poniedziałek, 25 września 2023

Piosenki z huraganu i brytyjski jazzman wśród Indian afrykańskich, czyli sierpniowy urobek z targu

 Wygląda na to, że źródełko muzyczne na targu staroci zaczyna się wyczerpywać i coraz rzadziej trafiają się tam ciekawostki, ale w sierpniu jeszcze parę wychwyciłem.


Nuno, Schizophonic, 1996

Bostońska grupa Extreme należała do ciekawszych zjawisk na niwie heavymetalowej końca lat 80. Chociaż specjalizowała się w komercyjnym soft metalu i wylansowała parę nastrojowych ballad, to ambicje miała wręcz progresywne, które w pełni zrealizowała na albumie III Sides to Every Story. Sławy przysporzyło jej bardzo kompetentne wykonanie wiązanki utworów Queen na koncercie pamięci Freddiego Mercury’ego w 1992. Zresztą Queen należał do głównych inspiracji Extreme – Gary Cherone śpiewał momentami pod Freddiego. Zespół nie poradził sobie jednak z nadejściem nowej epoki w rocku i rozpadł się. Cherone trafił do Van Halen, gdzie nagrał jedną płytę, najsłabszą w ich dyskografii. Lider grupy, gitarzysta Nuno Bettencourt, wypuścił natomiast album solowy.

Artysta, na okładce ucharakteryzowany na atrakcyjną blondynkę, całkiem udatnie się odnalazł w grundżowych czasach. Zwolennicy hair metalu nie mają tu za wiele do szukania – odstręczy ich już przetworzony elektronicznie głos Bettencourta, ciężka walcownia riffowa i perkusja brzmiąca jak automatyczna (swoją drogą, Nuno zagrał na prawie wszystkich instrumentach na płycie). Większość utworów reprezentuje stylistykę lżejszego lub cięższego rocka alternatywnego, tyle że solówki gitarowe są typowo dla Bettencourta wirtuozerskie. Takie np. Crave – kiejby nie solo, myślałbym, że to Weezer. Niektóre fragmenty mają punkową energię (Swollen Princess, 2 Weeks in Dizkneelande) lub industrialną natrętność (Karmalaa). Bettencourt raz śpiewa refleksyjnie, innym razem drze mordę prawie jak Cobain.

Od całości odbiegają dwa utwory bardziej elektroniczne, na bujanym rytmie, zaśpiewane stonowanym głosem, a krótko mówiąc – prawie triphopowe: Fallen Angels (jeszcze i sitar się gdzies tam przetwiera) i finałowy Severed, przy czym w tym ostatnim Nuno daje po watach gitarowym refrenem. Miłośnikom Extreme najbardziej powinna przypaść do gustu akustyczna ballada Pursuit of Happiness. Druga, zelektryzowana You, brzmi bardziej alternatywnie niż hardrockowo, ale jako drugi głos śpiewa w niej Gary Cherone. 



Kasia Kowalska, Pełna obaw, 1998

Płyta Kowalskiej 5 dosyć mnie wynudziła, ale z zainteresowaniem przyjrzałem się jej poprzedniczce. O ile w roku 2000 za repertuar i aranżacje odpowiadało dwóch szerzej nieznanych fąfli zapatrzonych w Varius Manx, to Pełna obaw jest zdecydowanie gitarowa. Grają tu gitarzysta Ryszard Sygitowicz i basista Piotr Urbanek, czyli były i przyszły członek Perfectu, a na drugiej gitarze Piotr Nalepa (syn Tadeusza, chłopiec z okładki Bluesa). Nie obywa się bez programowania i elektroniki, ale nie jest ona aż tak nachalna jak na późniejszym albumie. Tytuły piosenek też są mniej generyczne, choć brzmią jak nagłówki z tygodników kobiecych. Jedyne, co mi tu przeszkadza, to groteskowa maniera wokalna Kowalskiej, jakby śpiewała z amerykańskim akcentem – ale to był czas, kiedy za Atlantykiem królowały artystki jak Sheryl Crow i Alanis Morissette, więc nasza wokalistka pokazuje, że nie gorsza. W warunkach polskiej sceny wyraźnym punktem odniesienia jest za to Edyta Bartosiewicz.

Niektóre utwory istotnie brzmią dość perfectowo; To żal że żyjesz z dramatycznym biciem gitary akustycznej albo utwór tytułowy, ballada o faktycznie niepokojącym nastroju (jednakże „ktoś zamknął przed nami DŹWI”? Poważnie?) Z Perfectu wydają się też wyjęte ciężkie akordy otwierające całą płytę. Dalszy ciąg utworu Jeśli blask twój zwiódł jest jednak sporo lżejszy – zwłaszcza zwrotka, bo już refren mocniejszy, wręcz grunge’owy. Do podobnej konwencji szlusuje Jak dawniej nie będzie – ale tu mamy do czynienia z łagodniejszą wersją rocka alternatywnego. Elementy bluesowe pojawiają się w Oto życia smak (z poprockowym refrenem). Najsłabszym momentem płyty jest Wyczerpana – też lekko bluesująca, chociaż tytuł wprowadza w błąd, bo to jeden z najcięższych tu utworów.

Ogólnie materiał odznacza się sporą przebojowością. Z mediów pamiętam singiel Co może przynieść nowy dzień z kolejnym, jeszcze bardziej dobitnym kontrastem „spokojna zwrotka – dynamiczny refren”. Słyszymy brzmienia smyczkowe (pewno z syntezatora). Znalazło się też po raz kolejny miejsce na „coś optymistycznego”, tyle że, w odróżnieniu od piosenki pod takim właśnie tytułem, Możesz zdobyć wszystko to zgrabny przebój w konwencji gitarowego rocka, bez trąb.

Kulminację płyty albumu stanowi dedykowana córce Kowalskiej ballada z orkiestrą Jesteś odrobiną szczęścia. Gitarzyści bawią się nawet przez moment w Briana Maya, ale ten końcowy zaśpiew „jingle bells” artystka mogła sobie darować. Finałowe Wyrzuć ten gniew sprawia niestety wrażenie podróby Zabij swój strach Bartosiewicz – fakt, że dość zręcznie zamaskowanej – a potem przechodzi w cytowanie So Lonely The Police. Po przerwie męska część zespołu odwala utwór ukryty – pseudomeksykański wygłup, którego nawet raz wysłuchać za dużo.

Po jakimś czasie od premiery ukazało się wydanie specjalne z drugim dyskiem, ale nie dotarłem do niego.

  

Manfred Mann’s Plain Music, Plains Music, 1991

Na początku lat 90. Manfred Mann zrobił sobie chwilę oddechu od Earth Band i wyruszył na ścieżkę tzw. muzyki świata. Na warsztat wziął muzykę rdzennych mieszkańców Wielkich Równin (Plains Music), którą zaaranżował po swojemu za pomocą prostych środków (Plain Music). Wszystko to zostało jednak ujęte w aranżacje muzyki popularnej o zabarwieniu jazzowym, z produkcją typową dla późnych lat 80.: syntezatory, pogłosy itp. – więc trudno się domyślić, że to utwory pochodzenia etnicznego. Na pierwszy plan wysuwają się nastrojowe, melancholijne partie południowoafrykańskiego basisty Petera Sklaira, dominujące w takich utworach jak Kiowa. Oplata je swoimi wiciami saksofon, na którym gra zmarła w zeszłym roku jazzmanka Barbara Thompson, prywatnie znana jako małżonka Jona Hisemana z Colosseum.

Płytę w ogóle nagrywano w RPA (ojczyźnie Manna), z udziałem tamtejszych muzyków, więc niespecjalnie dziwi, że do utworów z Wielkich Równin przesączyło się coś z południowoafrykańskiej tradycji muzycznej. Tak jest w apackiej Medicine Song, gdzie „indiańskim” zaśpiewom i blaszanej fujarce (Kelly Petlane) towarzyszy charakterystyczna afrykańska skoczność, budowana również przez bas. Utwór ten występuje w dwóch częściach, z czego pierwsza śpiew zawiera śpiew po angielsku (Noel McCalla, później dołączy do Earth Band), a druga, inaczej zaaranżowana, nosi wszystko mówiący tytuł Instrumedicine Song. Najlepszym przykładem fuzji kulturowej jest najkrótszy na płycie Hunting Bow, wywodzący się z tradycji Kiowów, ale oparty na kanwie brzmienia afrykańskiego łuku muzycznego. Wounded Knee, dakocka melodia wykonywana w czasie tańców ducha, otrzymała oprawę cokolwiek jazzową i wbrew tytułowi brzmi dość pogodnie. Manfred Mann we własnej osobie wysuwa się na pierwszy plan w Salmon Fishing jako pianista, a do utworów amerykańskich dorzucił w dwóch częściach Sikelele, pieśń xhosa, zaaranżowaną z udziałem stylowych afrykańskich chórów.

Nie jest to dzieło wybitne, ale też nie przynudza.



Paul McCartney, Flaming Pie, 1997

 Dawniej miałem ten album na kasecie, wyposażonej w bardzo porządną wkładkę (składy w poszczególnych utworach, notki o okolicznościach ich powstawania, zdjęcia autorstwa Lindy McCartney), więc świstek w wersji kompaktowej jest bardzo rozczarowujący – chociaż to oryginał.

Za wysoki poziom płyty, na równi z eksbeatlesem, odpowiada Jeff Lynne. Były lider Electric Light Orchestry tym razem nie dokładał się kompozytorsko, tylko jako aranżer, współproducent i instrumentalista, ale coś z jego stylu przesączyło się do utworów McCartneya: motoryczny The World Tonight nie wyglądałby dziwnie w repertuarze Travelling Wilburys. Poza tym w nagraniach wziął udział Steve Miller (ten od przebojów Abracadabra i The Joker), dorzucając trochę amerykańskiego klimatu w If You Wanna czy bluesowe boogie a la ZZ Top w Used to be Bad. Nostalgiczny Young Boy brzmi jak zaginiony utwór z repertuaru ELO, choć akurat do niego nie Lynne przyłożył rękę, tylko Miller.

Zróżnicowanie materiału jest spore. Z jednej strony mamy utwory z orkiestrą symfoniczną, zaaranżowaną zresztą przez sir George’a Martina. Somedays – urzekający, choć nieco smutny – jest moim zdaniem najlepszy na płycie, na harfie pojawia się prof. Skaila Kanga, znana ze współpracy m.in. z Chrisem de Burghiem, Patti Smith czy grupą Akwarium. Na przeciwległym końcu spektrum stoi McCartney solo z gitarą akustyczną i podkładem perkusyjnym w postaci klepania w kolano (Calico Skies i epilog płyty – Great Day). Oba utwory powstały dzięki huraganowi Bob, który na wakacjach pozbawił McCartneya prądu. Między tym pojawiają się „typowe makartnejki”: Souvenir i Little Willow, czy rockandrollowy utwór tytułowy. Macca sięgnął też po czarne brzmienia, zapewniając szczyptę soulu w Heaven on a Sunday, gdzie jego syn James gra solo na gitarze. Really Love You to dla odmiany funk/r&b: Paul śpiewa falsetem, a bębni we własnej osobie Ringo Starr. George Harrison, niestety, nie dojechał. Wielkim finałem płyty jest Beautiful Night, ponownie z orkiestrą i ze Starrem na perkusji.

Jest to zapewne najlepszy album McCartneya od rozpadu Wings, a może nawet z pierwszej trójki od czasu rozpadu Beatlesów.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz