wtorek, 18 kwietnia 2023

Wujek z Rzymu i telegrafiści z Pensylwanii (z frontu czytelniczego, 2/2023)

 

Z różnych względów postanowiłem sobie odświeżyć parę pozycji dotyczących udziału armii amerykańskiej na europejskim teatrze działań II wojny światowej. Właściwie, z punktu widzenia historiografii amerykańskiej, należy tu mówić o dwóch teatrach, bo europejski (ETO) obejmował Europę Zachodnią, a Włochy zalicza się już do śródziemnomorskiego (MTO). Do dwóch habełków dodałem osobistą relację uczestnika kampanii włoskiej.

 

6. Jerzy Naziębło, Sycylia 1943, Warszawa 1995 (z serii Historyczne bitwy)

Ostatnio zajmowałem się zawodowo 3. Armią amerykańską na froncie zachodnim. Jej dowódca, słynny gen. George S. Patton, był już w Europie podczas I wojny światowej. Ćwierć wieku później powrócił, ale (na razie) w zupełnie inne rejony. Stanął mianowicie na czele 7. Armii, która miała dokonać inwazji na Sycylię, otwierając nowy front przeciwko Niemcom.

Autor tego średniej długości habełka rozpoczyna od omówienia strategicznego i gospodarczego znaczenia Sycylii, po czym przechodzi do sytuacji w czasie II wojny. Decyzję o inwazji podjęto w wyniku długich dyskusji o otwarciu drugiego frontu w Europie, Stalin bowiem naciskał, żeby Churchill i Amerykanie coś w końcu zrobili dla odciążenia ZSRR. Alianci zachodni, przekonani, że na atak we Francji jeszcze za wcześnie, postanowili najpierw uderzyć w „miękkie podbrzusze” Osi. Churchill wolał przez Bałkany, ale ostatecznie zdecydowano się na Włochy, aby wyeliminować z wojny drugi co do wielkości kraj nieprzyjacielski w Europie.

Inwazję na Sycylię poprzedziły szeroko zakrojone przygotowania, których opis daje pojęcie o złożoności aspektu logistycznego prowadzenia wojny w XX wieku. Zadbano o zmylenie przeciwnika, m.in. demonstracyjnymi atakami w innych rejonach Śródziemnomorza. W rezultacie część dowódców wojsk Osi była przekonana, że cios spadnie na Sardynię albo Peloponez. W ramach zaś działań na rzecz podkopywania morale agenci brytyjskiego SOE nawiązali kontakty z Kozą Nostrą.

Do operacji „Husky” wyznaczone zostały dwa związki operacyjne: amerykańska 7. Armia gen. Pattona i brytyjska 8. Armia, dowodzona oczywiście przez wicehrabiego Alamein. W pierwszej znalazły się m.in. 1. Dywizja Piechoty „Big Red One” i 45. DP „Thunderbird”, po stronie brytyjskiej zaś – Szkoci z 51. DP, Northumbryjczycy z 50. DP i kanadyjska 1. DP. Jedni i drudzy mieli też swoje siły morsko- i powietrznodesantowe. Wszystko wymagało solidnego wsparcia marynarki i lotnictwa. Wśród okrętów znalazł się  nawet… krążownik „Aurora”, ale rzecz jasna nie ten z Leningradu, tylko brytyjski.

Sycylii broniły wojska w większości włoskie pod dowództwem gen. Alfredo Guzzoniego. Z reguły nie przedstawiały wysokiej wartości bojowej. Na plus wyróżniała się dywizja „Livorno”, dowodzona przez generała o nazwisku Chirieleison. Groźniejsze były siły niemieckie: „Hermann Göring” i 15. Dywizja Grenadierów Pancernych. Jednym ze zgrupowań bojowych tej ostatniej dowodził płk Fritz Fullriede, późniejszy komendant twierdzy Kołobrzeg w 1945 r.

Po omówieniu organizacji obrony Sycylii oraz ugrupowania desantowego następuje opis samego desantu i rozwijania powodzenia po uchwyceniu przyczółków. Ze względu na słabość obrony, w ciągu pierwszych trzech dni alianty zdobyły sporą część południa wyspy, łącznie z Syrakuzami. Potem jednak opór przeciwnika zaczął tężeć. Amerykanie dość sprawnie poradzili sobie z opanowaniem Palermo, Brytyjczykom i Kanadźcom szło już trudniej i z większymi stratami. Szczególnie ciężkie były walki wokół Etny.

Narracja jest dość sprawna i przejrzysta, jednak w ogóle nie pozwala odczuć ciężkości walk, w odróżnieniu np. od wydanej niedawno trylogii Douglasa Nasha o IV Korpusie Pancernym SS. Autor nie ustrzegł się pewnych uproszczeń. Ponieważ brygada komandosów piechoty morskiej wchodziła w skład 1. DP kanadyjskiej, z tekstu zdaje się wynikać, że to również byli Kanadyjczycy. Nie może się też zdecydować, czy okręt „Monrovia” był amerykański, czy brytyjski. 51. DP jest tu nazywana „Dywizją Piechoty Wysokogórskiej”, chociaż nie była to stricte jednostka wojsk górskich, a jeno złożona z góralskich batalionów szkockich. Niemiecka 15. DGPanc występuje pod trzema różnymi nazwami. Drugie imię dowódcy alianckich sił morskich na Śródziemnomorzu, Arthura Browne’a Cunninghama, przybiera apetyczną formę „Brownie”. Pojawiają się też nieistniejące czołgi niemieckie „Tiger Mark IV” oraz płk Boguslav von Benin, który właściwie nazywał się Bogislaw von Bonin.

Książkę kończy podsumowanie z próbą oceny oraz krótki passus o udziale w tej kampanii polskich okrętów wojennych, a mianowicie niszczycieli „Piorun”, „Ślązak” i „Krakowiak” oraz okrętów podwodnych „Dzik” i „Sokół”. W tle pozostaje legendarny transatlantyk „Batory” jako transportowiec wojsk.

Na końcu znajduje się kilka aneksów, przedstawiających organizację wojsk obu stron, a także najważniejsze dane na temat typów alianckich barek desantowych. Duże udogodnienie w lekturze stanowi 5 czytelnych map. Ilustracje zawiera jedna wklejka: głównie zdjęcia wykonane w czasie kampanii oraz kilka portretów dowódców. Wszystko z perspektywy alianckiej: nieprzyjaciela reprezentują jedynie Guzzoni i drugi Włoch, gen. Emilio Faldella, który w treści książki nie odgrywa roli (był szefem sztabu Guzzoniego, ale z lektury tego nie zapamiętałem, musiałem sprawdzić gdzie indziej), za to napisał jedną z prac wykorzystanych przez J. Naziębłę. Na uwagę zasługuje w spisie ilustracji uwzględnienie źródeł, z których autor je wyciągnął – w habełkach rzecz dość rzadka. Bibliografia jest krótka, ale przyzwoita: autor grzebał w archiwach oraz korzystał z szeregu źródeł i opracowań w różnych językach.

 

7. Robert Bielecki, Normandia 1944,
Warszawa 1991 (z serii Historyczne bitwy)

Nauki wyciągnięte z sycylijskiej operacji desantowej dowództwo alianckie wykorzystało w z dawna wyczekiwanej inwazji na ziemi francuskiej. „D-Day” jest zapewne najbardziej kojarzonym w USA momentem II wojny światowej w Europie. Spora tu zasługa takich dzieł jak filmy Najdłuższy dzień czy Szeregowiec Ryan. Postanowiłem szybko sobie przypomnieć habełka poświęconego tym wydarzeniom. Dla Roberta Bieleckiego (przede wszystkim napoleonisty i historyka Francji) była to trzecia książka w tej serii – przedtem napisał Somosierrę 1808, jedno z najważniejszych opracowań historycznych, jakie czytałem w dzieciństwie, oraz Berezynę 1812.

Narracja zaczyna się od planów inwazji na Europę Zachodnią, które dojrzewały u Brytyjczyków, a potem i Amerykanów, od samego 1940. Następnie omówiony został niemiecki system obrony. Alianci specjalnie wybrali do inwazji rejon Normandii, ponieważ ani wojska, ani fortyfikacje nieprzyjaciela nie były tam tak silne jak w rejonie Cieśniny Kaletańskiej. Niemcy mieli w Normandii siły bardzo zróżnicowane: od bardzo bitnych spadochroniarzy i 12. DPanc SS „Hitlerjugend” (która jednak nie zdążyła zareagować w samym dniu „D”) do umiarkowanej dobroci batalionów gruzińskich, turkmeńskich, rosyjskich itp. Jako osobliwość autor wymienia 70. Dywizję Piechoty, złożoną z żołnierzy chorych na żołądek, którzy wymagali specjalnej diety, jednak powstała ona już po opisywanych wydarzeniach. Melomanów może zainteresować, że jedna z niemieckich baterii nadbrzeżnych nosiła nazwę „Lindemann”.

Kolejne rozdziały poświęcone są przygotowaniom: zgranie sił morskich, organizacja lotnictwa, innowacje techniczne takie jak sztuczny port „Mulberry”, takoż kwestie utrzymania desantu w tajemnicy oraz zmylenia Niemców co do faktycznego kierunku ataku; do tego ostatniego zadania zaangażowany został aktor Clifton James jako sobowtór marszałka Montgomery’ego. Potem następuje sama inwazja, w ostatniej możliwej chwili odłożona z 5 na 6 czerwca ze względu na złą pogodę. Jej przebieg rozbity został na poszczególne plaże. Najbardziej kojarzone popkulturowo jest lądowanie Amerykanów na krwawej plaży „Omaha” (i żeby mi tu nie używać kalki językowej „Omaha Beach”, jakby to była miejscowość w USA, typu Miami Beach czy Rockaway Beach!) Dużo lepiej szło im na plaży „Utah”. Swoją drogą, ciekawostka: obu amerykańskim odcinkom nadano nazwy stanów USA, które nie mają dostępu do morza. Brytyjczycy lądowali na plażach „Gold” i „Sword”, a drugie po „Omaha” największe straty poniesione zostały na plaży „Juno”, gdzie desantowali się Kanadźcy. Osobne rozdziały poświęcono operacjom desantowym na skrzydłach i w centrum: spadochroniarzy brytyjskich na Moście Pegaza, amerykańskich pod Sainte-Mère-Église i rangersów na klifie Pointe du Hoc.

Wydarzenia przedstawiono głównie z perspektywy alianckiej; reakcji Niemców dotyczy jeden niedługi rozdział. Trzeba tu dodać, że książka skupia się wyłącznie na dniu „D”, a to, co było potem – walki o Caen, zdobywanie półwyspu Cotentin, wyjście aliantów z przyczółka – zostało wspomniane tylko przelotnie.

Udziałowi Polaków autor poświęcił osobny fragment. W siłach amerykańskich służyli oczywiście Polish-Americans, np. przy okazji Pointe du Hoc wspomina się, że istotną rolę w akcji odegrali radiotelegrafiści z Pensylwanii: Ludwik Lisko i Franciszek Kołodziejczak. 1. DPanc gen. Maczka miała wylądować na kontynencie dopiero później, ale w operacji desantowej brało udział polskie lotnictwo, a także jednostki morskie. Przestarzały statek handlowy „Wilia” został zatopiony w ramach budowy sztucznego portu, zaś wśród okrętów wojennych znalazło się największe, na czym nasi marynarze pływali – krążownik ORP „Dragon”. Rozbił on swoimi działami zgrupowanie niemieckich czołgów, którego dowódca nazywał się von Oppeln-Bronikowski.

Pracę kończy omówienie ważniejszych pomników i muzeów w rejonie inwazji. Trochę do dziś zdezaktualizowane, gdyż np. już trzy lata po jej wydaniu Most Pegaza w Benouville został zastąpiony nowym – zresztą podobnej konstrukcji – i przeniesiony na teren specjalnie powołanego miejsca pamięci. 

Książka napisana jest lekkim piórem, w sposób zajmujący. Autor nie lubi się jednak z językiem angielskim (większość bibliografii stanowią opracowania francuskie). Przekręca wiele wyrazów, np. „pillbox” (blokhauz) na „pilebox” i „Crab” na „Crabe”, z pułkowej grupy bojowej (Regimental Combat Team, RTC) robi nonsensowne „Regiment Tactic Combat” (RCT), w aneksie przekręca Royal Armoured Corps na Royal Army Corps, generalnie nie czuje angielskiej gramatyki. 3. i 4. pułk County of London Yeomanry określa mianem „strzelców wyborowych”, bez wyjaśnienia, że były to jednostki pancerne, w których nazwie dodatek „(Sharpshooters)” miał jedynie charakter pamiątki z czasów, kiedy formowano je jako konne.

            Lekturę wspomaga parę bardzo przejrzystych map oraz dwie wkładki ilustracyjne (tym razem nie ma zgoła żadnych portretów, ino Eisenhower z profilu, w rozmowie ze spadochroniarzami). Aneksy przedstawiają dość szczegółowo strukturę alianckich sił lądowych, morskich i powietrznych (choć nie bez literówek), a wojsk niemieckich pobieżnie. Znacznym ułatwieniem, a rzadko spotykanym w tej serii, jest indeks osobowy. 

 

8. Norman Lewis, Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch, Wołowiec 2014

Skok z powrotem na front włoski, a raczej na tyły, wykonałem dzięki wydawnictwu Czarne. W czasie wojny reportażysta Norman Lewis służył w brytyjskim wywiadzie wojskowym. Nie wykonywał jednak tajnych misji na tyłach wroga, lecz całkiem jawną (i syzyfową) pracę na tyłach własnych wojsk. W roku 1943, razem z grupą innych oficerów Polowej Służby Bezpieczeństwa (FSS), przydzielony został do sztabu amerykańskiej 5. Armii, gdyż Jankesi nie dysponowali podobnego rodzaju służbą. Wziął udział w desancie pod Salerno, a potem spędził wiele miesięcy w Neapolu i okolicach.

FSS miało na ziemi włoskiej rozliczne zadania. Jak pisze sam autor: „Jeśli pominąć czysto negatywne definicje naszej roli, (…) nikt dokładnie nie wie, kim jesteśmy  ani czym się zajmujemy. W rezultacie przydziela się nam każde zadanie, którego nie chcą się podjąć inne służby”. Chodziło to głównie o bezpieczeństwo na tyłach, ale też częściowo i to, co w dzisiejszych armiach nazywa się civil affairs. Wchodziło tu w grę aresztowanie agentów nieprzyjacielskich (nader często zdarzały się fałszywe alarmy), weryfikacja akt osobowych pozostałych po tajnej policji Mussoliniego czy przyjmowanie informacji od donosicieli (zwanych eufemistycznie „źródłami”). Całą tą robotą w półtoramilionowym mieście musiało się zajmować czterech facetów. Szczególną odrazę autora budziła obróbka donosów, zwłaszcza że 90% z nich miało wartość nawozu – od wyrównywania osobistych porachunków po kompletne urojenia. Cenzorzy listów i podsłuchowcy telefoniczni widzieli zaś groźne treści wywrotowe w sformułowaniach całkiem niewinnych, a rysopisy były czasem równie konkretne jak: „ma twarz hipokryty”.

Z dziennika Lewisa wyłania się tragikomiczny obraz tyłów frontu włoskiego. Sceny groteskowe przeplatają się z takimi, od których śmiech więźnie w gardle – niczym w Paragrafie 22, tyle że to, o czym pisze Lewis, naprawdę się zdarzyło. Szafowanie krwią żołnierzy na froncie, bałagan na zapleczu, w zasadzie obojętność wobec trudnej sytuacji ludności cywilnej i bezradność tych nielicznych, którzy chcieli coś zmienić. Oficerowie, brytyjscy czy amerykańscy, niewiele mieli w sobie rycerskości i rabowali, co popadło, żołnierze nie byli lepsi, a o generale Clarku lepiej nie mówić.

Neapol i okolice jawią się tu królestwem występku. Kradzieże były na porządku dziennym, a wśród zaopatrzenia alianckiego nie było takiego artykułu, który by nie trafiał na czarny rynek. Korupcja szerzyła się do tego stopnia, że każdy, kogo to dziwiło, niezależnie od rangi, mógł co najwyżej wzruszyć ramionami. Przy całym swoim wynędznieniu, Neapol wydawał się jednak spokojny w porównaniu z miasteczkami na prowincji, gdzie regularnie rządziła camorra i wciąż żywe były tradycje krwawej zemsty. W tle pojawia się ciemna karta kampanii włoskiej – marocchinate, brutalne gwałty na miejscowej ludności, popełniane przez Marokańczyków z armii francuskiej, a przez wyższe szczeble dowodzenia ignorowane do tego stopnia, że w końcu camorra wzięła sprawy w swoje ręce. Nie żeby camorra sama brzydziła się przemocą wobec kobiet… Po okolicy grasowali także regularni bandyci. Na jakiś czas oddelegowano Lewisa do Benewentu, gdzie samodzielnie zastępował 20 ludzi. Przychodziło mu tam się zadawać ze skrajnie skorumpowanym komendantem miejscowej policji, a wraz z pododdziałem kowbojowatych Kanadyjczyków wziął udział w obławie na jedną z band.

Mimo wszystkich nieszczęść mieszkańcy Neapolu jakoś żyli. Sprawiali wrażenie, jakby totalny bagałan był dla nich stanem naturalnym: od miesięcy nie mieli prądu, nie mieli jedzenia – a coś przecież jedli, rozstawiali stoły i biesiadowali wśród zrujnowanych domów. Kwitło życie miłosne, szczególnie na jednym z cmentarzy. Dochodziło do romansów włosko-alianckich (Lewis służył tu jednemu z kolegów jako powiernik i tłumacz). Nie wszystkie kontakty damsko-męskie miały charakter dobrowolny: dla wielu neapolitańskich kobiet nierząd stanowił jedyną okazję zdobycia paru konserw. Wobec faktu, że w strefie alianckiej szerzyły się choroby weneryczne, a pod okupacją niemiecką mniej, jedna z brytyjskich jednostek wywiadowczych wpadła na szczwany plan przerzucenia kilkudziesięciu „panienek”, które były zarażone, ale jeszcze nie było po nich widać, z południa na północ, w celu osłabiania potencjału żołnierza niemieckiego – na szczęście niezrealizowany.

Część mieszkańców, bez względu na wszelkie trudności, starała się trzymać fason i dbać o pozory: każda rodzina uważała za punkt honoru mieć potomka z wyższym  wykształceniem. W rezultacie żyły w mieście tysiące adwokatów i lekarzy, którzy klepali biedę, bo nie było dla nich posad. Na nieco tylko wyższym poziomie żyli niezliczeni neapolitańscy książęta i hrabiny. Jeden z informatorów Lewisa dorabiał, chodząc na pogrzeby jako „wujek z Rzymu”, którego obecność miała dodawać splendoru rodzinie zmarłego. Trwało też życie religijne: autor wspomina m.in. o kulcie św. Januarego, patrona miasta, i o zakonniku, który jakoby umiał latać (podobno chodziło o ojca Pio). Był też świadkiem marcowej – ostatniej jak dotąd – erupcji Wezuwiusza i widział w małym miasteczku, jak procesja z krzyżami i figurą św. Sebastiana usiłowała powstrzymać pełznącą lawę. W razie, gdyby się nie udało, z boku stała figura św. Januarego – ale do wykorzystania tylko w ostateczności i  przykryta plandeką, żeby Sebastian się nie obraził.

Tłumaczenie stoi na dobrym poziomie, z jednym wyjątkiem: co znowu, kurna olek, za „Nelson i Emma Hamiltonowie”?! W 2016 na podstawie książki powstał film dokumentalny z narracją Benedicta Cumberbatcha.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz