go do dalszego angażowania się w sprawy królestwa, zamiast tego skupił się na bliższym otoczeniu. Zajmował się m.in. medycyną i nawet był z niej za życia bardziej znany niż z dokonań astronomicznych – dlatego najstarsze portrety przedstawiają go z konwalią w dłoni. Swoją drogą, kwestii portretów poświęcił Górski osobną notę na końcu książki. Jakiś musiał powstać za czasów Kopernika, którym inspirowali się późniejsi malarze, ale nie zachował się do dziś.     

     Choć Kopernik nie był szczególnym miłośnikiem intryg, popadł wreszcie w konflikt z czwartym już za swojej kadencji biskupem warmińskim, Janem Dantyszkiem, skądinąd słynnym dyplomatą, który odgrywał się na astronomie za knowania jego kolegi z kapituły, Aleksandra Scultetiego, i między innymi kazał mu odesłać z Fromborka Annę Schilling, którą Górski nazywa gospodynią, ale nie wszyscy są pewni, czy dotyczące jej zarzuty Dantyszka były tak do końca zmyślone. W każdym razie biskupa ruszyło potem sumienie i postanowił się zrewanżować, lansując w korespondencji Kopernika i jego teorie, ale nie wystarczyło to, żeby uleczyć urazę astronoma.

            Bardzo niewielka część książki poświęcona jest pracom Kopernika nad dziełem życia – teorią heliocentryczną. Nie można się stąd dowiedzieć, jak dochodził do swoich twierdzeń, jak je przedstawiał, jaki aparat pomocniczy sobie wyciosał ani jak jego poglądy naukowe były odbierane. Można odnieść wrażenie, że było to coś w rodzaju hobby, którym się zajmował, kiedy miał czas, a kiedy nie miał, to się nie zajmował. Dopiero w ostatnich, samotnych latach życia, we Fromborku, znalazł go dość dużo, żeby poświęcić się matematyce i astronomii. Górski stawia tezę, że właśnie ta samotność była u niego czynnikiem pozwalającym rozwinąć skrzydła.

Phromborc (Ginekopolis)

Wszystko to mogłoby jednak pójść w powietrze, gdyby teoriami Kopernika nie zajął się Jan Retyk z Przedarulanii, który specjalnie załatwił sobie urlop z uniwersytetu w Wittenberdze, żeby pojechać do Kopernika i zostać jego uczniem (niektórzy widzą tu nawet potencjał yaoi). To właśnie on wraz z Giesem namówił kanonika do wydania De revolutionibus drukiem, a potem brał udział w przygotowywaniu dzieła. Nie obyło się oczywiście bez kontrowersji. Kwestia, czy za heliocentryzm groziły kary jak za herezje, nie jest tak ostra, skoro były to czasy reformacji, a Kopernika propsował biskup Dantyszek, który, gdyby miał podstawy wytknąć mu jakoweś heretyzmy, pewnie by wykorzystał okazję podczas wcześniejszego konfliktu. Tymczasem wydawca zmienił bez zgody autora przedmowę i tytuł (dorzucając orbium coelestium), widocznie chciał zarobić na najbardziej kontrowersyjnym fragmencie pracy. De revo ukazało się na krótko przed jego śmiercią i tej pory nie udało się ustalić, czy zdążył chociaż zobaczyć wydrukowany egzemplarz.

Jak wielkie było znaczenie tego dzieła? Jak jasny piernik!

Ponieważ informacje o wcześniejszych latach życia Kopernika są mocno fragmentaryczne, Górski usiłuje scharakteryzować go poprzez środowiska, w których bywał. Po przeczytaniu rzuca się w oczy charakterystyczna cecha psychiczna. Pełniąc rozmaite urzędy w diecezji warmińskiej, Kopernik sumiennie wykonywał wszystko, co mu polecono, ale choć miał okazje do większej kariery, nie miał w sobie zupełnie żądzy władzy. Wyśmiewano go nawet publicznie jako oderwanego od spraw ziemskich astronoma, ale wygląda na to, że monotonne życie w zamkniętym mikrokosmosie kapituły, kiedy mógł się zajmować tym, co go interesowało, było dla niego wystarczające.

"I am the centre of the universe, the wind of time is blowing through me..."

Książka jest napisana językiem naukowym, poprawnym stylistycznie, choć tu i ówdzie zdarza się dzika interpunkcja, a w jednym miejscu zauważyłem „wojnę trzydziestoletnią” zamiast trzynastoletniej. Uzupełnieniem jest kilkadziesiąt czarno-białych fotografii, tablica ginekologiczna Koperników i Watzenrodów oraz schemat przypuszczalnego pochodzenia portretów. Warto by natomiast przeczytać jakąś nowszą pracę, bo przez prawie 50 lat badania na pewno poszły do przodu. Np. dziś już wiemy, w którym miejscu katedry Mikołaj Kopernik został pochowany, a nawet zostały zbadane jego szczątki i zrekonstruowano komputerowo jego wygląd pod koniec życia.

Rekonstrukcja przedstawiona na bilecie wstępu do fromborskiej katedry

 

 

22. Jonathan Kellerman, Wina, przeł. Stanisław Rek, Warszawa 2012

I znowu out in L.A.! Tym razem młoda kobieta w ciąży znajduje w ogrodzie nowo kupionego domu w Cheviot Hills zakopane szczątki niemowlęcia. Wraz z porucznikiem Sturgisem przyjeżdża na miejsce zdarzenia doktor Delaware, nie tyle jako pomoc psychologiczna, co po prostu dlatego, że Milo otrzymał powiadomienie, kiedy jedli razem lunch. Z pozoru wszystko zdaje się proste: szkielecik był otulony skrawkami gazet z 1951, więc wystarczy znaleźć ludzi, którzy wtedy mieszkali na posesji. To już sprawia pewne trudności, a na ustalenie DNA ofiary trzeba se jeszcze poczekać, bo tak dawna sprawa ma niewielki priorytet. Wtem, po dwóch dniach, podwładny Sturgisa, detektyw Reed, dzwoni, że znaleziono kolejny szkielet niemowlęcia, i to w tej samej dzielnicy. Zanim policjanci i towarzyszący im psycholog zdążą się dobrze zastanowić nad sprawą, kawałek dalej odnajdują się zwłoki, tym razem świeże, dorosłej kobiety.

            Ponownie mamy do czynienia ze sprawą, w której doktor Alex pomaga policji po starej znajomości. Tak się m.in. składa, że zna się na samochodach, a właśnie jedyny użyteczny świadek sprzed pół wieku pamięta, jako jedną z nielicznych rzeczy, że przed domem, gdzie znaleziono szkielecik, stojał często wypasiony niebieski duesenberg SJ. Z czasem jednak sprawa tamtych dawnych szczątków schodzi na dalszy plan, a naszych bohaterów intrygują świeże morderstwa. W ramach śledztwa muszą jechać do San Diego, sprawa zatacza kręgi sięgające Idaho, a nawet Luizjany. Z bardzo fragmentarycznych poszlak udaje się sklecić powiązanie z bardzo tajemniczym małżeństwem przebrzmiałych gwiazd filmowych. Tak się składa, że przed paru laty ktoś od nich zwrócił się do Delaware’a o pomoc. Doktor zrobił wtedy pewien research, ale ostatecznie do współpracy nie doszło, dzięki czemu nie jest związany tajemnicą zawodową i może teraz dopomóc co nieco w śledztwie. Ale mimo wszystko jego terapeutyczne kompetencje odegrają pewną rolę w docieraniu do prawdy.

Oprócz podwładnych porucznika, detektywów Reeda i Binchy’ego, którzy robią swoje w tle i nie zabierają niepotrzebnie czasu antenowego, pojawia się (co prawda tylko przez telefon) od dawna niewidziany Delano Hardy, już na emeryturze. Bohaterowie idą też na obiad ze zgryźliwym komendantem, który pojawiał się wielokrotnie w Kłamstwach. Nową postacią jest ogromnie bezczelna dziennikarka, usiłująca wyciągnąć od Mila jakieś informacje, najlepiej jeszcze zanim on sam je zdobędzie. W wolnych chwilach Alex prowadzi terapię dziewczyny, która znalazła szczątki, oraz spędza czas ze swoją partnerką Robin i psem. Robin zaś pomaga mu nieco, wykorzystując znajomości w świecie celebrytów.

Z przeczytanych ostatnio Kellermanów ten ma najgorsze tłumaczenie. Na internetowej stronie luksusowej agencji pośrednictwa pracy widnieją „butlery, lokaje, kucharze”. Pojawiają się popularne kalki językowe: pacjentka mówi o psie Delaware’a, że „jest mięciutka jak wypchane zwierzątko” (zamiast pluszowe), policjantka zostaje nazwana „panią oficer”, mowa też wielokrotnie o „kultach” (zamiast o sektach). Adwokat „podciąga skarpetkę na bezwłosym goleniu”, a pewien dżentelmen na starym zdjęciu nosi chusteczkę w butonierce. O wuju Dela Hardy’ego narrator wspomina, że „dorastał w jednej z parafii zmiecionych przez Katrinę”. Nie chodzi tu o parafię kościelną, tylko o okręg administracyjny – w Luizjanie parafiami nazywa się to, co w pozostałych stanach nosi miano hrabstw. Tłumacz ma też osobliwe podejście do ichtiologii. Delaware i Robin w swoim ogrodowym stawie karmią za każdym razem „rybki”, co może brzmieć pieszczotliwie, a może brzmieć, jakby tłumacz nie doczytał, że nie chodzi o drobnicę rozmiaru akwariowego, tylko o japońskie karpie koi. Z drugiej strony trudno sądzić, żeby w stawie w parku miejskim pływały samogłowy, bo to istne byki, ważące od 200 kg do dwóch ton, w dodatku oceaniczne. Bardziej prawdopodobne, że jako „sunfish” autor miał na myśli jakieś gatunki bassowatych.

Redaktor polskiego wydania się natomiast nie popisał, dorzucając przypisy, które niewiele wyjaśniają. Gdy narrator wymienia nazwę Ozark, w przypisie czytam, że jest to „kraina naturalna w środkowej części USA (…) ze specyficznym środowiskiem kulturowym”. Specyficznym, to znaczy jakim?! Kiedy zaś w dialogu pada nazwisko O.J. Simpsona, redaktor uprzejmie wyjaśnia: „Zawodnik futbolu amerykańskiego i aktor filmowy oskarżony o kradzieże organizowane ze swoim gangiem Wojowników Perskich”. Oczywiście, O.J. Simpson kojarzy się przede wszystkim z jakimiś tam kradzieżami popełnionymi w wieku nastoletnim, a nie z kontrowersyjnym procesem o zabójstwo byłej żony? Dajcie spokój…

W ciągu całej powieści Milo Sturgis zjadł:

·       stek z polędwicy wołowej, sałatkę, trzy kulki lodów pralinkowych w polewie karmelowej i sosie ananasowym; whisky (chivas) nie wypił, bo prowadził;

·        cielęcinę z curry, kraba, kurczę i „tyle warzyw, że wystarczyłoby na plantację”, mowa też o jagnięcinie, ale nie jestem pewien, czy to nie błąd tłumacza; do picia herbata;

·       nogę kurczaka, miskę suchych płatków i resztę mleka z butelki;

·       bajgla z jajkiem, chili i cebulą, popitego zimną kawą;

·       twaróg z sosem barbecue, ale nie smakowało mu i nie dokończył, popił wodą z kranu;

·       obiad we włoskiej restauracji po drodze do San Diego, bez szczegółów;

·       stek z kością;

·       cielęcinę, kurczaki, homara i kraba, kulki mięsne „wystarczającej ilości, żeby nimi rzucać na Dogger Stadium” oraz „Himalaje podpłomyków, warzyw i misy tajemniczego sosu”;

·       „jakieś coś na śniadanie”;

·       żeberka, stek pieprzowy, ryż ze smażonymi krewetkami i smażonego kurczaka (komendant jednak wciągnął więcej).

Wbrew tytułowi, wina nie pojawiały się zbyt często. Pierwszy z indagowanych potencjalnych świadków, potomek właścicieli domu, pił wprawdzie sok z winogron. Milo proponował wino Alexowi w drodze do San Diego, Alex jednak wypił kawę.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz