wtorek, 20 grudnia 2022

Wener, Weller i Waronker, czyli kolejna porcja płytowa

 Kolejna porcja używanych płyt pochodziła tym razem nie z bazaru, a z aukcji internetowych. Do niej dopiero dołożyłem jeszcze jedną z targowiska – w końcu coś polskiego.

 

Sleeper, The It Girl, 1996

Wciąż pozostaję w kręgu britpopowym, ale tym razem przyszła pora na jego kobiece wcielenie. Miałem już latoś do czynienia z Echobelly i wokalistką Aurorą Sonyą Madan. W epoce za „pierwszą damę britpopu” najszybciej szło uznać Justine Frischmann, która nie tylko stała na czele grupy Elastica, ale prowadzała się z Brettem Andersonem z Suede i Damonem Albarnem z Blur. Jednakże na jej karierze położyły się cieniem oskarżenia o plagiat m.in. ze Stranglersów. W przypadku Sleepera nie było takich problemów.

Na czele grupy stała Louise Wener. Na drugim albumie, The It Girl, jest ona autorką praktycznie całego repertuaru, przy czym w pięciu utworach dopuściła do komponowania kolegę, Andy’ego Maclure’a. Wbrew stereotypowi, jest to perkusista, a nie gitarzysta prowadzący. Ten nazywa się Jon Stewart i dołożył się na trzeciego tylko do piosenki Feeling Peaky. Na basie grał Diid Osman (nie wiadomo, czy spokrewniony z facetem z Suede).

W zasadzie nie mam się do czego przyczepić: melodyjne, dość zadziorne piosenki, na tyle krótkie, żeby nie zdążyły się znudzić. Nie widzę sens po raz kolejny elaborować, jak wiele wokalistki rockowe począwszy od lat 80. zawdzięczają Debbie Harry, ale w interpretacji wokalnej Wener także słychać jej dziedzictwo (nawet mimo wyraźnie brytyjskiego akcentu). Płyta jest krótka i na temat, piosenki takoż: Lie Detector, Sale of the Century, Dress Like Your Mother, StatuesquePrzeca nie będę przepisywał całego zestawu utworów. Czasami pojawia się syntezator, którego zagrywka stanowi hak utworu What Do I Do Now?, jednego z najlepszych tutaj.  

Mniej ciekawe są utwory spokojniejsze, ale też jakoś nie odrzucają – vide Shrinkwrapped czy Good Luck Mr. Gorsky, jegoż tytuł nawiązuje do niecenzuralnej anegdoty o Neilu Armstrongu. Może tylko Click…off…gone jest zbyt rozmyty jak na przekonujący finał.


 

The Style Council, Greatest Hits, 2000

W Wielkiej Brytanii Paul Weller jest faktycznie klasykiem, a u nas nigdy się jakoś nie przebił – może dlatego, że jego twórczość za bardzo jest osadzona w brytyjskich realiach. Sławę zdobył na przełomie lat 70./80. jako lider punkowego tria The Jam. Potem znudził się punkiem i wyruszył w kierunku kierunku czarnej muzyki, nawiązując współpracę z klawiszowcem Mickiem Talbotem. Z czasem skład przedsięwzięcia zwanego The Style Council uzupełnili perkusista Steve White oraz partnerka Wellera, Dee C. Lee (właściwie Diane Sealy), jako drugi głos.

David Sinclair, autor leksykonu Rock na CD, przejechał się po The Style Council jak po łysej kobyle, jakby abominacją wydawała mu się sama koncepcja soulu śpiewanego przez białych w ogóle, a przez Brytyjczyków w szczególności (Simply Red potraktował łagodniej, ale też  bez zachwytów). Stwierdził m.in., że zespół ten nie nagrał ani jednego dobrego albumu – wobec czego składanka hitów wydaje się dobrym rozwiązaniem. Ale nie jest źle, jeśli ktoś gustuje w takiej stylistyce.

Podstawowy skład wygląda dość skromnie, jednak muszą go wspierać liczni muzycy dodatkowi, których nie wymieniono w książeczce, chociażby basista. Najbardziej charakterystyczny (mój ulubiony tutaj) Shout to the Top opiera się na melodii instrumentów smyczkowych. A skoro w grę wchodzi soul i funk, to musi się pojawić sekcja dęta. Dodaje ona dynamiki takim utworom jak Speak Like A Child czy Solid Bond in Your Heart. Czasem „miejskie” R&B wzbogaca solo saksofonu (Money Go Round Parts 1 & 2), czasem harmonijki (The Big Boss Groove). Mick Talbot gra zarówno na fortepianie czy organach, jak i na rozmaitych syntezatorach i czasem wytnie solo. Niekiedy pojawiają się elementy rytmiki latynoskiej, jak w Have You Ever Had It Blue, który brzmi jak wcale udana stylizacja na soul lat 60., albo w My Ever Changing Moods, gdzie spod groove’u przebija szczypta samby. Kończący płytę Promised Land ma już elementy muzyki tanecznej końca tej dekady. Do ciekawszych fragmentów należy za to How She Threw It All Away z melodyjnym motywem fletowym. Walls Come Tumbling Down to ogólnie dobry kawałek funku/R&B, ale zmyłkowo rozpoczyna go zagrywka w stylu Blood, Sweat & Tears, czyniąc niepotrzebne nadzieje na więcej.

Na drugim biegunie pojawiają się klimata soulu w wydaniu zmysłowym. Najlepszy przykład to You’re the Best Thing, gdzie były punkowiec zapodaje falsetem jako sam Lenek Krawiec. Podobny charakter ma Waiting albo Long Hot Summer, którego już sam tytuł wiele mówi o charakterze. Z kolei It Didn’t Matter, utwór o najbardziej syntetycznej aranżacji, kojarzy mi się z piosenkami Andrzeja Zauchy z lat 80. Dee C. Lee pozostaje raczej w tle, ale czasami śpiewa z Wellerem regularny duet, np. w The Lodgers.

W teksty nie wsłuchiwałem się zbytnio, ale przynajmniej niektóre muszą być zaangażowane potylicznie: mamy przecież utwór pod tytułem Come to Milton Keynes, przywołujący angielski odpowiednik stereotypowego Sosnowca, a w teledysku do Shout to the Top pojawiały się malowidła upamiętniające wielki strajk górników z lat 80.

Książeczka zawiera artykuł Paolo Hewitta, zakończony frazą o wejściu zespołu w nowe milenium. The Style Council zakończył jednak działalność i od tamtej pory nic nowego nie nagrał.


 
 

Paul Weller, Modern Classics. The Greatest Hits, 1998

Trzeci rozdział kariery Paula Wellera był solowy. Z tego właśnie okresu, czyli z lat 90., pochodzą nagrania zgromadzone na tej kompilacji. Słowo „Modern” jest nieprzypadkowe – Weller od zawsze inspirował się subkulturą modsów.

Status artysty pozwala go nazywać ojcem chrzestnym britpopu. Miało to charakter całkiem praktyczny: Weller grywał wspólnie z Oasis, a do własnego zespołu włączył panów Craddocka i Fowlera z  Ocean Colour Scene, pozwalając tej grupie przetrwać finansowe tarapaty. Na składance, rzecz jasna, również słychać tych muzyków, a na perkusji w większości utworów gra Steve White, weteran z The Style Council.

Jak wyszły Wellerowi lata dziewięćdziesiąte? Punku nie ma co szukać, prędzej już soul się znajdzie. Dominują piosenki rockowe, czasami nawiązujące do lat sześćdziesiątych, czasem z mniejszą lub większą domieszką czarnej muzyki: Peacock Suit, Friday Street, Hung Up, Mermaids. Artysta odpala niekiedy efektowną solówkę gitarową. Kiedy przypomniałem sobie recenzję w „Tylko Rocku” z 1999, to myślałem, że red. Weiss przesadza, porównując solowe nagrania Wellera do Free. A jednak. Całą płytę rozpoczyna Out of the Sinking, oparty na pompującym bluesowym brzmieniu basu niczym z nagrań Free czy Bad Company, chociaż refren nie potwierdza tych skojarzeń. Coś z ciężko dudniącego bluesa ma też Brushed, a już Sunflower można by wziąć za utwór Erica Claptona. Za to takie ballady jak You Do Something to Me, a szczególnie Brand New Start, jadą prawie amerykańskim Południem. Wild Wood (z melotronem w tle) budzi dla odmiany skojarzenia z Chrisem Reą.  

O soulowych inklinacjach artysty przypomina bardzo stylowy Above the Clouds. Po nim umieszczono bardziej dynamiczny, rockowo-funkujący Uh-Huh Oh-Yeh, a w dalszej części albumu soul słychać w Broken Stones, zresztą jedynym tu utworze z udziałem Micka Talbota na stylowym fortepianie elektrycznym. Całkiem czarno głos Wellera brzmi też w bliższym rocka The Changingman i w skądinąd bardzo brytyjskiej muzycznie Hung Up.


 

R.E.M, Reveal, 2001

Jedyna amerykańska produkcja w tej partii uchodzi za jedną ze słabszych płyt zespołu z Aten w Gruzji, ale ze względu na czas powstania mam sentyment do pochodzących z niej singlów. W tym okresie R.E.M. funkcjonował jako trio. Bill Berry parę lat wcześniej musiał z powodów zdrowotnych skończyć z graniem, a Stipe, Buck i Mills nie dokooptowali już na stałe nowego perkusisty, tylko zatrudniali sesyjnych. W tym przypadku grał Joey Waronker.

Dlaczego ta płyta uchodzi za słabszą? Ano bo dlatego, że jest za bardzo jednostajna w stosunku do poprzednich. Grupa trochę wprawdzie różnicuje aranżacje – vide przybrudzone brzmienie i dźwięk bodajże akordeonu w Chorus and the Ring. Wielokrotnie bierze też do pomocy smyczki: gęste i niepokojące w Disappear, a bardziej konserwatywne w finałowym Beachball. Elektroniki występuje mniej niż na poprzednim albumie Up, ale na przykład w Saturn Return słychać automat perkusyjny i jakieś dziwne gwizdki. Ogólnie jednak płyta momentami przynudza. Taki na przykład I’ve Been High to kawałek smętności godny Phila Collinsa, zaś Summer Turns to High wisi w syntezatorowej mgle. Otwieracz The Lifting jest z kolei zbyt podobny melodycznie do jednego z singli, tylko mniej przebojowy.

Wyróżniają się dwa utwory singlowe: All the Way to Reno (You’re Gonna Be a Star) oraz Imitation of Life. Ten pierwszy ozdabiają smyczki i leniwe glissanda, a drugi, mój ulubiony, odznacza się charakterystycznym dla R.E.M. „smutno-wesołym” nastrojem, podobnym jak w Shiny Happy People czy Near Wild Heaven. Poza nimi trochę bardziej zaczynam uważać w bardziej nastrojowych: She Just Wants to Be  i stanowiącej emocjonalne apogeum albumu balladzie I’ll Take the Rain.


 
 

The Beautiful South, Welcome to the Beautiful South, 1989

Debiutancki album grupy wywodzącej się z The Housemartins już zaprezentował ją w pełni ekscentryzmu. Większość partii wokalnych wykonywali panowie Heaton i Hemingway, a Briana Corrigan nie była jeszcze członkinią zespołu, jedynie współpracownicą, i pojawiła się tylko w paru utworach.

Jednym z największych latoś earwormów była dla mnie Song for Whoever. Z pozoru wydaje się, że to słodka, sentymentalna ballada w konwencji później nazwanej prześmiewczo „yacht rockiem”, ale jeśli zapoznać się z tekstem – jest to właściwie parodia takich hitów. Podmiot liryczny to autor piosenek, który romansuje z tyloma kobietami, że już mu się mieszają imiona, a wszystko po to, żeby mieć pomysły na teksty do kolejnych hitów.

Momentami jest to po prostu pop, tyle że dość przewrotny. Oprócz piosenki wyżej wymienionej przebojem stała się I’ll Sail This Ship Alone, fortepianowa ballada z orkiestrą, w konwencji eltonowo-joelowej. Na singlu wyszła też You Keep It All In – zaśpiewana z udziałem Corrigan, z melodyjną zagrywką fletu.

Mamy też na płycie trochę czarnych brzmień, tym bardziej, że wokalistom nieobce były melizmata. Girlfriend to kawałek gorącego „białego soulu” a la George Michael, do którego wrzucono krótkie, przesterowane solówki gitarowe. W gruncie rzeczy jest to kower wydanego dwa lata wcześniej przeboju amerykańskiej piosenkarki Pebbles. Zwraca poza tym uwagę zaśpiewany falsetem Have You Ever Been Away z latynoską rytmiką, a także siedmiominutowy Love Is o stopniowo narastającej aranżacji, przeradzającej się w końcu w parafrazę Beatlesowskiego She Loves You.

Słuchaczowi stricte rockowemu najbardziej spodoba się zapewne From Under the Covers z chwytliwym riffem sekcji dętej. Do tego dochodzi Oh Blackpool w stylu lat 60. Straight in at 37 to także rozpędzony utwór, ale raczej z groove’em niż z czadem, w konwencji funkowej (widzę to w repertuarze De Mono!) Finałem jest zaśpiewana tylko z gitarą akustyczną I Love You (But You’re Boring). Na kolejnej płycie znajdzie dopełnienie w postaci I Hate You (But You’re Interesting).  

Album trafił mi się z oryginalną okładką, zawierającą dwie fotografie Jana Saudka (brata Karela, tego od komiksów). Na jednej widać rozebranego do pasa mężczyznę zapalającego papierosa, na drugiej – kobietę w fikuśnym kapeluszu i bluzce, trzymającą rewolwer w sposób mogący sugerować, że życie stało się dla niej ciężarem. Nie wiem, czy ideą nie było zrównanie kurzenia z selbstmordem, ale taka oprawa niekoniecznie musi podobać się odbiorcom o delikatnej psychice, więc w późniejszych wydaniach zamieniono ją litościwie na zdjęcia pluszowych zabawek.


 
 

Urszula, Supernova, 1998

Niełatwe jest życie entuzjasty Urszuli née Kasprzak, primo voto Zybowskiej. Jej niezwykle popularne albumy z lat 80., z których najważniejsze powstały we współpracy z Budką Suflera, porządnej reedycji doczekały się ostatnio w 2011 i dziś już jest ona rzadkością. Płyty z lat dziewięćdziesiątych nie były wznawiane w ogóle, a dopiero ostatnio Urszula wypuściła nie tyle reedycje, co remaki, nagrane na nowo. Wobec tego Supernova oryginalna, nieporysowana i za jedyne 20 złotych była okazją nie do przepuszczenia.

Mamy do czynienia z kolejną z płyt stworzonych przez Urszulę przy współpracy z mężem, Stanisławem Zybowskim (byłym Suflerem). Z towarzyszącego zespołu kojarzę jeszcze Wojciecha „Puzona” Kuzyka na basie i Sławomira Piwowara na klawiszach.

Jak to właściwie zakwalifikować – hard pop rock? Soft hard rock? Twórczość zbyt łagodna jak na soft metal, a gitary za ostre jak na normalne piosenkarstwo. Teksty, nie czarujmy się, banalne, żeby nie powiedzieć pensjonarskie. Serio, pierwszy wers na całej płycie brzmi „Znowu myślę tylko o nim”, a potem jest jeszcze więcej w tej podobie.  Gdybym był czternastoletnią uczennicą, słowa tych przebojów z pewnością bardzo by do mnie przemawiały, po czym po kilku latach łapałbym się za głowę, jak mogłem wypisywać cytaty z czegoś takiego na ostatniej stronie zeszytu do matematyki.

W epoce jednak płyta podobała się nie tylko uczennicom w dowolnym wieku. Takie kawałki jak tęskny Anioł wie…, pogodnie zalotny Dnie-ye! ze szczyptą leniwego funku w zwrotce czy szczególnie hardrockowa Rysa na szkle – wyjątkowo z tekstem Bogdana Olewicza – dużo bywały w radiu. Nic dziwnego, bo melodie są bardzo atrakcyjne i lekko wchodzące, a Zybowski wypuszcza efektowne solówki.

Mimo charakteru tekstów to nie jest zła płyta. Jedyny niepotrzebny fragment to Szkołła – krótka, infantylna pioseneczka zaśpiewana przetworzonym elektronicznie głosem, rzekomo adaptacja niejakich The Tornisters, a w książeczce skwitowana cytatą z Josteina Gaardera. Poza tym – wiadomo, ballady. O nim jest najspokojniejsza, z fortepianem i smyczkami. Dla odmiany Co się z tobą dzieje i Więcej niż nic wykorzystują kontrast spokojnej zwrotki z dynamicznym refrenem, tę drugą ozdabia w dodatku partia trębacza Roberta Majewskiego.

Jeśli chodzi o rockową część repertuaru – ciężar, i to taki prawie zeppelinowy, słychać w piosence Słodki nałóg – spokojnie mogłaby to zagrać Edyta Bartosiewicz. Obawa opiera się na riffie ze szkoły AC/DC, ale refren: „Co jest w tobie, co w tobie jest? / Żyjesz w mej głowie jak jakiś cholerny kleszcz!” obniża cokolwiek atrakcyjność utworu. Mój ulubiony fragment tego zestawu nazywa się Depresja i wbrew tytułowi – a nawet tekstowi – jest wyjątkowo energiczny, w dodatku również zawiera trąbkę. Utwór tytułowy, Supernova, to zasadniczo instrumental na syntezatorowych loopach, w którym Urszula wydaje z siebie jeno pseudoorientalne wokalizy.


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz