wtorek, 22 marca 2022

Jak Wojtek został perkusistą, a Tagard inżynierem (z frontu czytelniczego, cz. 1)

 Na początek roku ZOZZ wybrałem sobie dwie książki słusznej objętości, więc sporo czasu mi zajęło zapoznawanie się z nimi.

 

1. Joanna W. Gajzler, Bóg Maszyna, Warszawa 2021

            Czas na najbardziej wyczekiwany zeszłoroczny debiut polskiego fantasy. Najlepsza pisarka wśród opiekunów lemurów i najlepsza opiekunka lemurów wśród pisarzy wypuściła mianowicie 700-stronicową cegłę o przypadkach młodego szlachcica-inżyniera, który postanowił rzucić wyzwanie prawom swojego królestwa.

Realia wyspiarskiego kraju zwanego Antianem są z grubsza steampunkowe. Z jednej strony więc mamy arystokrację, magię, smoki i gryfy, żołnierzy w zbrojach, pojedynki na broń białą oraz tajemnicze minerały zdolne do lewitacji, hydrofobii czy luminescencji, a z drugiej – pociągi, parostatki, klawesyny, maszyny do pisania, nie mówiąc o najrozmaitszych werkach, sprężynach i kołach zębatych (cuś takiego się podobno nazywa clockpunk). Dlategoż stroje i fryzury bohaterów wyobrażam sobie dość liberalnie jako nowożytne – od epoki wszelkich Ludwików do pierwszej połowy XIX w., z bokobrodami itp.

Podobnie jak w Kysiu Tatiany Tołstoj, prawie każdy obywatel Antianu ma jakiś Effekt, tu nazywany stygmatem. W przypadku naszego Tagarda jest to pojedynczy kolec wystający z podbródka; jego ojciec ma więcej takich, matka szpony, nauczyciel – uszy nietoperza, itp. Brak stygmatu uchodzi za ułomność i na równi z każdym innym kalectwem stanowi podstawę do odebrania praw obywatelskich. Gawier, sługa Tagarda, ma wprawdzie pięć kolców na plecach, ale jest też garbaty, dlatego musi robić za niewolnika. Podobny spadek z drabiny społecznej grozi ludziom okaleczonym w wyniku wypadku.

Tagarda poznajemy jako małego chłopca, którego bardziej od zabawek interesuje majsterkowanie i wszelkie mechanizmy, oczami czternastoletniego Gawiera, świeżo przydzielono szlacheckiemu synowi. Od drugiego rozdziału narracja prowadzona jest już z perspektywy Tagarda, przez moment dziesięcioletniego, potem w wieku studenckim, a następnie występują jeszcze ze dwa przeskoki chronologiczne. Czasami rozdział obejmuje w całości jakiś konkretny epizod, ale czasem autorka umiejętnie stosuje cliffhangery.

Skoro jest fantasy, to musi (?) być magia. W tym przypadku mówimy o tzw. Woli – mistycznej sile życiowej, którą posiadają wszystkie istoty żywe, a także skały. Stosuje się ją głównie jako oddziałujący na umysł środek perswazji i tylko rodzina królów-bogów ma prawo jej używać. Nie wszyscy jednak wiele sobie robią z tego zakazu, a Tagard w dodatku odkrywa jeszcze inne zastosowanie tej siły fatalnej. Jego motywacje są zmienne: chce być inżynierem, nauczyć się czegoś o Woli, uważa za niesprawiedliwe, że nie wszyscy mogą z niej korzystać, pragnie też położyć kres dyskryminacji kalek, a później dochodzi motyw zemsty. Robi się z tego cały kłębek, który z czasem zmusza go do podejmowania niejednoznacznych wyborów.

W powieści brakuje jednoznacznego wątka romansowego, co niekoniecznie jest wadą. Wokół Tagarda kręci się to szlachcianka Ilya (trochę mi dziwnie widzieć to imię jako żeńskie), to ambitna wiolonczelistka Teremi, ale on jest po pierwsze orientacji aseksualnej, a po drugie w ogóle nie preferuje ludzkiego dotyku. Z Ilyą, która zostaje za niego wydana w ramach aranżowanego małżeństwa, nawiązuje fajną, przyjacielską relację, zwłaszcza że dziewczyna o pięciu rogach jest dużo bardziej doświadczona w survivalu dworskim. Potem relacja ta się zagęszcza i w toku powieści dochodzi do dwóch scen, które można, z braku lepszego określenia, nazwać erotycznymi, ale obie odbiegają (każda na inny sposób) od tego, co się zwykle rozumie pod tym pojęciem.

Każdy rozdział rozpoczyna fragment „tekstu źródłowego”, niczym w Diunie czy innym Wiedźminie. Wpływ Sapkowskiego widać też gdzie indziej: „konspirant z ciebie jak z koziej dupy waltornia”. Podmiany pospolitej trąby na wyrafinowaną waltornię dokonał w tym frazeologiźmie, ustami Milvy, właśnie AS polskiej fantastyki (co prawda u niego była jeszcze druga zmiana w postaci „rzyci”) – i przyjęło się.

Pod względem językowym jest bardzo dobrze i można tylko zachodzić w głowę, gdzie jeden z recenzentów na Lubimy Czytać widział mnóstwo błędów interpunkcyjnych. Za jedyne ewidentne potknięcie zauważyłem „srebrne kadzidła na łańcuszkach” – w następnym rozdziale były już normalnie „kadzielnice”. Poza tym spotykujemy anglicyzm: „miałam cały czas tego świata”. Dodatkowo uporczywe pisanie o Tagardzie „chłopak” od pewnego momentu zaczęło budzić moje rozbawienie. No dobra, student jeszcze stary nie jest, ale wyłącznie młodego danna określa się tym mianem, nawet gdy jest już ożeniony, jak gdyby był on jedynym chłopakiem w Antianie. Tendencja ta ustaje dopiero w momencie, gdy w jego życiu pojawia się Herezjasz. Czyżby miało to symbolić moment, w którym Stargard „staje się mężczyzną”?

Językotwórstwa szczególnie rozbudowanego nie stwierdzono – czytelnik nie znajduje się na dzień dobry pod bombardowaniem mnóstwa nieznajomych terminów, a te, które są, da się ogarnąć. Imiona wyglądają raczej na wymyślane z głowy niż tworzone według określonych zasad; np. pomimo wyznawania aż trzynaściorga bóstw, wśród mieszkańców Antianu najwyraźniej nie występują imiona teoforyczne (tzn. urobione od imion bożych). Niektóre przypadki trącają mój obszar skojarzeniowy na tyle, że w trakcie lektury mimowolnie nadaję im przezwiska: Szalony Logarytm, Gawial, Prawdziwek, Teremiska czy Tlenek Rawodoru, nie wyłączając zupełnie epizodycznych, jak księżna Spirala czy dann Spawacz.

Z czym mam w takim razie problem? To, że kalekami niemal powszechnie się pogardza, wyzyskuje do granic możliwości i jeden człowiek, mimo chęci, nie jest w stanie zmienić mentalności, przyjmuję do wiadomości. Nie do końca natomiast pojmuję, czemu pobicie cudzego sługi uważa się za coś normalnego, a Tagard, sprzeciwiając się temu, został potraktowany jako dziwak – przecież jego sługa to jego własność i ma prawo nie chcieć, żeby osoby trzecie mu ją psuły?

Z mediów społecznościowych autorki wiadomo, że pracuje nad drugim tomem, ale dość powoli jej to idzie. Na szczęście otwarte zakończenie, jakie pozostawiła w Bogu Maszynie, nie jest aż tak rozgrzebane, żeby nie można było traktować powieści jako wolno stojącej, dopóki nie powstanie kontynuacja.

 

A teraz wyobraźmy sobie, że do BoMsza dorwała się polska cynematografia…

Tagard – Dawid Ogrodnik

Gawier – Jakub Gierszał

Ilya – Olga Bołądź

Erwastan – Robert Więckiewicz

Ochana – Magdalena Boczarska

Eldrat Nam – Marian Dziędziel

Arenai – Daniel Olbrychski

Drodenian – Tomasz Ziętek

Prawiden – Bartosz Bielenia

Selimar – Maciej Zakościelny

Teremi – Hanna Zbyryt

Zantraks Raliel – Andrzej Seweryn

Kallister Mond – Tomasz Kot

Balmond Gendos – Bogusław Linda

Harien Bedoes – Tomasz Karolak

Damin Ulier – Arkadiusz Jakubik

Quel – Adam Hutyra

Rian Su – Grażyna Szapołowska

Parelia – Izabela Trojanowska

Antelion Dar Sagal – Bartłomiej Topa

  

2. Wiesław Weiss, Kazik. Biała księga, Warszawa 2017

Wiesław Weiss, naczelny „Teraz Rocka”, jest wzorowym przykładem rockowego historyka, chociaż miewa swoje odbicia (wyrażane głównie w fejletonach). Przed laty wykonał niebotyczną pracę, opracowując O krowach, świniach, robakach oraz wszystkich utworach Pink Floyd, a potem mniej znane uzupełnienie na temat solowej kariery Rogera Watersa. Jeszcze bardziej niebotyczne stało się jednak opracowanie Kult. Biała księga, tym bardziej, że jako zaprzyjaźniony z zespołem, Weiss miał dostęp do większej liczby materiałów z pierwszej ręki, a w dodatku nie musiał się obawiać, że artysta Kazimierz Staszewski mu „zak… z laczka i poprawi z kopyta”. Przez analogię z Watersem spodziewałem się podobnej książki o poza-Kultowych eksploracjach Kazika. No i się doczekałem.

450-stronicowe tomiszcze dużego formatu omawia solowe płyty Staszewskiego: od pierwszych, quasi-rapowych produkcji Spalam się i Spalaj się!, które dziś kosztują około miesięcznej pensji każdy, bo od lat 90. nie były wznawiane, przez bardziej eklektyczne 12 groszy i Melassę, po kompletnie awangardowy Czterdziesty pierwszy i Los się musi odmienić. Do tego płyty z interpretacjami utworów Kurta Weilla, Toma Waitsa i Kazimierza Grześkowiaka (dwie pierwsze sygnowane „Kazik Staszewski”). Weiss dotarł też do rozproszonych pojedynczych utworów, nagranych z różnych okazji, typu do filmów.  

Układ jest podobny jak w Białej księdze Kulcich – wedle albumów. Najpierw narracja przedstawia kulisy powstawania danej płyty i w ogóle to, co się wówczas działo w życiu artysty. Można więc przeczytać o niesławnym festiwalu w Sopocie, kiedy to zmuszono Kazika do występu z playbacku, więc ostentacyjnie „śpiewał” do suszarki, o problemach z wydafcami albo o tym, jak Wojtek został perkusistą. Potem – omówienia poszczególnych utworów, przedstawiające ich genezę zarówno muzyczną, jak i słowną; w przypadku co większych kobył, jak 12 groszy czy Mars napada, inspiracje podane są niekiedy z dokładnością co do wersu, choć nie zidentyfikowano wszystkich możliwych sampli wykorzystanych w nagraniach. Weiss poświęca też nieco uwagi teledyskom: od Spalam się, zrobionego na kolanie przez faceta z telewizji, który „wiedział lepiej”, przez ikoniczne dla lat 90. produkcje Yacha Paszkiewicza, po – dosłownie i w przenośni – radosną twórczość Zespołu Filmowego „Skurcz”. Rozdziały o poszczególnych płytach przedzielone są bardziej osobistymi sekcjami, w których Kazik mówi np. o swoich ulubionych zespołach, filmach, walkach bokserskich, japońskich potworach czy miejscach w Warszawie, Polsce, Teneryfie i na świecie.

Weiss dotarł do wielu osób istotnych dla powstawania tej muzyki. Oprócz samego Staszewskiego są to jego czołowi współpracownicy, jak Olaf Deriglasoff, Wojtek Jabłoński, Andrzej Izdebski, Sławek Pietrzak, Adam „Burza” Burzyński czy – odgrywający tu mniejszą rolę – Kulci, bądź też realizator części nagrań, Wojtek Przybylski, który nie dożył ukończenia książki. Konfrontuje różne punkty widzenia, często wzajemnie sprzeczne. Na temat dwóch pierwszych płyt wypowiadają się więc także ówcześni współpracownicy Staszewskiego, Jacek Kufirski (był kiedyś w zespole z Maciejem Henem, synem Józefa) i Shpenyagah, z którymi popadł następnie w konflikt. Z ich zeznań wynika, że odpowiedź na pytanie „Dlaczego Spalam się i Spalaj się! do dziś nie doczekały się wznowień?” nie jest bynajmniej jednoznaczna. Książka pochodzi z 2017, w zeszłym roku „na mieście gadali”, że nie ma obecnie żadnych przeszkód formalnych dla reedycji – jednak dotąd nic w tej sprawie nie drgnęło. Nie poznajemy za to stanowiska Marka Kościkiewicza, wydafcy pierwszej płyty.

Lektura jest to wielce pouczająca, pełna anegdot. Można np. przeczytać, jak to konkretnie wyglądało, kiedy Kazik zabłądził „na Soucie w Chicago” i przedstawiciele jakiej grupy zawodowej tłumaczyli się przed nim, że wcale nie są tak skorumpowani, jak opisał w swojej piosence. Można się też dowiedzieć, że tytuł utworu Wicuś ulepił grzybki zaczerpnięty został z Plastusiowego pamiętnika, jakkolwiek w tekście chodzi o znacznie mniej niewinne grzybki – ale o tym, czym się skończyło spożycie ich nieświadomie przez Kazika w Zgorzelcu, czytać należy w haśle Oddalenie. Skoro zaś spędziłem dużą część lat młodych niedaleko ulicy Witosa, to nie mogłem nie zajrzeć od razu do hasła Ja tu jeszcze wrócę, żeby się zorientować, co oznacza wers: „Na Witosa nie będziem przeca ciągle siedzieć” (za pierwszym razem myślałem nawet, że się przesłyszałem).

Mimo wszystko nie obyło się bez pewnych niedociągnięć. Korekta momentami przysypia (np. wielokrotny czeski błąd w „Shpenyagah”), ale przy książce tej wielkości trudno się dziwić. W skeczu Miliarderzy na płycie Melassa nie pojawia się po prostu Tymon Tymański, lecz „Tymon Tymiński” (żart taki, kombinacja muzyka z politykiem, podobnie jak „DJ Jan Maria Rokita”); wspomniany w związku z utworem General Poder Wojciech Krolopp nie był oczywiście dyrygentem Poznańskich, lecz Polskich Słowików (choć też z Poznania). Z kolei słynny sampl „joła” z 12 groszy to w oryginalnym utworze grupy Parliament nie „so low”, lecz „so wide”.

Zdecydowaną wadą, podobnie jak w innych cegłach Weissa, jest brak indeksu osób i zespołów. Chciałbym np. jakiś czas po lekturze przypomnieć sobie, w jakim kontekście pojawia się Jędrzej Kodym albo czy pozującemu na rockandrollowego macho Rafałowi Kwaśniewskiemu mama przynosiła do studia zupę, czy też kanapki – i co? Bida, kartkuj od początku, to może trafisz.

Wydanie jest bogato ilustrowane – zdjęciami archiwalnymi, kadrami z teledysków, reprodukcjami okładek płyt, a także artykułów prasowych (szkoda, że bez uźródłowienia). Niektóre zdjęcia mają charakter czysto ilustracyjny i tu wkradło się nieco błędów: jedną z piosenek o tematyce narkotykowej ozdabia fotografia podpisana „Likwidacja plantacji marihuany w Salwadorze”, podczas gdy widać na niej wyraźnie znak z napisem „Carabineros de Chile”.

Do książki dołączona została płyta Utwory odnalezione. Szkoda, że Weiss, otrzymawszy te utwory od Kazika, nie wypytał go o ich genezę, choć zadał sobie trud omówienia szeregu stron B i podobnych rarytasów. Wiadomo jedynie z przedmowy, że pochodziły głównie z czasów płyty Los się musi odmienić. W innym miejscu podano przynajmniej, że Krąży po kraju klątwa papieża powstał w czasie prac nad Czterdziestym pierwszym. Pozycja to nie do końca poważna: siedmiominutowy kanon wokalny z udziałem Olafa. Po wygaśnięciu zasadniczego utworu przez kolejne dwie-trzy minuty Deriglasoff usiłuje udawać śpiew krtaniowy, a sam Kazik śpiewa fragment Lili Marleen.

Piosenki zawarte na Utworach odnalezionych raczej nie miały szans zostać przebojami, prezentowały różne odsłony Kazikowego odlotu, turpistycznego i dysonansowego. Krupp i Krauze ma dość przyzwoity refren, ale zwrotki i rozmaite elementa aranżacyjne psują (intencjonalnie) przystępną harmonię. W Makiks to jest mój krewny ostre, przybrudzone gitary jadą na fundamencie potężnych bębnów, a skandowany tekst wypada średnio czytelnie. Do tego dochodzi To tamten pan – kolejny kawałek o pedofilii księdza. Jesteście z kamienia jest idiotyczny w pozytywnym sensie: prosty beat perkusji, nienachalna, sprawiająca wrażenie fałszowania melodia, tekst niby z jakąś myślą przewodnią („źli ludzie tworzą historię”), a jednak oparty na zasadzie zlewu, z bluzgami budzącymi słuchacza w najmniej spodziewanym momencie. Najbardziej przystępny jest Synek Jerzy w klimacie wcale kultowym, łącznie z odpowiednio brzmiącymi trąbami, ale to bodajże przeróbka My Girl Madness. Do Kulcich pasowałby też Kazimierz, choć raczej do najsłabszego okresu działalności. Trzeci bardziej melodyjny fragment, o pewnych cechach hymnu, nosi tytuł To jest człowiek, który dał się kupić. Zawiera cytaty z Faccetta nera, włoskiej piosenki z czasów inwazji na Abisynię, chociaż Kazik najpewniej poznał ten tekst jako melorecytację Kodyma w jednym z utworów Apteki.

Czego zaś w książce nie ma? Wydany w pandemii, minimalistyczny album Zaraza nie wszedł po prostu z przyczyn chronologicznych. Zabrakło też Kazika Na Żywo, więc jeszcze się nie dowiem, jak to było z podwójnym na krzyż kowerem Konsumenta (Kult-Acid Drinkers-Kazik) czy ile Tata dilera zawdzięcza I Ain’t Goin’ Out Like That Cypress Hill. I to jeszcze nie koniec płodności artystycznej Kazika – brał przecież udział i w post-nowofalowym zespole Buldog, założonym przez Piotra Wieteskę (menedżera i dawnego basistę Kulcich), i w jazzowych poszukiwaniach z Jerzym Mazzollem na płycie Rozmowy s catem (o dziwo, choć tu jej zabrakło, to okładkę widać w szacie graficznej książki), i w swoistej poezji śpiewanej Kwartetu Pro Forma, i dołożył niemało do awangardowej amatorszczyzny (nikiforcore?) kolektywu El Dupa. Były też covery klasyki punk rocka ze Zdunek Ensemble, jugosłowiańskiego rocka w ramach projektu Yugoton oraz pieśni masowych pod szyldem Zuch Kazik (z udziałem m.in. Zaciera i Piotra Łojka). A jeszcze dochodzą pojedyncze udziały gościnne – przykładowo u Nosowskiej czy w nie tak znanym zespole Plagiat 199. Wiesław Weiss stwierdził, że cała reszta twórczości Kazimierza zasługuje na osobną publikację. No cóż… czekamy, czekamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz