poniedziałek, 18 września 2023

Poezja, energetyki i rock and roll (z frontu czytelniczego, 6/2023)

 Lektury drugiej połowy lata upłynęły mi pod znakiem różnego kalibru bezeceństw artystycznych.

 

20. Peter Hince, Queen – nieznana historia,
przeł. Aleksandra Machura i Ewa Magiera, Kraków 2012

Queen to jeden z dwóch moich ulubionych zespołów rockowych i jego historię z grubsza znam, przez moje ręce przewinęły się też rozmaite książki na jego temat. Tym razem postanowiłem zapoznać się z relacją „od kuchni”, wysmażoną przez technika odpowiedzialnego za zabezpieczenie sprzętowe Freddiego Mercury’ego i Johna Deacona. Współpracował on z Queen praktycznie przez cały okres poważniejszej działalności koncertowej, od 1973 (na stałe od 1975, więc ominęła go pierwsza trasa amerykańska, na której Brian May dostał zapalenia wątroby) do ostatniego tournée w 1986.

            Układ nie jest chronologiczny – Hince nawija swobodnie o różnych przeżyciach i anegdotach z życia w trasie. W pierwszym rozdziale przedstawia przykładowy, typowy koncert Queen i całą masę roboty, którą musiało wykonać mnóstwo ludzi, żeby ci czterej faceci mogli rzucić publiczność na kolana. Później jego wspomnienia biegną tropem poszczególnych krajów, tego, co tam widział, i rozpusty, jakiej się oddawał: Ameryka Północna, Ameryka Południowa, Japonia, Montreux, Monachium… Przelotnie wspomniany został koncert w Zagrzebiu, mowa też o kontrowersyjnych występach w południowoafrykańskim Sun City. Około 1985 Hince postanowił zająć się fotografią i od tej pory towarzyszył Queen nieregularnie na zasadzie wolnego strzelca – trasę Magic Tour potraktował skrótowo i na zasadzie „to już nie to samo”.

            Narrację autor prowadzi z humorem, którego poczucie słabo jednak u mnie rezonuje – często dość rubasznym, zwłaszcza gdy schodzi na temat stosunków damsko-męskich w trasie, poza tym sprawia wrażenie, jakby popisywał się, jak bardzo jest zabawny. Pomijając tę kwestię, otrzymujemy wgląd w życie obsługi technicznej sławnego zespołu, ale wśród opowieści o podróżach lotniczych, pozyskiwaniu używek i różnych innych rozrywkach niknie trochę sam zespół Queen i jego muzyka. Freddie (nazywany przez autora konsekwentnie Fredem) jawi się jako osobnik dość chimeryczny i skłonny do przesady pod każdym względem, żeby nie powiedzieć drama queen. John Deacon sprawia wrażenie wręcz odwrotne, bytu równoległego pochłoniętego własnymi sprawami, a Brian i Roger są znacznie mniej zauważalni. Niewiele można się dowiedzieć na temat kontaktów Queen z innymi zespołami – przede wszystkim Mott The Hoople, których kwartet suportował na swojej pierwszej amerykańskiej trasie. Przelotnie wzmiankowany jest Elton John, jeszcze przelotniej Phil Collins (któremu Freddie pożyczył fortepian).

            Ikonografia to trzy wklejki ze zdjęciami z osobistej kolekcji autora – studia, koncerty, trasy, realizacja teledysków. Należy dodać, że kiedy Hince przekwalifikował się na fotografa, udzielał Queen pomocy również w tej dziedzinie i jego dziełem jest m.in. zdjęcie zespołu w książeczce płyty A Kind of Magic.

Redakcją się zajął i przedmowę napisał Roman Rogowiecki, „co się na muzyce zna”. Blurp z tyłu okładki nazywa go fanem Queen, ale już na pierwszej stronie sadzi byka, twierdząc, że Noc w operze była trzecią płytą, a Sheer Heart Attack to singiel promujący drugą. Tłumaczenie jest przyzwoite: tłumaczki nieźle sobie poradziły z kolokwialną narracją Hince’a. W przypisach wyjaśnione zostały obecne w oryginale pojęcia slangowe, gry słów i cytaty. Szkoda tylko, że nie sprostowano przy okazji, że np. dyktator Argentyny w okresie, gdy Queen przybył tam po raz pierwszy, nazywał się Videla, a nie Viola. Mimo wszystko trafiają się potknięcia językowe. „Fred zwykł stawiać kilka lampek do szampana na klapie fortepianu i popijać zeń od czasu do czasu” – z tego fortepianu?! Zaiste wielkim był on artystą!

 

21. Joanna W. Gajzler, Necrovet. Usługi weterynaryjno-nekromantyczne, Kraków 2023

Autorka Boga Maszyny jakoś nie może się zmobilizować do napisania ciągu dalszego przygód Tagarda Szalonego Logarytma, za to nieoczekiwanie rozpoczęła zupełnie inną historię (pewnie dlatego niektórzy recenzenci piszą, że to debiut).

            Necrovet jest to opowieść o młodej techniczce weterynaryjnej imieniem Florentyna, która po trudnych doświadczeniach pracy w mieście wyjeżdża na sielankową wieś (względnie do rustykalnego sioła), aby podjąć pracę w lecznicy dla zwierząt, między innymi, magicznych. Na miejscu okazuje się, że szefowa, doktor Izabela Pokot, od dawna nie żyje, co nie przeszkadza jej prowadzić praktyki, i to kompetentnie, natomiast współpracownik ma kopyta. Przypadki, którymi zajmą się Florka, Bastian i doktor Iza, będą jeszcze dziwniejsze.

            Joanna Winifreda G. ma za sobą wieloletnie doświadczenie w zawodzie imieniem technik weterynaryjny i widać to w książce. Trudne we współpracy zwierzęta, klienci troskliwi, klienci nieostrożni, klienci roszczeniowi, „medialni” weterynarze o większej charyzmie niż kompetencjach, rozpuszczanie przez konkurencję plotek, że ten czy ów doktor to „rzeźnik”, który tylko usypia i bierze kasę… Personel kliniki w Zrębkach ma do czynienia z problemami, jakie napotkał kiedyś każdy, kto miał dłuższą styczność z weterynarią, choćby i w roli pacjenta.

Mankamentem wydaje się konstrukcja: Necrotrup składa się z ciągu scen nanizanych na ledwie zarysowaną linię fabularną, która dopiero w ostatniej 1/3 nabiera dramatyzmu. Nie zmienia to faktu, że jest to bardzo szybka lektura, odprężająca przy tym. Duża tu zasługa potoczystego języka i naturalnych, kolokwialnych dialogów. Mam wprawdzie osobiście uczulenie na anglicyzmy w stylu „plan” w znaczeniu „plane” czy „fenomeny” w znaczeniu „phenomena” (ale tu chyba wjeżdża uzus erpegowy), na miejscu redaktorki powywalałbym też trochę pustych zaimków tu i ówdzie. Nieco rażące jest poza tym pisanie „żeś” rozdzielnie, kiedy chodzi o partykułę, as in „Gdzie żeś był?” (osobno pisze się wtedy, kiedy jest to spójnik, np. „Nie mów, żeś nic nie widział”). Więcej grzechów nie pamiętam, więc nie zrobi się tutaj żadna żeś niewiniątek. Tak czy inaczej, choć autorka może się rozsierdzi, Necrotrupa czytało mi się jeszcze lżej niż Boga Mszyc. Szkoda jedynie, że nie było więcej mantykory.

Użyteczne dla czytelników może być ostrzeżenie, że chociaż brakuje scen drastycznych, to tematyka śmierci zwierząt jednak się pojawia – przywołajmy dość emocjonalny fragment wywoływania ducha królika, aby właścicielka mogła się z nim pożegnać. Trudno się za to nie zgodzić z wieloma osobami, że Florka nazbyt łatwo wstaje na nogi po poważnym urazie, którego doznała na początku książki. Ja bym na jej miejscu tak szybko nie wsiadał na rower. Co do drugiego częstego zarzutu, że bohaterka wali za dużo alkoholu i napojów energetycznych – nie każda postać literacka musi zdrowo się odżywiać, a poza tym, jeśli chodzi o weterynarzy, jest to chyba prawda ekranu. Za zdecydowaną przesadą należy za to uznać żądanie, by autorka używała prostego słownictwa, a nie takich trudnych wyrazów jak „enukleacja”. Moim zdaniem nieznajomość terminologii tylko w jednym miejscu może skonfundować czytelnika: czemu wspomniany duch królika objawia się pod postacią baranka? Nie każdy wie, że to taka zwisłoucha rasa, i gotów wyobrazić sobie w tym momencie dosłownego barana (zwierzę o duszy innego gatunku – transspecjalizm – to by dopiero było zajęcie dla nekroweterynarza!)

Komu się spodobał Nie od krów doktor,  tego może zainteresować, że drugi tom jest już obrabiany w wydawnictwie, a trzeci się pisze. Tymczasem dochodzę do wniosku, że byłby z tego zgrabny film albo miniserial. W odróżnieniu od Boga z Muszyny, nie mam konkretnej wizji poszczególnych aktorów, ale Izę w czasie lektury widziałem jako Aleksandrę Popławską.

            PS. Podejrzewam, że elfka, która przyszła na rozmowę kwalifikacyjną tego samego dnia co Florka, nie dostała tej pracy, ponieważ stwierdziła, że wąż to rurka pusta w środku.

 

22. Marta Syrwid, Koktajl z maku, Warszawa 2014

Jest to zbiór felietonów publikowanych ongiś na łamach pisma kulturalnego „Lampa”. Autorka zapuszcza tu żurawia za zasłonę oddzielającą zwykłych zjadaczy literatury od tajemniczego świata grafomanów. Przy czym jako grafomanów rozumiemy tu nie tłuczków masowych w rodzaju Mroza czy Michalak – którzy tworzą literaturę tandetną, ale przynajmniej potrafią z sensem postawić jeden wyraz obok drugiego – lecz ludzi, którzy autentycznie nie umieją pisać, a piszą, zaś internety oraz self-publishing pozwalają im dzielić się swoimi wypłodami z odbiorcą bez jakiejś nikomu niepotrzebnej weryfikacji. Słyszeliście kiedy o takich autorach jak Jan Marian Gulak, Krzysztof Cezary Buszman, Alicja Elżbieta Przepiórka czy Katarzyna Grzyb? Ja też nie. Marta Syrwid przeczytała ich dzieła, żebyśmy już my nie musieli.

            We wstępie autorka opowiada, jak doszło do tego, że pewnego dnia w posępnej krakowskiej kamienicy przystąpiła do pichcenia swoich koktajli. Fajne to jest stylistycznie i zachęciło mnie do sprawdzenia kiedyś, co jeszcze napisała. Następnie charakteryzuje swoją metodę i zwraca uwagę na najczęściej spotykane cechy dzisiejszej grafomanii, wykazując, że nie zmieniły się od czasu, gdy jej rozwalcowywaniem zajmował się Antoni Słonimski, a po nim Stanisław Barańczak.

Koktajle przyrządzone zostały głównie z publikacji poetyckich, czasem z poradników, proza pojawia się okazjonalnie (w aż dwóch przypadkach gejowska). Są to przede wszystkim książki wydane własnym sumptem lub w firmach wydalniczych alias vomity press, które za odpowiednio wysoki piniądz wydadzą cokolwiek, bez redakcji, korekty i promocji. Autorzy tego typu (Marta Syrwid za każdym razem poświęca parę słów ich biografiom) miewają jednak, oprócz pieniędzy, dość samozaparcia, żeby promować się własnym przemysłem. Taki np. Krzysztof Cezary Buszman do śpiewania i recytacji swoich poezyj zaangażował Piotra Machalicę i Krzysztofa Kolbergera, wydaje też płyty. Często bywają twórcami multidyscyplinarnymi – Jan Marian Gulak, oprócz wierszowanej historii Polski, opatentował samochód napędzany deszczówką. Nie mówiąc o takich drobiazgach jak samodzielne projektowanie sobie okładek; „Lampa” jednak, w obawie przed pieniactwem, nie przedrukowywała ikonografii z tych dziełek.

Z internetowych przepychanek kojarzyłem wcześniej Izabelę Bill i Aleksandra Sowę (we wstępie do zbioru autorka przekręciła go na Andrzeja – widać wpływ UJ, choć studiowała nie historię, a filmoznawstwo). Pierwsza z tej dwójki zasłynęła obleśną powieścią Dziewczyna wilkołaka, ale Syrwid bierze na warsztat tylko jej wiersze (nie ma wśród nich sławetnych „erotyków motoryzacyjnych”, ale i tak jest sprośnie). Sowa natomiast, autor wielu wiekopomnych dzieł, m.in. Jak wymienić uszczelkę w maluchu, znany był z długotrwałego beefu z pisarzem Pawłem Pollakiem, odkąd ten mu wytknął, że publikuje poradniki, jak napisać książkę, a sam w ogóle nie umie pisać. Do względnie szerzej znanych nazwisk należy Lusia Ogińska, żona Ryszarda „Hubala” Filipskiego, zaangażowana oczywiście w twórczość bogoojczyźnianą. Syrwid poświęciła jej aż dwa fejletony. Zaszczytu takiego doświadczyli również Sowa i Stanisław Urbanowski, dla odmiany prozaik, piszący też pod dźwięcznym pseudonimem Anachoreta Tulku.

Trendy w tego rodzaju twórczości są rozmaite, ale da się wyróżnić parę charakterystycznych nurtów. Poezje patriotyczno-końskowolskie Piotra Przygodzkiego, neopostromantyzm Alicji Elżbiety Przepiórki czy retelling dziejów arki Noego pióra Pawła Sajdaka zadają kłam opinii przedwojennych poetów awangardowych, że rymy się skończyły; mogą nawet stanowić podstawę do nadania tym autorom honorowego obywatelstwa Częstochowy. Do koktajli nie trafił za to żaden z faktycznych przedstawicieli prężnego środowiska grafomanów częstochowskich. Najbliżej znalazła się Katarzyna Winters z Lublińca, zresztą jedna z dwóch autorek, nad którymi wyzłośliwianie się uznałem trochę za przesadę. Co innego Agnieszka Wypych, która w książce pod zagadkowym tytułem Trawka brzuszkowa uprawia straszliwe kalambury, przywodzące na myśl kosmiczne poszukiwania lingwistyczne Stacha z Warty, tyle że zamiast drążenia źródeł Słowiańszczyzny służą one komentowaniu spraw damsko-męskich.

Grafomania prawdziwa często gnieździ się w środowisku lokalnym. Na łamach Koktajlu z maku powtarza się Kraków (patrz: zjawisko autorów łażących po Plantach i wciskających swoje dzieła przechodniom), Olsztyn, a także… Końskowola, która oprócz Przygodzkiego wydała Jarosława Konrada Powojskiego. Najdłuższym tekstem wyróżniony został Adam Bolewski, autor kilku trudno od siebie odróżnialnych powieści blogaskowych, których akcja rozgrywa się natomiast w mieście grzechu i występku imieniem Suwałki.

Z początku komentarze autorki wydawały mi się są za mało złośliwe w stosunku do sławnych poprzedników – złośliwości jej są bowiem oprószone tak grubą warstwą ironii, że trudno w niej wypatrzyć szpilki. Nie stara się zresztą popisywać za wszelką cenę błyskotliwym komentarzem, lecz pozwala cytatom, by mówiły za siebie. Za to nieraz udziela się jej kiczowata stylistyka, czemu trudno się dziwić. Szkoda natomiast, że czasami kreśli ona tło i kontekst z tak szerokim rozmachem, że już na same cytaty pozostaje miejsca niewiele.

 

23. Łesia Ukrainka, Siedem strun,
wybrał, opracował i wstępem opatrzył Tadeusz Chróścielewski, Lublin 1980

Zbliżało się święto narodowe Ukrainy, więc postanowiłem wrzucić trochę tamtejszej klasyki. Łesię Ukrainkę (właściwie Łarysę Kosacz) można uznać za jedną z „ukraińskich Trzech Wieszczów” – obok Tarasa Szewczenki i Iwana Franki. W ciągu 42 lat życia, naznaczonego widmem gruźlicy, zajmowała się działalnością bardzo szeroką. Wydawnictwo Lubelskie postanowiło przedstawić polskiemu czytelnikowi reprezentatywny wybór jej twórczości. Tłumacze są tu różni, w tym m.in. sam Chróścielewski, Florian Nieuważny, Horacy Safrin i Tadeusz Śliwiak.

Poetka oficjalnie debiutowała w 1884 r., ale zbiór rozpoczyna wiersz Nadzieja, napisany przez dziewięcioletnią Łarysę w 1880 r. pod wrażeniem deportacji ciotki na Sybir. Dalej przejeżdżamy przez jej twórczość chronologicznie. Wśród tematyki występują typowe dla epoki krajobrazy ducha. Powracającym motywem jest miłość do ojczystego kraju, często w tonie ubolewania nad jego nieszczęściem, ale nie tylko, bo w wierszu Skroś płacz i jęki, i błagania mamy odrzucenie postawy martyrologicznej. Pod koniec lat 90. Łesia Ukrainka nabrała świadomości społecznej, o czym świadczy wybór z cyklu Pieśni niewolników. Punkt wyjścia poematu Napis w ruinach (jednego z szeregu utworów o tematyce egipskiej) wydaje się inspirowany Ozymandiaszem Shelleya, ale utwór rozwija się w stronę przekazu antymonarchistycznego. Całe życie zmagając się z gruźlicą, poetka świadoma jest kruchości własnego żywota, więc temat śmiertelności pojawia się wielokrotnie, np. w sonecie Na śmierć natury patrząc, bez wahania, a także w ostatnim, niedokończonym Kto wam powiedział, że ja kwękam. Z jeżdżenia po uzdrowiskach wziął się natomiast cykl wierszy krymskich, niektóre (Bachczysaraj, Grobowiec Bachczysaraju) są nawet sonetami. Skojarzenie z Mickiewiczem o tyle trafne, że Ukrainka tłumaczyła go na ojczysty język i napisała własną wariację na temat Niepewności. Pod względem formalnym nie uznawała monotonii. Zróżnicowane układy rymów czy długości wersów (niczym w piosence) występują nawet w obrębie jednego utworu. Tytułowe Siedem strun to cykl siedmiu wierszy, z których każdy zaczyna się od sylaby będącej nazwą jednej z nut w gamie i reprezentuje inną formę: hymn, kołysankę, rondo, sonet itp.

Oprócz twórczości poetyckiej zbiór zawiera fragmenty dwóch dramatów: W katakumbach (o pierwszych chrześcijanach) i chyba najbardziej znanego dzieła Ukrainki: Leśnej pieśni (o miłości mawki, tj. wołyńskiej driady, do śmiertelnego człowieka). Do tego dochodzi nowela Nad morzem – studium charakteru rozpieszczonej, egzaltowanej i roztrajkotanej kuracjuszki w Jałcie, oglądanej oczami introwertycznej znajomej. Na koniec dodano fragmenty artykułu Uwagi o najnowszej literaturze polskiej, w którym współczesnego czytelnika może zaskoczyć stawanie nieco już zapomnianego Klemensa Junoszy w jednym rzędzie z Prusem, Sienkiewiczem i Orzeszkową; Konopnicka została zaś zaliczona do „poetów-narodników”. 

 

24. Nikki Sixx oraz Ian Gittins, Dzienniki heroinowe,
przeł. Jarek Szubrycht, Warszawa 2017

Kolejne rockandrollowe memuary sporządził basista i lider Mötley Crüe. W latach 80. ten glam-metalowy kwartet stał się emblematycznym ucieleśnieniem hasła „sex, drugs and rock’n’roll”, a jego ekscesy wydawały się wręcz głośniejsze niż muzyka. Jako zadymiarzy – ale i pod względem artystycznym – przyćmili go dopiero Guns N’Roses, którzy jednak później debiutowali i krócej działali. W 2001 Pstrokata Ekipa doczekała się kolektywnej autobiografii Brud, którą w 2019 zekranizowano (w Nikkiego Sixxa wcielił się Douglas Booth, a gitarzystę Micka Marsa zagrał Iwan „Ramsay” Rheon).

Dzienniki heroinowe, po raz pierwszy wydane po angielsku w roku 2007, oparte są na osobistym dzienniku basisty, rozpoczętym w Boże Narodzenie 1986. Zapiski opracował dziennikarz Ian Gittins, uzupełniając je o wypowiedzi wielu znajomych Sixxa. Pierwsze polskie wydanie jest wersją jubileuszową, wydaną w oryginale w 2017. W rozbudowanym wstępie muzyk wspomina, że przez te dziesięć lat jego książka pomogła wielu ludziom wyjść z uzależnienia, a nawet nauczyciele polecali ją uczniom.

Z pewnością jest to sugestywny zapis uzależnienia od heroiny. Na samym dnie nałogu Sixx pisał bez ogródek, że równocześnie uwielbia i nienawidzi dawać w żyłę. O tym, jak wielkim są dragi marnotrawstwem czasu i pieniędzy, świadczy historia, jak kupił kiedyś większą ilość, żeby starczyło na dłużej, a zaraz po pierwszej działce spuścił wszystko w kiblu, bo dostał urojeń, że policja dobija się do drzwi. Jest to również obraz dekadenckiego życia w Los Angelesie w latach 80. wśród ludzi wystarczająco bogatych, żeby pozwolić sobie na wszelkie bezeceństwa.

Oryginalne wpisy artysty przeplatane są komentarzami jego i innych osób, nakreślającymi kontekst i wyjaśniającymi różne rzeczy z perspektywy czasu. Sięgają one zarówno w przyszłość, jak i w przeszłość, np. do trudnego dzieciństwa Sixxa czy też roku 1986, kiedy m.in. narobił wstydu perkusiście Tommy’emu Lee, przychodząc na jego ślub z Heather Locklear (jako świadek) w stanie kompletnego spożycia. Wypowiadają się m.in. koledzy z zespołu, mynażer, producent, techniczny, terapeuta, matka, siostra, dziadek (dziadczym?), a także jego ówczesna dziewczyna i współuzależniona – artystka znana dawniej jako Vanity, która do czasu powstania książki porzuciła to imię i odnalazła Jezusa (nie dożyła jubileuszowego wydania). Czasami komentarze przedstawiają opisywane przez Sixxa zdarzenia z nieco odmiennej perspektywy.

Kiedy Sixx prowadził dziennik, zespół pracował akurat nad płytą Girls, Girls, Girls. Nie była to łatwa praca, zważywszy, że główny kompozytor chodził cały czas napruty. Z jednej strony miał problemy z inwencją twórczą, z drugiej – koledzy nawet się cieszyli, że mogą spokojnie pracować, kiedy on siedzi w toalecie i grzeje, zamiast wciąż ustawiać ich do pionu i wykłócać się o drobiazgi. Dowiadujemy się, że popularna ballada You’re All I Need była niezbyt subtelną zemstą Sixxa na byłej dziewczynie za rzekomą zdradę z aktorem z telenoweli (która mogła być li i jedynie jego kolejnym narkotykowym urojeniem), a Nona powstała po śmierci babci, którą artysta kochał bardziej niż nieodpowiedzialną matkę. O ile w pierwszej połowie roku siedział on w swoim domu w Van Nuys, to od czerwca rozpoczęło się tournée (z przerwami). Przed wyjazdem Sixx postanowił wziąć się w garść i odstawił heroinę. Co prawda nadal walił kokainę, alkohol i tabletki, ale przynajmniej najgorszy narkotyk miał z głowy. Po jakimś czasie tego kieratu wrócił do heroiny, ale przynajmniej nie wstrzykiwał. I tak dalej… Zapiski kończą się po roku: 22 grudnia 1987 Sixx przedawkował tak fatalnie, że został już uznany za zmarłego, zanim w ostatniej chwili odratowali go zastrzykami adrenaliny. Zdarzenie to zmieniło jego życie, choć nie od razu w sposób trwały, o czym dowiadujemy się z posłowia przedstawiającego późniejsze dzieje artysty w telegraficznym skrócie.

Wyraźnie nakreślone są stosunki Nikkiego z innymi członkami zespołu. Tommy był najlepszym kumplem, także od ćpania, ale nawet ten archetypiczny heavymetalowy zakapior, choć brał i heroinę, to ustrzegł się od niej uzależnienia. Wokalista Vince Neil pozostawał z basistą w konflikcie, a Mick pozostawał bardziej wycofany. Z innych artystów pojawiają się w tle Gene Simmons z Kiss i facet z Cheap Trick, a już zupełnie epizodycznie – chłopak, który miał wkrótce zostać Sebastianem Bachem ze Skid Row. Sixx nie znosił Bon Jovi (potrafił nawrzucać reżyserowi teledysków od zdrajców za to, że również z nimi pracował) ani Whitesnake, który to zespół suportował Mötley Crüe na trasie. Guns N’Roses występują jako protegowani Crüe, początkująca grupa, która na razie nikogo nie obchodzi, ale niedługo stanie się wielka. Sixx brany był pod uwagę jako producent debiutu Gunsów, ale nic z tego nie wyszło, bo był wówczas zbyt nieprzytomny. Pojawia się natomiast Slash jako jego kumpel. Jeśli komuś na myśl o Slashu przychodzi do głowy pomnikowe solo z teledysku November Rain, to w czasie lektury powinien uważać, żeby dominującym skojarzeniem nie stało się urynowanie na wersalkę.

            Czytelnikom należy się ostrzeżenie, że jak to w rockowych memuarach, tekst zawiera dużą ilość góralskich przerywników. Tłumacz, Jarek Szubrycht (znany dziennikarz muzyczny i były wokalista dukielskiej grupy blackmetalowej Lux Occulta) poradził sobie dobrze, tylko tam, gdzie mowa o „spluwie kaliber 12 mm”, w oryginale było „12-gauge shotgun”, który to parametr nie oznacza kalibru, tylko wagomiar (na milimetry będzie to 18,53). Korekcie zdarzają się jedynie nieliczne potknięcia typu „mylimy rządzę z miłością”. Gdzieniegdzie pojawiają się cytaty z piosenek, ale Szubrycht nie podjął się przekładać ich z rymami – może i dobrze. Trudno tu ucelować, bo rymy dają +9000 do przaśności, ale brak rymów - +9000 do patosu. Zresztą blackmetalowcy nie umią rymować. 

            Szata graficzna jest tyleż efektowna, co męcząca: nagłówki pismem odręcznym, tekst główny czcionką jak z maszyny do pisania, wypowiedzi po latach wydrukowano bardziej konwencjonalnym fontem, ale za to na czerwono. Do tego atrakcje graficzne: rozmaite bazgroły, niby-plamy krwi, zdjęcia, kolaże… Większość stron jest biała, ale zdarzają się też czarne i czerwone. Białe pismo na czarnym tle to jeszcze jak cię mogę, ale czerwone na czarnym (albo odwrotnie!) to już rzecz dla odważnych. Orientację dodatkowo utrudnia… brak numerów na większości stron (bez zakładki ani rusz). W dodatku kredowy papier ładnie wygląda, ale na czarnym zostają odciski palców, a przy ponad 400 stronach książka, niczym Nick Cave, jest cięższa, niż wygląda. Pod koniec dorzucono parę zdjęć autorstwa Sixxa, który po 2007 roku zaczął się realizować także jako artysta fotografik.

Przykładowy egzemplarz szaty graficznej

            Należy dodać, że Nikki postanowił napisać do tej książki parę piosenek, które miały się znaleźć na dołączonym dysku. Tak powstała jego poboczna formacja – Sixx A.M., która ma już na koncie parę płyt. A choć w 2015 Mötley Crüe miało definitywnie zakończyć działalność, to w 2018 doszło do kolejnej reaktywacji. Podobno w tym roku już nagrali coś nowego, wprawdzie bez schorowanego na kręgosłup Micka Marsa, którego zastąpił John 5.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz