piątek, 23 czerwca 2023

Ruszył Ziemię, wstrzymał Moskwę (z frontu czytelniczego, 4/2023)

 Wiosną postanowiłem odświeżyć sobie twórczość Jurija Andruchowycza, a dodatkowo w listę lektur wpadła mi od dawna oczekiwana nowość wydawnicza.

 


11. Wojciech Orliński, Kopernik. Rewolucje, Warszawa 2022

Jako fan Kopernika nie mogłem ominąć najświeższej biografii, zwłaszcza że napisał ją facet, jegoż teksty połykam od pierwszej wielkiej litery do ostatniej kropki (chyba że pisze o autostradach, bo to dla mnie czarna, nomen omen, magia).


Cegła na ponad 400 stron zatytułowana Kopernik. Rewolucje ma charakter popularnonaukowy. WO od samego początku pisze, że nie jest historykiem, tylko dziennikarzem. Skoro więc o życiu wielkiego uczonego mamy tak ograniczone informacje, może sobie pozwolić na to, czego nie mogą zawodowi historycy, czyli puścić wodze wyobraźni, żeby uzupełnić luki. Ramuje przy tym czasem życie Kopernika w konwencji np. opowieści płaszcza i szpady (co prawda podziękował współpracownikom, że czasem hamowali jego rozbuchaną wyobraźnię). Nierzadko stosuje paralele ze współczesnymi realiami, np. korporacyjnymi, czy też odwołuje się do popkultury – a to do Gry o tron, a to do Better Call Saul, a to do slashu; zresztą sam tytuł budzi, z pewnością zamierzone, skojarzenia z Macierzą Wachowskich. O sieci drogowej też się znalazło co nieco.

Na pierwszych 100 stronach (z ponad 400) zawartość Kopernika jest stosunkowo niska, autor bowiem kreśli tło: skąd się wzięły europejskie uniwersytety, jak to było z objęciem tronu polskiego przez Jagiellonów itp. Przedstawia wcześniejsze znane losy rodzin Koperników i Watzenrodów, w dość przystępny sposób wyjaśnia złożone przedkopernikańskie wyobrażenia astronomiczne.

Dopiero na tym tle na karty historii wkracza pan Mikołaj. Jego postać wciąż kryje wiele tajemnic – np. kiedy on w końcu zainteresował się astronomią? Wiadomo, kiedy jakiemu osadnikowi nadawał ziemię na Warmii, ale jak się kształtowały jego poszukiwania naukowe, można się jedynie domyślać. Mało tego – nie wiemy nawet na pewno, czy Andrzej był jego starszym bratem, czy też młodszym. Autor jednak z wielką wprawą opowiada o tym, co wiemy, poświęcając nawet jeden rozdział dziełu Teofilakta Symokatty, przy którego tłumaczeniu astronom szlifował swoją znajomość greki.

Z pracy wyłania się, jeszcze bardziej niż z Górskiego, bliska mi wizja człowieka, który mógł mieć zaszczyty, ale nie chciał, bo większym priorytetem było dla niego podążanie za tym, co go naprawdę interesowało – chociaż miał na to czas z rzadka, kiedy już opędzlował to, co szefostwo kazało mu zrobić. Późniejszy okres życia w kapitule warmińskiej, wśród nieustannych intryg, musiał być dla Kopernika bardzo przykry – a byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie Retyk, który nakłonił go w końcu do publikacji teorii heliocentrycznej. WO jest zresztą sceptycznie nastawiony do kariery lekarskiej Kopernika, uważając ją za pretekst do podróżowania po całych Prusach w celach spiskowych.

Nie zapomniano także o życiu uczuciowym Mikołaja. Nic nie wskazuje na zakotwiczenie w realiach pairingu Kopernik/Retyk, natomiast o Annie Schilling pisze Orliński co nieco, powątpiewając, czy rzeczywiście oddalił swoją „kucharkę” na polecenie biskupa. Z dokumentów wynika jedynie, że zobowiązywał się ją oddalić. Kilka razy.

Część ostatnia poświęcona jest recepcji teorii kopernikańskiej w ciągu następnych dwóch stuleci – jak wpisywali De Revo na indeks ksiąg zakazanych, a Galileusz, Kepler, Newton i paru innych po drodze stopniowo doprowadzili do jej rehabilitacji. Zamiast typowej bibliografii autor podaje przystępną dla laików notę o lekturach, z których korzystał. Cały tekst wzbogacają liczne ilustracje.

Pomimo dużej objętości, książkę czyta się bardzo szybko. Gdzieniegdzie komfort jazdy obniżają literówki i przejęzyczenia, takoż stylistyczne niedobróbki w rodzaju „Kościół katolicki tymczasem szykował w tym czasie…” Weźmy np. Domenico Marię Novarę, jednego z bolońskich nauczycieli Koperkiewicza: występuje czasem jako Navara albo nawet Navarra. Krótko po wydaniu autor na swoim blogu łapał się za głowę i wprowadzał poprawki do wersji cyfrowej, ale z papierową już nie tak łatwo.

Z kwestii merytorycznych mam tylko nieliczne zastrzeżenia. W pierwszym rozdziale autor używa słowa „podwoda” w znaczeniu „woźnica”, np. „królewski podwoda”. Ani współczesny słownik języka polskiego, ani Linde nie stwierdzają, by podwodą nazywano kiedy furmana, a nie jego pojazd lub obowiązek podstawienia takiego pojazdu. O Zygmuncie Starym napisane: „W młodości nikt mu nie wróżył tronu – do tego przecież potrzebne były dwie szybkie i bezpotomne śmierci stryja i brata”. Czemu stryja i czemu tylko jednego brata? Stryjowi Zygmunta Turcy ucięli głowę prawie ćwierć wieku przed Zygmunta narodzinami. Autor wspomina kilka razy o dynastii „Hochenstaufów”, co jest o tyle dziwne, że bez problemu pisze „Hohenzollern”, Pomylona też zostaje Konstancja z Konstancą – a na logikę bardziej prawdopodobne, aby ktoś, kogo nazywano Retykiem, miał znajomości nad Jeziorem Bodeńskim niż nad Morzem Czarnym.

Ogólnie rzecz biorąc, największą wadą książki jest okładka o matowej, „lepkiej” strukturze. Na podróż obłożyłem ją w gazetę, żeby się nie wysmotruchała, a i tak się wysmotruchała – farbą drukarską z gazety. Gdybym miał ebooka, nie trza by go owijać w gazetę, ale zdjęcie wyszłoby mniej spektakularne.

 

 

12. Zwrotnik Ukraina. Pod redakcją Jurija Andruchowycza,
Wołowiec 2014

Kolejna pozycja współtworzona przez Andruchowycza po obaleniu jenakijewskiego złoczyńcy to antologia czternastu esejów o Ukrainie. Teksty powstały na gorąco wiosną 2014, kiedy rewolucja dopiero się dokonała, Rosjanie dopiero zajęli Krym i jeszcze nie było wiadomo, w którą stronę to wszystko pójdzie. Było już po aneksji półwyspu, ale jeszcze przed rozpoczęciem wojny hybrydowej i ogłoszeniem na Donbasie „republik ludowych”, co sugeruje, że materiał był gotów na przełomie marca i kwietnia.

W spisie treści spotykamy mniej i bardziej znane nazwiska. Sam Jurko z Iwano-Frankowska nie tylko odpowiadał za redakcję tomu, ale napisał otwierający go tekst: Siedem bezpardonowych dni, albo Rola kontrabasu w rewolucji. Opowiada w nim o swoich przeżyciach z czasu Majdanu, powtarzając zresztą niektóre wątki znane mi już z rozmowy z Pawłem Smoleńskim. Eseje mają różny charakter, występuje jednak gradacja od szczegółu do ogółu. Pierwsze eseje, autorstwa Ukraińców, skupiają się na ich własnych przeżyciach i na tym, co wówczas robili – czasem łącząc to z obrazem ogólnym, jak u Serhija Żadana, który, jako charkowianin, pokazuje też perspektywę wschodnioukraińską. Powtarza się tu parę wątków. Po pierwsze, proces odzyskania godności przez naród i przez poszczególnych ludzi, którzy po prostu w pewnym momencie mieli już dosyć tego całego syfistwa. Po drugie, niewystarczająca, a niekiedy wręcz ociekająca kolonialną pogardą postawa ludzi Europy Zachodniej. Jurko Prochaśko, w tekście zatytułowanym Mała Rewolucja Europejska, stawia wręcz postulat, że rewolucja ukraińska powinna zapoczątkować w Unii poważną refleksję nad celem jej istnienia i wartościami europejskimi.

Im dalej, tym częściej oglądamy bardziej ogólny obraz, sytuacji, „z lotu ptaka” – zarówno w wykonaniu Mykoły Riabczuka, jak autorów zagranicznych. Wygląda to już mniej literacko, a bardziej publicystycznie. Wilfried Jilge, historyk z Lipska, przedstawia w dość suchym, beznamiętnym stylu rolę Ukrainy w rosyjskiej narracji imperialnej i konfrontuje z badaniami opinii publicznej. Anton Szechowcow (pochodzący z Krymu badacz skrajnej prawicy z Northampton) przygotował – jedyny tu opatrzony większą ilością przypisów – artykuł o ukraińskim nacjonalizmie jako straszaku, którego znaczenie w życiu Ukrainy wyolbrzymili ludzie reżimu, a właściwie sami go wykreowali w ramach tzw. technologii politycznej. Rzut oka z Rosji zapewnia Alisa Ganijewa, autorka z Dagestanu, opisując ordynarną imperialistyczną propagandę, wysmażoną w reakcji na Euromajdan. Problem kremlowskiego jadu umysłowego, przepompowywanego chętnie i bez większego zastanowienia przez niektórych ludzi Zachodu, powtarzają również Timothy Snyder i Martin Pollack. Można tu się zdobyć na niewesołą refleksję, że chociaż Zachód przez te osiem lat faktycznie wyciągnął wnioski, to jednak nie cały, a moskiewska narracja jedzie cały czas na tych samych motywach. Finałowy zaś tekst dotyczy raczej Rosji niż Ukrainy. Andrzej Stasiuk, szef Wydawnictwa Czarnego, wspomina swoją wyprawę na Zabajkale i snuje refleksje nad wpływem przestrzeni na mentalność rosyjską.

Szatę graficzną tworzą fotografie z Majdanu, wykonane przez Jewgieniję Biełorusiec, która jako jedyna ma w książce dwa teksty – oprócz eseju także krótką notkę na temat zdjęć.


 

13. Jurij Andruchowycz, Rekreacje, przeł. Ola Hnatiuk, Izabelin 2005

Debiutancką minipowieść Andruchowycza czytałem jeszcze na studiach i całkiem przypadła mi do gustu. Autor pisał ją w Moskwie jeszcze w 1990, a zaraz po napisaniu nie mógł nigdzie wydać. Dopiero po odzyskaniu niepodległości przez Ukrainę Rekreacje ukazały się na łamach pisma „Suczasnist’”, wywołując lawinę oburzonych listów.

Ostatnie lata Związku Radzieckiego. Do karpackiego miasteczka Czortopole zjeżdżają tłumy ludzi na Święto Zmartwychwstałego Ducha, wielki karnawał ukraińskiej idei narodowej. Jest wśród nich grupa przyjaciół-poetów. Ze stypendium w Leningradzie przyjeżdża pociągiem erotoman Gajski, autobusem telepie się po górskich drogach Rościsław Martoflak z „wystrzałową” żoną Martą, a ekstrawertyk Jurek Niecnota i podejrzliwy Grześ Chromolski przyjeżdżają autostopem z osobliwym kierowcą. Podejmuje ich w imieniu organizatorów młodzieniec nazwiskiem Bielinkiewicz. Chleją tyle, że gdyby znalazł się w tym towarzystwie Wieniczka Jerofiejew, to pierwszy by zjechał pod stół. Jednak każdy z czwórki poetów będzie się tu musiał zmierzyć z własnym problemem. Pojawia się wątek martyrologii: Grześ Chromolski, najbardziej małomówny z ekipy, opuszcza święto, aby odnaleźć za miastem miejsce, gdzie stała osada jego ojca, zlikwidowana w czasach stalinowskich („Ukraińcy nie rodzą się ot tak sobie w Karagandzie”). Skoro zaś rzecz się dzieje w Czortopolu, to rolę do odegrania ma również i diocheł.

Narracja jest wielce polifoniczna. Obserwujemy wydarzenia z punktu widzenia poszczególnych postaci (czasem w pierwszej osobie, czasem w drugiej), ale także narratora abstrakcyjnego. Dziękować Muzom, że w monologach wewnętrznych Andruchowycz liberalniej niż Oksana Zabużko posługuje się kropką i enterem, ale i tak ze trzy razy sadzi rwący strumień świadomości na półtorej strony.

Na niewielkiej liczbie stron autor zmieścił sporo aluzji kulturalnych, mało które wyłapuję. Motyw diabelski przywodzi na myśl Bułhakowa, pijaństwo – Jerofiejewa, polski czytelnik zapewne nie oprze się skojarzeniu z Weselem Wyspiańskiego i innymi wielkimi balami naszej literatury. Pochwała należy się tłumaczce: nie dość, że poradziła sobie z oddaniem potocznego języka, to jeszcze niektóre aluzje wyjaśniła w przypisach, gdzie indziej zastosowała zabieg lokalizacji – cytaty z polskich poetów tam, gdzie w oryginale są pewnie ukraińscy, nazwiska mówiące głównych bohaterów… Organizator całego święta w oryginale nazywa się Pawło Macapura – tak jak osławiony XVIII-wieczny złoczyńca. Łatwo więc zrozumieć, dlaczego w wersji polskiej przepoczwarzył się w Stanisława Stadnickiego. Za to nie bardzo wiem, jaka decyzja stała za zmianą imienia Martoflaka z Mirosława na Rościsława? Nie żebym narzekał – Rościsław bardziej pasuje.

Książka dedykowana jest „Saszkowi i Wiktorowi, Wiktorowi i Saszkowi, bez których ta rzecz nie mogłaby powstać”. Łatwo się domyślić, że chodzi o Ołeksandra Irwańca i Wiktora Neboraka, współtworzących razem z Andruchowyczem grupę poetycką Bu-Ba-Bu.  Zresztą zarówno Neborak, jak i sam Andruchowycz istnieją w świecie przedstawionym Rekreacji – nie jako postacie, które widzimy, ale jako ktoś, o kim bohaterowie rozmawiają.

 


14. Jurij Andruchowycz, Moscoviada. Powieść grozy,
przeł. Przemysław Tomanek, Wołowiec 2015

W kolejnej powieści Andruchowycza odbijają się jego osobiste doświadczenia (o których opowiadał w wywiadzie z Pawłem Smoleńskim) jako stypendysty w moskiewskim Instytucie Literatury: z jednej strony kontakty z literatami z całego Sawieckiego Sajuzu, a z drugiej strony – z syfem ze wszystkich stron tegoż.

Akcja rozgrywa się również w schyłkowym okresie ZSRR, kiedy już odpadły kraje bałtyckie i Ukraina stała się ostatnią alfabetycznie (wedle cyrylicy) republiką radziecką. Głównym bohaterem jest poeta o typowo ukraińskich personaliach – Otto von F. Gnieździ się on w jednym z moskiewskich akademików i na swojej codziennej drodze, załatwiając rozmaite sprawy, napotyka różnego rodzaju mniej lub bardziej groteskowe indywidua.

Groza jak groza – w pierwszej kolejności mamy tu groteskę zaprawioną realizmem magicznym i dopiero po pierwszym śmiechu czytelnika przejmuje trwoga. Moskwa jawi się tu jako piekło na ziemi i jedno wielkie dziadostwo, jedna wielka „zła strona torów”. Otto von F., jak sama nazwa wskazuje, czuje się bardziej związany z posthabsburską Europą Środkową niż z wielkim zaśmieconym stepem Imperium, co widać w scenie z piwiarni przy ul. Fonwizina, która bardziej niż przytulne, pełnoziarniste gospody w stylu czeskim czy austriackim przypomina koszmar senny Hieronima Boscha. A to dopiero pierwszy krąg tego piekła. Siły zła nie mają tu w sobie nic z elegancji Wolanda; przyjmują postać całkiem przyziemną, jest to, cytując innego poetę,  „samogonny Mefisto”, pod powierzchownością brata-łaty kryjący Banalność Zła (TM).

Wśród inspiracji znowu należałoby wymienić Bułhakowa i Jerofiejewa, z tym, że w odróżnieniu od ich bohaterów Otto von F. jest w Moskwie ciałem obcym. Ponownie też w świecie przedstawionym występują Andruchowycz i Neborak jako poeci, których główny bohater cytuje. Polskiemu zaś czytelnikowi wędrówka bohatera przez brzydotę, beznadzieję i groteskę wielkiego miasta może się kojarzyć z Małą Apokalipsą Konwickiego.

Narracja – pełna mniej lub bardziej wisielczego humoru – tym razem reprezentuje tylko punkt widzenia głównego bohatera. Przeważnie bywa w drugiej osobie, czasem w pierwszej, a momentami nawet Otto dyskutuje z własnym głosem wewnętrznym. Co jakiś czas powtarza się fantasmagoria „króla Ukrainy” Olelka II. Jest to jest to niewiele kojarzący przedstawiciel emigracji, któremu Otto von F. się podlizuje, licząc na stypendium, i kieruje do niego swoje dygresje, a to o swoich relacjach z kobietami, a to o tym, jak wplątał się w macki KGB. 

Z tłumaczem książki miałem zajęcia na uniwersytecie i wspominam go dość dobrze, chociaż za Chiny coraz mniej ludowe nie pamiętam, co to był za przedmiot. Tłumaczenie tego wysoce potocznego języka udało mu się nie gorzej niż Oli Hnatiuk, ale mimo wszystko „cetcalcoatl” mnie trochę osłabił, „ludzkie straty” to chyba kalka językowa.

Ciekawostka muzyczna: w czasie wizyty u swojej dziewczyny Gali Otto słucha kasety z „najnowszym koncertem Mike’a Oldfielda”. Tyle że Oldfield, skrajny introwertyk, w ogóle mało koncertuje i wydał tylko jeden album live – jeszcze w 1979. Może w takim razie Otto von F. słuchał jakiegoś bootlegu.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz