wtorek, 25 kwietnia 2023

Skórzana kurtka ślubna i skrzypce z recyklingu, czyli lutowe nabytki płytowe

 Luty był owocnym miesiącem w dziedzinie nabytków płytowych, głównie dzięki bogatemu wyborowi na targu staroci, ale nie tylko.

 

Breakout, Na drugim brzegu tęczy, 1969

            Płytę, na której big beat stał się polskim rockiem, miałem dawniej w wersji winylowej. Teraz wykorzystałem okazję, żeby sprawić sobie kompakt.

            Kiedy zespół z Rzeszowa występował jeszcze pod nazwą Blackout, był w zasadzie typowym zespołem bigbitowym, co prawda nieźle rokującym. Dopiero pod kuratelą Franciszka Walickiego (twórcy samego pojęcia „big beat”, odkrywcy m.in. Niebiesko-Czarnych i Niemena, który imię Czesław zawdzięczał jego żonie) grupa, przemianowana na Breakout, naprawdę rozwinęła skrzydła. Zabrał on podopiecznych do Holandii, gdzie mieli okazję usłyszeć na żywo największe gwiazdy swoich czasów i kupić profesjonalny zachodni sprzęt.

       Debiutujący Breakout stał jeszcze jedną nogą w wiadrze bigbitowym. Takie fragmenty jak Nie ukrywaj – wszystko wiem (solo na harmonijce) albo smutne Powiedzieliśmy już wszystko ciągle jeszcze trzymają się kanonów polskiej muzyki młodzieżowej, co prawda na najwyższym poziomie i Nalepa grywa już solówki. Podobnie Masz na to czas, z tym że muzycy dają dowód erudycji, cytując Satisfaction Stonesów. Płyta zawiera też Wołanie przez Dunajec jako ślad ówczesnej mody na folklor, z gościnnym występem Alibabek.

Z drugiej strony – mamy do czynienia z całkiem nową jakością. Płytę rozpoczyna Poszłabym za tobą, prawie hardrockowe uderzenie, przełamane spokojniejszą, fletową wstawką Włodzimierza Nahornego. Nie mniej czadowy jest utwór tytułowy, w którym Breakout zgłasza już akces do świata psychodelii: rasowy bluesrockowy riff gitary basowej, sfuzzowane zagrywki Nalepy, a przede wszystkim jazzowy saksofon Nahornego. Nawet dzisiaj robi to wrażenie, a w 1969 musiało po prostu wyrywać z butów. W porównaniu z tymi dwoma największy przebój, Gdybyś kochał, hej!, wypada najbardziej standardowo.

Kanał między obydwoma nurtami wyznaczają dwie przeróbki. Czy mnie jeszcze pamiętasz to, jak wiadomo, sentymentalna piosenka z wczesnego okresu kariery Czesława Niemena, ale Nalepa z zespołem przerobili ją całkiem po swojemu, dodając dużo rockowego łomotu i oczywiście solo saksofonu. Wymowa utworu, w wersji genderowo odwróconej, jest przy tym bardziej gorzka niż w oryginale. Z kolei Gdzie chcesz iść to utwór jeszcze z czasów Blackoutu, w nowej wersji porządnie rozbudowany i z kontrastami dynamicznymi.

            Teksty napisali Walicki (pod pseudonimem Jacek Grań), Bogdan Loebl i w jednym przypadku Marek Gaszyński. „Królika trzymać w dłoniach i głaskać dłonią jego sierść” – to ile w końcu ona miała rąk?

            Reedycja z roku 2020 zawiera błąd w liście utworów, przypisując autorstwo Czy mnie jeszcze pamiętasz Nalepie, zamiast Czesławowi Niemenowi. 


 

Leash Eye, Hard Truckin’ Rock, 2013

Leash Eye, czyli po prostu Liszaj, powstał z inicjatywy Arkadiusza „Opatha” Gruszki, byłego członka grupy Corruption, która zaczynała od thrash/death metalu, a potem obrała kurs stoner-metalowy. Tę ostatnią konwencję prezentuje również Leash Eye. Na okładce widać potężny amerykański ciągnik siodłowy, który adekwatnie ilustruje wykonywaną przez zespół muzykę.

Hard Truckin’ Rock, trzeci album w jej dorobku, jest dość jednostajny, z utworami podobnymi do siebie. Ciężarowe riffy, motoryczne rytmy, zachrypnięty, pełen testosteronu głos wokalisty Sebba Pańczyka – soundtrack do jeżdżenia walcem drogowym, przesycony wonią alkoholu, tytoniu i smaru. Wszystko to daje efekt dość podobny do szwedzkiej kapeli Spiritual Beggars (w każdym razie z okresu Ad Astra). W składzie jest klawiszowiec, lubiący organy Hammonda, ale dokłada się on raczej do ogólnej magmy brzmieniowej niż wychodzi na pierwszy plan.

Z całej jednostajności wyróżniają się pojedyncze momenty. Otwieracz Fight the Monster, poświęcony choremu synowi wokalisty, ma silny groove, ale najciekawsze jest spowolnienie, przeradzające się w melodyjną solówkę gitarową. Drugie ciekawe solo wyskakuje w S.B.F. Anthem, a wkrótce po nim drumla. Spokojniejsze utwory (ale nie na tyle, żeby je nazywać balladami) są dwa: Been Too Long, kojarzący mi się z Alice In Chains, i jadąca monumentalnym fortepianem Never Enough, gdzie Sebb brzmi momentami (kiedy nie chrypi) jak Ian Gillan. Licznik pokazuje prawie 12 minut, ale utwór trwa tylko 6, a po pauzie następuje ukryty instrumentalny bonus, gdzie organista Voltan w końcu dostaje większe pole do popisu.

W dwóch utworach gościnnie śpiewa w tle Krzysiek Sokołowski z Nocnego Kochanka, ale nie słychać go za bardzo.

  

Runrig, Mara, 1995

Jest to dziewiąta płyta szkockiego zespołu folkrockowego, którego jądro tworzyli bracia Rory i Calum MacDonald, alias Ruaraidh i Calum Dòmhnallach, oraz wokalista Donnie Munro vel Donaidh Rothach (zaraz potem opuścił grupę, a później został rektorem Uniwersytetu w Edymburku). Jak widać, muzycy czuli przywiązanie do szkockiego języka gaelickiego, a nawet udało im się wprowadzić parę piosenek w tej archaicznej mowie na listy przebojów. Na albumie Mara, który nadszedł już po okresie największych sukcesów Runrig, są tylko dwa takie utwory: Meadhan Oidhche air an Acairseid i Thairis air a Ghleann. Pierwszy jakby z zabawy ludowej, a drugi cokolwiek „zamglony”, jak tradycyjny air.

Elementy celtyckie przenikają się tu z elegancko skrojonym postnowofalowym pop-rockiem lat 80. Konwencja z grubsza podobna jak irlandzki Clannad, tyle że ten drugi robił to lepiej; no i oczywiście Clannad to Irlandczycy, a Runrig – Szkoci. Dwuminutowy wstęp Day in a Boat może zniechęcać do słuchania – syntezatorowa mgła, w której wiszą melancholijne zaśpiewy. Potem jest już ciekawiej. Nothing Like the Sun o transowym rytmie kojarzy mi się z celtycko-elektronicznymi eksploracjami Mike’a Oldfielda z tego samego okresu. W pewnym momencie pierwszoplanową rolę przyjmują dudy. Do najbardziej udanej części płyty należy melancholijny air The Mighty Atlantic / Mara Theme, którego solenną monumentalność wzmagają smyczki Royal Scottish National Orchestra oraz słyszalny w tle Glasgow Hebridean Gaelic Choir, a i lira korbowa się gdzieś zaplątała. Bardziej nastrojową stronę reprezentują ballada Road and the River i wzbogacony akordeonem The Dancing Floor. Instrument ten pojawia się też w motorycznym The Wedding, który ma w sobie coś z grubsza springsteenowskiego. Na płycie brakuje utworu tak między oczy przebojowego jak wydany osiem lat wcześniej The Cutter, ale najbliższym odpowiednikiem, łączącym rzewną melodykę z motorycznym rytmem, jest Things That Are.

 

Blur, The Magic Whip, 2015

Zespół Damona Albarna ścichapęk reaktywował się po 12 latach, i to z gitarzystą Grahamem Coxonem, którego zabrakło na ostatniej płycie przed rozpadem. Na pierwszy rzut oka trudno zgadnąć, że mamy do czynienia z albumem Blur: wszystkie napisy na okładce, z wyjątkiem drobnego druczku na tylnym grzbiecie, wykonane są po chińsku. Żeby sprawdzić tytuły utworów, trzeba zajrzeć do książeczki.

Coś ze starego dobrego Blur słychać już w początkowym, utrzymanym w średnim tempie Lonesome Street. Podobny klimat spotyka się w po angielsku filuternym I Broadcast czy w wysoce chwytliwym Ong Ong. Powrót do czystego britpopu był jednak po tylu latach niemożliwy; bardziej awangardowe terytoria, które muzycy eksplorowali na trzech ostatnich płytach, gdzieś im się odłożyły z tyłu głowy. Nawet tam, gdzie melodyka ma w sobie typowo Albarnowską lekkość i ironię, aranżacje pozostają odległe od zwykłej gitarowości: trochę elektroniki, różne kanty, dysonansowe w tle odgłosy. Mój ulubiony fragment w tej kategorii to singlowy Go Out, oparty na jednostajnym, motorycznym rytmie, który budzi skojarzenia z The Bogus Man Roxy Music, berlińskim okresem Davida Bowiego czy wreszcie drugim po Blur najsłynniejszym projektem Albarna – wirtualnym zespołem Gorillaz. Żeby słuchacz jeszcze mniej zrozumiał, w teledysku widzimy chiński program kulinarny.

Całkiem dobrze wchłaniam utwory „spokojniejsze” (tzn. w wolniejszym tempie, bo jakiś niepokój się tam jednak kryje), jak New World Towers albo Pyongyang. Trochę mniej przypada mi do gustu Thought I Was a Spaceman, dość depresyjny (a przy tym najdłuższy na płycie). Ponura, lecz wpadająca w ucho melodia Ice Cream Man dlaczegoś kojarzy mi się z Kultem. Jeszcze bardziej odlotowe skojarzenia budzi There Are Too Many of Us, gdzie kanwę stanowią orkiestracje brzmiące podobnie do jednego z utworów Dead Can Dance, chociaż pod względem melodyki jest to raczej britpopowa ballada. Odrobinę soulu wpuszcza za to Ghost Ship.

Całkiem nieźle wyszedł Blur ten powrót, szkoda tylko, że od tej pory nie słychać, żeby nagrali coś nowego. 


 

The Levellers, The Levellers, 1993

Inne niż Runrig wcielenie brytyjskiego folk-rocka – tym razem wywodzące się z punku, poza tym, że zaangażowane politycznie. Nie bez przyczyny kapela dowodzona przez Marka Chadwicka nosi nazwę radykalnego ugrupowania z czasów XVII-wiecznej republiki angielskiej, za symbol zaś obrała znak anarchii przerobiony na celtycką potrójną plecionkę.

Zasadniczo mamy tu dynamiczną postpunkową jazdę, całkiem zbliżoną do muzyki New Model Army. W konwencji takiej utrzymane są utwory jak Warning (z gościnnym udziałem sekcji dętej The Kick Horns), 100 Years of Solitude albo Broken Circles. O element ludowy dba skrzypek Jon Sevink, który zgodnie z wyznawanymi przez grupę ekologicznymi wartościami gra na skrzypcach z recyklingu, wykonanych z elementów kilku rozbitych egzemplarzy; jego reelowate melodie dodają charakteru np. spokojniejszemu Is This Art? Dla odmiany trochę „westernowego” klimatu (z harmonijką) przynosi spokojniejszy The Likes of You and I.

Bardziej tradycyjne oblicze pokazuje grupa w Dirty Davey autorstwa Nicka Burbridge’a, regularnej piosence folkowej, gdzie gęślom wtóruje tin whistle. Z kolei Julie przechodzi z tęsknej ballady, wzbogaconej skrzypcami, w air na dudach i lirze korbowej (gościnnie Jem Finer z The Pogues). Najbardziej w bok wypada This Garden, z didjeridu, manchesterską taneczną rytmiką i kobiecym wokalem w tle.

Na końcu znalazł się krótki utwór ukryty, odtworzony od końca.

 

 

Creedence Clearwater Revival, Bayou Country, 1969

Na drugim albumie Kredensiaków znajduje się ich bodaj największy przebój – Proud Mary, wykonywana później przez artystów od Tiny Turner po Acid Drinkers. Poza tym jednak płyta nie robi aż tak wielkiego wrażenia jak debiut czy Cosmo’s Factory.

Oczywiście, bracia Fogerty, Stu Cook i Doug Clifford nadal grają swojego charakterystycznego „bagiennego rocka”. Sztandarowe przykłady tego stylu to Born on the Bayou, otwieracz całej płyty, i zaraz po nim Bootleg: chociaż tytułowe słowo wielokrotnie pada w piosence, to osobom nieprzyzwyczajonym do specyficznego akcentu Johna Fogerty’ego trudno się domyślić, co on śpiewa. Nie zabrakło dwóch dłuższych, bardziej jamowych form, opartych jednak na jednostajnym rytmie zamiast na zmianach tempa. Są to Graveyard Train i ciekawszy, finałowy Keep On Chooglin’ (z solówkami na gitarze i harmonijce). Najmniej interesujący jest Penthouse Pauper, nazbyt podobny do The Working Man z debiutu.

Do utworów autorskich dochodzi przeróbka Good Golly Miss Molly Little Richarda. Z oryginalnej wersji Zeppelini ściągnęli do swojego Rock And Rolla figurę perkusyjną – wersja CCR obywa się bez niej, za to Fogerty wycina stylowe solówki na sfuzzowanej gitarze.

Reedycja zawiera cztery bonusy: alternatywną wersję Bootleg oraz koncertowe wersje Born on the Bayou (z Londyna), Proud Mary (ze Sztokholmu) i prawie dziewięciominutowy instrumentalny jam Crazy Otto (z San Francisco). 


 

Bajm, Etna, 1995

Po łagodniejszym Płomieniu z nieba Bajm zawrócił w kierunku soft metalu – w czasach, gdy ta stylistyka była już niemodna. Obecnie Etna sprzedawana jest z zielonkawą okładką przedstawiającą zdjęcie zespołu. Ja jednak upolowałem pierwotne wydanie, na którym widnieje Beata Kozidrak w lokach, ubrana w kombinację niby-ślubnej sukni typu beza i czarnej kurtki skórzanej. To całkiem niezła ilustracja ówczesnego stylu zespołu, dobrze pasuje do takich utworów jak Dziesięć przykazań, łączących ciężkie gitary i Kozidrak wspinającą się na monumentalne górki z delikatniejszą balladą w stylu – będącego wówczas u szczytu sławy – Varius Manx.

W repertuarze, stworzonym w większości przez gitarzystów Adama Dratha i Piotra Bieleckiego, można się dopatrywać wpływu wykonawców jak Van Halen czy Heart. Zwłaszcza pierwszą połowę płyty zdominowały ciężkie riffy i mocny rytm basowy. W otwierającym Moście sumień nie brzmi to jeszcze całkiem przekonująco, ale wrażenie podbudowuje power-ballada Łąki pełne snów. Najlepszy zaś przykład tej konwencji stanowi motoryczny Życie nie jest magią, wzbogacony solówką saksofonu (Michał Kulenty). Perłowa i Dzień za dniem są bardziej dramatyczne, za to mniej chwytliwe; w drugim zaletą albo wadą – w zależności od upodobań – może być kiczowate brzmienie syntezatora akompaniującego riffowni.

Klawiszowiec Tomasz Spodyniuk przyniósł jedną piosenkę – Łatwa miłość, i jak się nietrudno domyślić, jest to fortepianowa ballada, dodatkowo ozdobiona harmonijką chromatyczną. Tradycyjna, diatoniczna, rozlega się tam, gdzie zespół wpuszcza nieco elementów bluesowych: w Łysej górze (razem z zagrywkami gitary slide) i utworze tytułowym. W tym ostatnim rytm i zwrotka są bliższe konwencjonalnego bluesa, ale refren to już Bajm na pełnych obrotach; oprócz harmonijki zaś po raz drugi pojawia się Kulenty z saksofonem. Płytę kończy Dziecko we mgle, typowa bajmowa pościelówa, tyle że wyposażona jeszcze w kodę w postaci gitarowo-syntezatorowej fanfary. 


 

Elton John, One Night Only. The Greatest Hits, 2000

Chociaż ma w podtytule „greatest hits”, nie jest to zwyczajny składak, jeno koncertówka, zarejestrowana w październiku 2000 w nowojorskim Madison Square Garden. W licznym zespole znaleźli się dwaj weterani jeszcze z lat 70.: gitarzysta Davey Johnstone i perkusista Nigel Olsson (trzeci współpracownik z tamtych czasów, basista Dee Murray, zmarł w 1992).

Reginald Kenneth Dwight alias Elton John to artysta tak płodny i zaliczył w karierze tyle przebojów, że może sobie pozwolić na granie koncertów złożonych wyłącznie z nich. Już na początek wyciągnął ciężką artylerię w postaci Goodbye Yellow Brick Road. Są tu zarówno najsłynniejsze ballady –  Rocket Man, Sacrifice, Can You Feel the Love Tonight (piosenka z Króla Lwa) – jak i utwory dynamiczne: Crocodile Rock, Philadelphia Freedom albo I’m Still Standing.

W paru utworach wystąpili goście, śpiewając duety z gospodarzem wieczoru. Kiki Dee pojawia się już w trzecim na liście Don’t Go Breaking My Heart. Oprócz niej największe wrażenie robi ówczesna wschodząca gwiazda R&B, Anastacia, której czarny głos sprawdza się w żywiołowym Saturday Night’s Alright for Fighting. W chronologicznie pierwszym przeboju Johna – Your Song – śpiewa inny młody gwiazdor z przełomu wieków, Ronan Keating (zwany u nas Romanem), lecz nie wyróżnia się zbytnio. Mamy też Bryana Adamsa i na finał Mary J. Blige.

Nie zabrakło Candle in the Wind, piosenki napisanej dla upamiętnienia Marilyn Monroe, a odświeżonej w 1997 w hołdzie dla tragicznie zmarłej księżnej Diany. Wiesław Weiss w recenzji na łamach „Tylko Rocka” zżymał się, że co to ma znaczyć, przecież Elton John obiecywał, że po pogrzebie Diany już nigdy nie zaśpiewa Swieczy na wietru na żywo – ale nie doczytał, że dotyczyło to wyłącznie wersji z tekstem o księżnej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz