czwartek, 28 grudnia 2023

Trzeba było posłuchać Ala, czyli pięciopak Roku Kota

  

Przyciągnąłem sobie z Faradaguła wydanie pięciu płyt Ala Stewarta, brytyjskiego barda folkowego popularnego w latach 70. Wydany w ramach edycji „Original Album Series”, pakiet zawiera płyty w tekturowych kopertkach przypominających zminiaturyzowane okładki winylowych longplayów, podobnie jak opisywany tu już kiedyś zestaw Manfreda Manna.

Płyty, powstałe na przestrzeni 11 lat, różnią się aranżacyjnie, ale ten sam pozostaje Al Stewart i jego interpretacja wokalna – łagodna, kojarząca się z takimi pieśniarzami jak Donovan czy Cat Stevens, przy czym z lekkim seplenieniem. Wobec tego nie zaleca się słuchać całego zestawu hurtem, bo sam śpiew może sprawiać wrażenie monotonii.


 

Bedsitter Images, 1967

Na debiutanckiej płycie Stewart jawi się jako typowy bard z gitarą, z tym drobnym szczegółem, że akompaniuje mu cała orkiestra (nie tylko kwartet smyczkowy) pod batutą Alexandra Farisa. Piosenki bywają czasem ciut bardziej żwawe (Bedsitter Images, The Carmichaels), przeważnie jednak są to nastrojowe ballady (Swiss Cottage Manoeuvres z bukolicznymi smyczkami i majestatycznymi trąbami albo Samuel, Oh How You’ve Changed!).  Aranżacje nie są monotonne: Scandinavian Girl bliższa folku, Pretty Golden Hair znowu brzmi sielankowo, ale ktoś tam wycina solo na saksofonie. A Long Way Down from Stephanie, dzięki wykorzystaniu klawikordu, przynosi wycieczkę w stronę baroku. Tego zaś, że gitara nie służy Stewartowi tylko do akompaniamentu, dowodzi on w dwóch utworach instrumentalnych: Denise at 16 oraz Ivich. Największą styczność z rockiem ma finałowe Beleeka Doodle Day: epickie 7 minut z organami i perkusją w tle.

  

Love Chronicles, 1969

Drugi album Stewarta powstał w konwencji folkrockowej. W nagraniu wzięli udział członkowie Fairport Convention: basista Ashley Hutchings pod własnym nazwiskiem, a gitarzyści Richard Thompson i Simon Nicol oraz perkusista Martin Lamble (nie dożył wydania płyty) – pod pseudonimami. Trzecim z gitarzystów był Jimmy Page.

Otwierający In Brooklyn ma w sobie coś z atmosfery ballad Simona i Garfunkla, w czym nic dziwnego, skoro, po pierwsze, tekst mówi o Nowym Jorku, a po drugie, Stewart znał obu amerykańskich balladzistów i nawet mieszkał z nimi jakiś czas (o czym wiadomo z tekstu na rewersie okładki debiutu). Po nim następuje podniosła pieśń Old Compton Street Blues, wbrew tytułowi mało bluesowa, za to pięknie narastająca. Folkrockowe brzmienie (z udziałem organów i zagrywek gitary elektrycznej) mamy również w Life and Life Only i w pogodniej brzmiącym You Should Have Listened to Al. Gdyby zaś ktoś był bardziej przyzwyczajony do Ala Stewarta jako barda z gitarą, to powinna go usatysfakcjonować The Ballad of Mary Foster: niby tylko gitara akustyczna i głos, a przez osiem minut sporo się dzieje.

Kulminacją albumu jest utwór tytułowy. Trwa on osiemnaście minut i w dodatku dzierży wątpliwy zaszczyt pierwszego wykorzystania słowa „fucking” w nagraniu nieundergroundowym. Nie jest to jednak nic agresywnego muzycznie, lecz kolejna folkowa ballada z rockowymi ornamentami, bardzo epicka.

  

Zero She Flies, 1970

Trzecia pozycja ma nie najciekawszą okładkę – niewielka twarz Stewarta wkomponowana z rogu w jakieś chabazie. W dodatku nazwisko artysty i tytuł płyty zlewają się z tłem. Muzycznie Zero She Flies również trochę się wtapia w resztę zestawu. Więcej tu gitary akustycznej bez dodatkowego akompaniamentu. Z piosenek najbardziej zapamiętuje się dylanowatą balladę Gethsemane, Again oraz otwierający My Enemies Have Sweet Voices  – o charakterze bluesa, z harmonijką i dyskretnymi organami. Mamy też wizję początku I wojny światowej w Manuscript (z organami i smyczkami). Do tego dochodzą utwory instrumentalne na gitarę: Burbling i Room of Roots, a także dwie miniatury Small Fruit Song i Black Hill, liczące w sumie trzy i pół minuty, z czego minuta przypada na śpiew.

Skład rockowy (na perkusji Gerry Conway, kolejna znana postać brytyjskiej sceny folkrockowej; przewinął się nawet przez Jethro Tull) pojawia się tylko w dwóch utworach: słusznie nazwanym Electric Los Angeles Sunset oraz finałowym utworze tytułowym, który, mimo tytułu zaczerpniętego z żargonu lotniczego (w którym oznacza lot według przyrządów bez widoczności ziemi), opowiada o kobiecie.

  

Year of the Cat, 1976

Dalej w zestawie następuje przeskok o trzy albumy, do siódmej i najpopularniejszej płyty Ala Stewarta. Year of the Cat wyprodukowany został przez Alana Parsonsa i wpisuje się w konwencję „soft rocka” późnych lat 70. – brzmienie i atmosfera podobne jak na powstałych tego samego czasu płytach Chrisa de Burgha, Kate Bush czy oczywiście Alan Parsons Project. Nawet w składzie powtarzają się nazwiska z tamtych nagrań – Stuart Elliott na perkusji i Andrew Powell na klawiszach. Gdzie trzeba, aranżację wspiera orkiestra prawdziwa albo z syntezatora, a i saksofon gdzieniegdzie się odezwie. Okładkę – tym razem najciekawszą z całej piątki – zaprojektowała agencja Hipgnosis. Widzimy na niej toaletkę kobiety-kota, wypełnioną przedmiotami z kocim motywem.

Tu się znalazł największy hit Stewarta – melancholijna, „jesienna” ballada Year of the Cat. Trwa ona prawie 7 minut i przypada na finał. Moim drugim ulubionym utworem jest pogodny i bardziej żwawy Sand in Your Shoes. Poza tym druga dynamiczna piosenka to If It Doesn’t Come Naturally, Leave It, a tak repertuar składa się z ballad. On the Border nastrojem zadumanego niepokoju przywołuje echa trochę de Burgha, a trochę Billy’ego Joela (w międzyczasie Stewart wyprowadził się do USA). One Stage Before ma względnie rockową aranżację, nawet z solówkami gitarowymi. Otwieracz Lord Grenville – kolejna marynistyczna ekspedycja Stewarta po Old Admirals z poprzedniego, nieuwzględnionego w tym zestawie albumu – kojarzy mi się z co bardziej nastrojowymi utworami Davida Bowiego. Nieco jazzującego klimatu zawiera Midas Shadow, oparta na stylowym brzmieniu fortepianu elektrycznego. Broadway Hotel z kolei bardziej dramatyczny, a wyróżnia się w nim udział skrzypka. Zabrakło natomiast akustycznych utworów, w którym Stewart śpiewałby z samą gitarą albo i tylko na niej grał.  


Time Passages, 1978

Kolejna płyta, też w produkcji Parsonsa, nie zmienia w porównaniu jakoś szczególnie wizerunku Stewarta. Okładka wyszła niespecjalnie udana, z efektem pikselozy, muzycznie natomiast brakuje takich mocnych momentów jak na Year of the Cat.

Określenie „soft rock” jak ulał pasuje do kilku utworów, które byłyby łagodnymi, fortepianowymi balladami jak z repertuaru Billy’ego Joela, gdyby nie dodawała im dynamiki rockowa sekcja rytmiczna. Jest tak już w utworze nie tylko pierwszym, ale w dodatku tytułowym, z fortepianem elektrycznym i orkiestrą smyczkową, a w dodatku solo wycina saksofon sopranowy. Mój ulubiony fragment z tego bochenka to Valentina Way, pod względem rytmicznym wręcz rozpędzony. Na perkusji gra w nim wyjątkowo nie Stuart Elliott, lecz słynny Jeff Porcaro, wzięty muzyk sesyjny i przedwcześnie zgasły perkusista grupy Toto. Nieźle też wypada A Man for All Seasons.

Dominują aranżacje oparta na fortepianie. W ramach odmiany pojawiają się syntezatory – w niepokojąco podniosłej Life in Dark Water i bardziej sentymentalnej The Palace of Versailles. W finałowym End of the Day ton nadają smyczki, ale jest on jak na mój gust już zbyt wygładzony. Gitara akustyczna główną rolę odgrywa w Almost Lucy o latynoskiej rytmice oraz w Timeless Skies, lecz nawet ona nie przypomina już folkowych początków kariery wokalisty. 


Za najlepsze fragmenty pięciopaku uważam Year of the Cat i Love Chronicles, natomiast Time Passages bez większego żalu zamieniłbym na Past, Present and Future z 1973, zawierający „marynarską” balladę Old Admirals. Zawarto go zresztą wcześniej w trójpaku The Originals z 1998, razem z dwiema ostatnimi płytami z niniejszego zestawu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz