piątek, 16 grudnia 2022

Galopem przez kino polskie, czyli pożytki z 35 milimetrów

  

Ze sporym zadowoleniem przyjąłem uruchomienie przez Wytwórnię Filmów Dokumentalnych i Fabularnych portalu streamingowego 35mm.online. Oferuje on sporo krajowych produkcji – nie tylko z obu wyżej wymienionych kategorii, ale też animacje i Polską Kronikę Filmową. W dodatku jest za darmo (przynajmniej na razie), jedynie z opcją płatnego konta premium o bogatszej ofercie. Ponieważ mam wersję podstawową, nie wiem, co się dzieje z filmami co jakiś czas wycofywanymi – czy znikają w ogóle, czy przechodzą do kategorii premium. Jednak trochę zaległości z polskiego kina sobie uzupełniłem.

            Sprawy techniczne są jeszcze do dopracowania. W odróżnieniu od HBO Max czy Netfliska, po najechaniu na pasek czasu nie widać podglądu kadru, co utrudnia odnalezienie konkretnej sceny. Dla części filmów dostępna jest audiodeskrypcja i napisy. Tej pierwszej nie sprawdzałem, te drugie bywają różne: w zależności od filmu – czasem polskie dla niesłyszących, czasem angielskie (na ogół dobre). Nie ma natomiast możliwości wyboru języka, tylko napisy albo bez. Najbardziej kuriozalnie sprawa została rozwiązana w Deja vu, o czym niżej.

 

Rejs, reż. Marek Piwowski, 1970

Jest to jeden z najkultowszych filmów polskich, o których nie bardzo wiadomo, co napisać, bo napisano już praktycznie wszystko. Zaczyna się od tego, że Stanisław Tym (razem z drugim facetem, po którym potem ginie wszelki ślad) wchodzi „służbowo” w Toruniu na statek wiślany, zaludniony przez rozmaite typy i typki, aktorów i naturszczyków, Maklakiewicza i Himilsbacha. Z pozoru nic się nie dzieje; pasażerowie podróżują i gadają, czasem trafiają się jakieś gagi, do których potem się nie wraca. Ale jak oni gadają – mieszanką small talku, nowomowy i czego tam jeszcze, dzięki której Rejs stał się źródłem niezliczonych cytatów, powracających w najrozmaitszych kontekstach. Jeśli można mówić o wiodącym wątku, to są to przygotowania pasażerów do programu artystycznego na cześć kapitana. Na uboczu kaowiec Tym prowadzi śledztwo, aby się dowiedzieć, kto spostponował go napisem „głupi kaowiec”.  Można toto interpretować jako szerszą paralelę polskiego społeczeństwa, jeszcze jak.


 

Pierścień i róża, reż. Jerzy Gruza, 1987

Ekranizacja powieści Williama Makepeace’a Thackeraya to kolejny przedstawiciel „nowego kina dziecięcego”, zapoczątkowanego przez Akademię pana Kleksa. Obecne w oryginale wątki satyryczne zostały stonowane na rzecz kostiumowej opowieści o książętach, księżniczkach i magii.

            Z dzieciństwa pamiętam Pierścień i różę jako serial, a jak pokazują przypadki Wieśmina czy Dżejnosika, rzadko da się bez straty jakości przemontować film seryjny w pełnometrażowy. Tak też i jest w tym przypadku: akcja toczy się na złamanie karku, ani wątki, ani piosenki nie mają szansy należycie wybrzmieć. Co się tyczy piosenek, to ich autorem jest śp. Andrzej Korzyński – nie mają jednak tej samej siły przebicia, co jego utwory z Akademii Pana Kleksa (może dlatego, że tam był fundament w postaci Brzechwy). Nowe interpretacje Na wyspach Bergamutach czy Kaczki dziwaczki powstają do dziś, a piosenek z Pierścienia i róży?

Jeśli chodzi o kreacje aktorskie, to Bulbę zagrał Zbigniew Zamachowski. Katarzyna Figura jako Rózia zapewniła pewną dawkę ikonografii średniowiecza – nie za dużą, bo w końcu film dla dzieci – ale do książkowego wyobrażenia postaci była średnio podobna. Czarna Wróżka (Zdzisława Specht) wygląda natomiast jak typowa wokalistka rockowa z tamtej epoki, typu Wanda Kwietniewska.

Z ostatniego seansu zapamiętałem przede wszystkim wizualną kreację niemilców. Poddani tyrana Padelli (Janusz Rewiński) prezentują połączenie estetyki nazistowskiej (nie zabrakło nawet fikających gimnastyczek, jak z Tryumfu woli) z hełmami w stylu Darth Vadera. Sam zaś Padella kojarzy mi się z kimś jeszcze innym…

Jaki kraj, taki Gregor Clegane

Co najbardziej mnie zaskoczyło na plus? Nic się nie starzeje tak szybko jak efekta specjalne, a jednak transformacja Gburiana w kołatkę – za którą odpowiadali czechosłowaccy animatorzy ze studia w Barrandovie – do dziś robi wrażenie.

 

Mąż swojej żony, reż. Stanisław Bareja, 1960

Stanisława Bareję kojarzymy jako autora komedii chaotycznych, w krzywym zwierciadle przedstawiających realia PRL. Zaczynał jednak od dość konwencjonalnych, grzecznych komedii obyczajowych. Tytułowym bohaterem jego debiutu, czyli Bronisławem Pawlikiem, jest kompozytor zupełnie stłamszony karierą żony-lekkoatletki (Aleksandra Zawieruszanka). Tłamszenie oglądało mi się z przykrością, chociaż winę ponosiła nie sama rekordzistka Fołtasiówna, lecz oddelegowana do niej gosposia (Wanda Łuczycka). W drugorzędnym wątku występuje Wiesław Gołas w roli boksera, który nawiązuje sympatię z córką przybyłego do Warszawy mentora głównego bohatera – jest nią Elżbieta Czyżewska. Jako trener Gołasa występuje autentyczny bokser Feliks Stamm. Satyra społeczna występuje w ilościach śladowych, w postaci wzmianki, że w locie drużyny sportowej do Anglii udział bierze „jedenastu zawodników, dwudziestu działaczy". 

 

Małżeństwo z rozsądku, reż. Stanisław Bareja, 1966

Trzecia komedia Barei była już kolorowa (wcześniejsza Żona dla Australijczyka zresztą też, ale w serwisie jej zabrakło). Tym razem Daniel Olbrychski jako artysta malarz gnieździ się na poddaszu warszawskiego Starego Miasta i próbuje wiązać koniec z końcem, sprzedając obrazy turystom pod Babrakanem. Rodzice dziewczyny, z którą się prowadza (ponownie „Cizieska”), to prywaciarze z bazaru, poszukujący dla córki odpowiedniego zięcia, który mógłby posłużyć jako przykrywka dla ich dochodów. Można tu więc się dopatrywać elementów satyry społecznej, jednak po linii władzy – PRL prywatna inicjatywa stanowiła dopuszczalny obiekt żartów i krytyki.

Poza Bohdanem Łazuką i Bogumiłem Kobielą występuje Tadeusz Chyła, śpiewający w towarzystwie ulicznej kapeli piosenkę Panie Kwiatkowski, panie Kowalski – jeden z kilku numerów muzycznych w tym filmie. Nie brakuje też ikonografii średniowiecza w postaci panny podglądanej przez głównego bohatera na dachu. Co prawda ówczesna krytyka potraktowała film średnio łaskawie. Na łamach „Filmu” Bogumił Drozdowski podsumował swoją recenzję:

Komedie amerykańskie (…) dysponują zawsze pełnym asortymentem gagów i atutami nie do przebicia: dobrym tańcem, śpiewem, kiedy trzeba – znakomitym aktorstwem, kiedy trzeba – seksem, kiedy trzeba – zadziwiającą sprawnością fizyczną bohaterów. Tymi cechami polska komedia nie może, niestety, poszczycić się prawie nigdy. (…) Jeśli ktoś ma seks, to nie umie grać; jeśli ktoś jest dobrym aktorem, to nie potrafi skakać po dachu; jeśli Łazuka umie śpiewać i angażują go do filmu – to śpiewa Olbrychski.

Sprawność fizyczno-wokalna przydała się potem Olbrychskiemu
przy kręceniu sceny wbijania Azji na pal,
kiedy musiał jakoś wytrzymać przerwy w ujęciach

 

Wielka majówka, reż. Krzysztof Rogulski, 1981

Początek lat osiemdziesiątych. Julek (Jan Piechociński), cwaniak wyrzucony za malwersacje z ochotniczej straży pożarnej, i Rysiek (debiutujący Zbigniew Zamachowski), fajtłapowaty uciekinier z poprawczaka, spotykają się w Warszawie i próbują żyć jak króle za ukradziony badylarzowi (Roman Kłosowski) milion złotych polskich. Na swojej drodze znajdują całą czeredę rozmaitych typów. Wyłania się tu sceneria dzikiej Warszawy „dewizowej”, gdzie oszust oszusta oszustem pogania i wszystko jest na sprzedaż. Jedyny wyjątek, wzorzec kamiennej uczciwości, to grany przez Wiesława Michnikowskiego mechanik maszyn do pisania.

Przede wszystkim jednak – w tym filmie gra Maanam. Gra muzykę i pojawia się w sekwencjach fabularnych, chociaż główni bohaterowie prawie nie mają z nim interakcji, a jeśli już mają, to nie do końca wiadomo, czy to nie ich fantazja. Mówiąc o fantazji – mamy też dziwną, niepokojącą sekwencję senną. No i ostatnia scena – przed sądem – kończy się w sposób całkiem nierealistyczny, ale musiała robić ogromne wrażenie w czasach, kiedy film się ukazał – zwłaszcza jeśli ktoś po raz pierwszy oglądał w więzieniu.

Zawiera Ryszarda Kotysa w roli ojca Ryśka i Jacka Kleyffa jako komendanta straży. John Mayall też się pojawia na mgnienie oka.

 

Seksmisja, reż. Juliusz Machulski, 1984

Film ten, w Sawieckim Sajuzie wyświetlany jako Nowe amazonki, należy do kolejnych pozycji z żelaznej klasyki polskich komedii, chociaż jego wymowa może być eee… kontrowersyjna. Mniej więcej wszyscy znamy, o co chodzi: dwaj faceci, romantyk Albert (Olgierd Łukaszewicz) i „rozrywkowy” Maks (Jerzy Stuhr) budzą się z hibernacji po kilkudziesięciu latach, aby zastać wokół siebie totalitarne społeczeństwo zaludnione wyłącznie przez kobiety. W epoce odbierano to jako satyrę na ustrój socjalistyczny w Polsce, z jego aparatem przemocy, łopatologiczną propagandą, przerabianiem historii itp., ale wielu widzów, zwłaszcza na Zachodzie, odczytuje Seksmisję jako krytykę feminizmu jako takiego. Ja nie, bo nie widzę zgoła żadnych cech wspólnych pomiędzy społeczeństwem w filmie a licznymi feministkami, które znam. Ale… w sumie TERF-y mogłyby się przejrzeć jak w zwierciadle.

Choć, zgodnie z tradycją polskiej SF, akcja dzieje się nie wiadomo w jakim kraju,
nie zabrakło podobizny pewnego znanego Polaka

Oczywiście, elementy tzw. dziaderstwa można tu wypatrzyć – zwłaszcza fakt, że kobiety przyszłości nie noszą staników i kąpią się po sagu, tak jakby jedyną sensem używania biustenhaltera była osłona przed Męskim Spojrzeniem™, a nie  np. odciążenie kręgosłupa czy ochrona różnych elementów przed drażniącym kontaktem z innymi elementami. Bolesna jest także bimbofikacja Lamii (Bożena Stryjkówna), głównej bohaterki żeńskiej: z postaci pewnej siebie i przedsiębiorczej zmienia się pod koniec filmu w idiotkę, która nic nie rozumi. Z drugiej strony – wzorcowy dziader w postaci Maksa konsekwentnie ukazywany jest jako uparty baka.

W epizodycznej roli strażniczki wystąpiła Magdalena Kuta,
która po latach grania ogonów i ról w telenowelach
została latoś doceniona dzięki serialowi Gang Zielonej Rękawiczki

Mocną stroną jest kreacja wizualna. Ilona Łepkowska na łamach „Filmu” nie mogła wyjść z podziwu, jakim cudem twórcom Seksmisji udało się w czasach kryzysu zdobyć materiały na tak dopracowane kostiumy (odpowiadała za nie Małgorzata Braszka).

 

Deja vu, reż. Juliusz Machulski, 1989

Koprodukcja polsko-radziecka. Lata dwudzieste, czasy jazzu i NEP-u. Mafijny killer przyjeżdża ze Stanów do Odessy, aby załatwić renegata. Na drodze staje mu radziecka biurokracja i ogólny bagałan.

Na drodze widza staje natomiast istna wieża Babel. Mamy tu polskich aktorów mówiących po angielsku z polskim akcentem, polskich aktorów mówiących po rosyjsku z polskim akcentem, Cezarego Pazurę mówiącego po rosyjsku z niemieckim akcentem, a w roli głównej – znanego krakowskiego rajdowca Jerzego S. (wówczas pędzącego tylko na rowerze), który mówi po rosyjsku z akcentem Polaka udającego Amerykanina. Trudno byłoby słuchać dialogów, gdyby nie aktorzy radzieccy, mówiący po rosyjsku normalnie albo z ormiańskim akcentem, albo ukraińsko-rosyjskim surżykiem, albo nawet po ormiańsku. Cud, że jidysz się gdzieś nie załapał.

Wojciech Malajkat, Cezary Pazura, Grzegorz Heromiński

Z pomocą przychodzą napisy. Najbardziej racjonalną decyzją byłoby opracowanie dwóch wersji: polskiej i angielskiej. Tymczasem jest tylko jedna, w której kwestie angielskie są opatrzone napisami po polsku, a kwestie rosyjskie – po angielsku, nawet w obrębie jednego dialogu. Słyszymy więc na przykład taką wymianę zdań:

– Jesli wy inostraniec, ja nie riekomenduju guliat’ po Bulwaru Fieldmana.

– Thanks!

A czytamy:

– If you’re a foreigner, better keep away from Feldman boulevard.

– Dzięki!

W pewnym zaś momencie w ogóle dzieje się w napisach jakaś abonamentacja…

            Dziwna sprawa: z pierwszego oglądania wiele lat temu wyniosłem wspomnienie, że w finale filmu Stuhr strzela, jak na gangstera z dwudziestolecia przystało, z pistoletu maszynowego Thompson, ale w scenie ucieczki na rowerze tommy-gun kilka razy zmienia się magicznie w kałasznikowa (który wtedy jeszcze nie istniał, ale daje bardziej spektakularny płomień wylotowy). Teraz stwierdziłem, że nic takiego nie zachodzi. Poprawili w ramach rekonstrukcji cyfrowej czy od początku sobie to zmyśliłem?

            Zawiera Ryszarda Kotysa w roli jednego ze zleceniodawców Stuhra.

 

 

Kiler, reż. Juliusz Machulski, 1997

Lata dziewięćdziesiąte to był w Polskiej RP istny gengszter korszak. Reżyserzy, na czele z Władysławem Pasikowskim i jego Psami, chycili się realizować sensacyjne historie o szarych moralnie bohaterach, rozwalających nieprzyjacioły swoje bez pardonu i rzucających dużą ilością mięsa. Do mody tej nawiązał Juliusz Machulski w niezwykle popularnej komedii. Cezary Pazura gra tu warszawskiego taksiarza Jurka Kilera, który – nie tylko przez zbieżność nazwiska – zostaje wzięty za groźnego płatnego zabójcę i mimo woli wplątany w gangsterską intrygę. Występują także Jerzy Stuhr jako ścigający tytułowego Kilera komisarz Ryba, Janusz Rewiński jako obleśny „mafioza” Siara, Katarzyna Figura w charakterze trophy wife tego ostatniego i Małgorzata Kożuchowska jako dziennikarka, która staje się flamą taksówkarza.

Chociaż jest to tematyka sensacyjno-kryminalna, to giną tak naprawdę tylko dwie osoby, i to na samym początku, na etapie zawiązania akcji: bandyta „Gilotyna”, zastrzelony przez prawdziwego Kilera, oraz brutalny więzień grany przez Władysława Komara, mistrza olimpijskiego w pchnięciu kulą. Ogólnie Jurek Kiler stara się wybrnąć ze swojego pasztetu bez rozlewu krwi, co wymaga od niego sporo pomysłowości. Co do mięsa – okazuje się, że w tym filmie nie klną aż tak dużo, jak zapamiętałem sprzed lat.

Muzykę stworzył zespół Elektryczne Gitary, którego lider Kuba Sienkiewicz odmówił przyjęcia głównej roli w poprzednim filmie Machulskiego, Girl Guide. Piosenka Kiler stała się jednym z największych hitów grupy, ale oprócz niej słychać kilka innych utworów.

 

Wilczyca, reż. Marek Piestrak, 1983

Dla odmiany bodaj pierwsze polskie podejście do horroru. Czy udane? Trudno powiedzieć, ja np. nie bałem się za bardzo, ale niepokojący klimat toto ma. Akcja dzieje się w XIX wieku, gdzieś w zaborze austriackim. Żona drobnego szlachcica umiera po nieudanym spędzeniu płodu i wiele wskazuje na to, że parała się czarną magią; zamiast gromnicy trzyma w ręku wilczą łapę (a nie zajęczą, jak napisali na Wikipedii – wtedy byłaby przecież Zajęczyca!) Od tej pory główny bohater, który zresztą niezbyt sympatycznie ją traktował, ma wrażenie, że śledzi go wilk. Kiedy zaś przenosi się jako rządca do majątku bogatszego sąsiada, źródłem jego niepokoju staje się żona tegoż – czyżby nowe wcielenie Maryny?

            Mamy więc tu podejście do tematu lykantropii. W materiałach promocyjnych czy różnych artykułach na temat (także i krytycznych, np. o tezie „Polacy nie umią w horror” albo „Marek Piestrak, polski Ed Wood”) powszechnie się powtarza kadr Iwony Bielskiej w straszliwej charakteryzacji upiorzycy – należy tu jednak podkreślić, że występuje ona w takiej postaci tylko w jednej scenie.

Efektów specjalnych jest mało, ale kiedy już są, to boki zrywać

Ponadto film zawiera dyskretny wątek lesbijski oraz Ryszarda Kotysa w roli służącego.

 

Amator, reż. Krzysztof Kieślowski, 1979

To już czwarty tu film z udziałem Jerzy’ego Stuhra, a chronologicznie to wręcz jego pierwsza rola pierwszoplanowa.

Zaopatrzeniowiec z małego miasteczka w Małopolsce kupuje kamerę filmową. Początkowo zamierza tylko rejestrować swoją nowo narodzoną córkę. Szybko jednak zaczyna kręcić, co podleci. Odnajduje w życiu pasję, ale odnajduje też problemy, których wcześniej nie miał. Można to traktować szerzej jako przypowieść o dylematach spotykających artystę: konflikt między twórczością a życiem rodzinnym, ważniacy wtrącający się do procesu twórczego, zwątpienie we własne możliwości… i nieubłagany drive, żeby dalej kręcić.

Zawiera Krzysztofa Zanussiego as himself.

 

 

Krótki film o zabijaniu, reż. Krzysztof Kieślowski, 1987

Jest to rozbudowana wersja filmu telewizyjnego Dekalog V z cyklu poświęconego dziesięciu przykazaniom. Fabuła w sumie prosta: niesympatyczny młody człowiek (Mirosław Baka) morduje niesympatycznego taksówkarza, a potem zostaje skazany na śmierć i stracony, pomimo wysiłków adwokata, który wypada najbardziej pozytywnie, ale całe doświadczenie pozostawia go w strzępach. Film ukazał się w czasie, gdy toczyła się dyskusja nad zniesieniem kary śmierci, a reżyser ze scenarzystą opowiadają się przeciw jej stosowaniu. Stawiają wręcz znak równości między morderstwem a egzekucją, co podkreśla użycie przez mordercę akurat sznura jako narzędzia zbrodni. Ogólny posęp całego filmu potęguje kolorystyka – Sławomir Idziak kręcił z żółtym filtrem, cały świat (czytaj: Warszawa) wydaje się brudny i lepki.

Najbardziej posępny Artur Barciś, jakiego widziały oczy moje

 

Krótki film o miłości, reż. Krzysztof Kieślowski, 1988

Także i Dekalog VI doczekał się wersji kinowej. Olaf Lubaszenko ukradł lornetkę, by podglądać Bernadetkę, a raczej Grażynę Szapołowską z bloku naprzeciwko. Z czasem wuajerstwo przestaje mu wystarczać i zaczyna dążyć do bardziej bezpośredniego kontaktu. Czy stalking można nazwać miłością? Nie powiedziałbym, chociaż stalkierz na pewno powie co innego. Czy można go nazwać cudzołóstwem? A można, jak najbardziej, jeszcze jak. Anyway, dawno w czasie oglądania nie czułem takiej żenady z drugiej ręki, obserwując poczynania głównego bohatera. Wręcz wołałem do ekranu: „Gościu, co ty w ogóle wyprawiasz?”

Akcja dzieje się gdzieś na warszawskim blokowisku (w pewnym momencie mowa o ul. Piratów, ale nie ma takiej w Warszawie). Charakterystyczne balkony przypominają Służew nad Dolinką, gniazdo Beksińskich, chociaż osoby lepiej poinformowane twierdzą, że to Stawki na Muranowie albo Gocław. Jeśli do tego dodać, że głównym bohaterem jest mężczyzna o imieniu Tomek, który nie umie w kontakty z kobietami i popełnia próbę, to można dojść zbyt daleko w nadinterpretacjach.

Pojawia się także pochwyt drzwiowy typu "ser"

Występuje Piotr Machalica, ale widno w roli epizodycznej, bo w trakcie oglądania w ogóle go nie zakonotowałem. Tym samym jest to film z udziałem byłego i niedoszłego dyrektora Teatronu Częstochowskiego.

 

Przypadek, reż. Krzysztof Kieślowski, 1981

Amatorem Kieślowski wywindował Stuhra, Przypadek pomógł karierze Bogusława Lindy, który jeszcze wówczas nie wiedział nic o zabijaniu. Stuhr zresztą też się pojawia.

            Reżyserz stosuje tu zabieg formalny w postaci przedstawienia trzech równoległych linii życia głównego bohatera, które biegną zupełnie inaczej w zależności od tego, czy zdąży na pociąg, czy nie. Czy Witek będzie człowiekiem władzy, opozycjonistą czy apotylicznym fachowcem – zawsze stanie w obliczu jakichś konfliktów. Należy tu dodać, że pierwsza linia jest czasowo najobszerniejsza, a w każdym z wątków bohater spotyka epizodycznie postaci odgrywające istotne role w dwóch pozostałych.

Przypadek powstał w 1981, ale cenzura przetrzymała go na półce aż do 1987, wypuszczając po cięciach. W obecnie dostępnej wersji część usuniętych fragmentów udało się odzyskać, z wyjątkiem sceny pobicia Witka przez milicjantów, z której ocalał tylko dźwięk – przez co effekt jest być może jeszcze bardziej przerażający niż w oryginale, bo każdy może się tylko domyślać, co się tam dzieje. Pozostaje natomiast trochę ikonografii średniowiecza, jak również krótka scena sekcji zwłok, przez którą z rozpoczęciem posiłku w trakcie seansu zalecam poczekać dopiero na scenę z peronu.

 

Golem, reż. Piotr Szulkin, 1979

            Pierwszy film z fantastyczno-naukowej tetralogii Szulkina przedstawia wizję świata po nuklearnej apokalipsie, w której naukowcy prowadzą prace nad wyhodowaniem sztucznego człowieka. Zarazem jest to luźna adaptacja motywów powieści austriackiego pisarza grozy Gustava Meyrinka, nawiązująca do legendy o Golemie. W praktyce wygląda to tak, że Pernat (Marek Walczewski), wypuszczony z czegoś w rodzaju więzienia, patałęta się po obślompanych podwórkach i wnętrzach i nic nie kuma. Na swojej drodze spotyka rozmaite osoby, z którymi ewidentnie też jest coś nie tak, i w rezultacie jeszcze bardziej nic nie kuma, a widz razem z nim. W międzyczasie pojawiają się przebitki na dyskusję jakichś naukowców, z których można zrozumieć, że to właśnie Pernat jest golemem – ich konstruktem, poddawanym właśnie jakimś testom; obawiają się oni, aby nie stał się za bardzo autonomiczny.

Pod względem realizacyjnym mamy do czynienia z wyraźnym wpływem ekspresjonizmu; scenografia ma charakter na tyle umowny, że mogłaby uchodzić za spektak teatru telewizji. Wszystko ma tu surrealistyczny, dezorientacyjny, nieco kafkowski klimat. Czasami po prostu nie warto się zastanawiać nad sensem tego, co się widzi na ekranie, tylko oglądać, kontemplować, na interpretacye przyjdzie pora później. W pewnym momencie widzimy nawet Józefa Skrzeka śpiewającego i grającego na basie dla tłumu publiczności, po czym okazuje się, że Skrzek stoi w pustej sali, a publika została studyjnie doklejona w tle ekranu. Słowo daję, od trzeciego sezonu Miasteczka Twin Peaks nic mi tak nie wytrzepało muzgó.

Zawiera Ryszarda Kotysa w woli jednorękiego windziarza.

 

Dolina Issy, reż. Tadeusz Konwicki, 1982

Mówiąc o filmach kontemplacyjnych – to jest dopiero okaz. Dolinę Issy można podsumować najkrócej: „Bardzo Litwa, bardzo oniryka”. W filmie, opartym na motywach powieści Czesława Miłosza, nie ma wyraźnie zaznaczonej fabuły, za to jest bardzo wyraźnie określone miejsce akcji: litewska wieś w latach międzywojennych. W akcji filmu można wyróżnić parę mniej więcej zarysowanych wątków (zwłaszcza leśniczy zmagający się z wewnętrznymi demonami, które podburza w nim diabeł w postaci Jerzego Kryszaka w utytłanym niemieckim mundurze), parę epizodów i sporo scen o charakterze czysto wizualnym (procesje rozmaite, kobieta w stroju Ewy prowadząca po lesie białego konia, rozmaite krajobrazy). Od czasu do czasu, w sekwencjach osadzonych we współczesności, różni aktorzy recytują wirsze Miłosza. Nastrój potęgują tworzące ścieżkę dźwiękową filmu pieśni litewskie w wykonaniu zespołów folklorystycznych.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz