wtorek, 14 listopada 2023

Trzech Johnów, jeden Kenny i totalny luzaka, czyli płyty wrześniowe

 


 

We wrześniu miałem plon płytowy bardzo solidny. Pięć albumów pochodziło z giełdy płyt używanych, trzy pozostałe – z targowiska.

 

Metallica, Load, 1996

Album ten (miałem go kiedyś na kasecie) wzbudził w momencie wydania spore kontrowersje. Nie tylko dlatego, że muzycy Metalliki drastycznie zmienili image: ścięli włosy, nałożyli lekki makijaż, wykonali poranne czynności i zeszli na śniadanie pomalowali paznokcie, Kirk Hammett zdobył się nawet na kolec w dolnej wardze, a Lars Ulrich pozował w kożuchu. Przede wszystkim zmieniło się brzmienie. Load był jeszcze dalszy od thrash metalu niż Czarny album.

Zachował się oczywiście charakterystyczny „koboldzi” wokal Jamesa Hetfielda, cała płyta ma też ciężką, mroczną atmosferę. Choć jednak otwiera ją całkiem brutalne Ain’t My Bitch, to potem robi się już stosunkowo lżej. Wydaje się, że zamiast trzymać się ścieżki stricte metalowej, Metallica wyciągnęła wnioski z najnowszych tendencji spod znaku grunge. Oczywiście nie skreśliła całkiem hardrockowej tradycji, o czym świadczy riff 2x4, wywiedziony z blacksabbathowego Sabbra Cadabra. Ciekawy rytmicznie jest też – już pod koniec płyty – złowrogo skoczny motyw przewodni Ronnie, szkoda jednak, że całościowo utwór nie tak interesujący.

Charakter nadają płycie utwory przytłaczające i mroczne, ale przy tym refleksyjne. Do moich ulubionych należy The House Jack Built – skontrastowany dynamicznie, w tle jękliwe zaśpiewy a la Alice in Chains, solówka z wykorzystaniem talk-boxu. Większą popularnością cieszył się singlowy Until It Sleeps. Ostrzej robi się we wściekłym King Nothing, którego tytuł autor jednego z obecnych na rynku zbiorów tekstów i przekładów przetłumaczył jako… Król ciul. Gdzieniegdzie w grę wchodzą elementa bluesowe, jako to w Bleeding Me, Poor Twisted Me, a także w finałowym The Outlaw Torn, gdzie już przesunęli do oporu wajchę od patosu (prawie 10 minut!). Za to kolejny z singli, Hero of the Day, wydaje się zwykłą rockową piosenką z melodyjnym riffem i solówką, tylko trochę dociążoną. A już Mama Said to najmiększy utwór, jaki dotąd nagrali: akustyczna ballada w stylu country.

Load zawiera 79 minut muzyki, dokładnie tyle, ile włazi na kompakt – Kirk Hammett mówił w wywiadzie, że gdyby dodali chociaż jedną sekundę, płyta zaczęłaby przeskakiwać. Nie można powiedzieć na sto procent, czy wyszło to na dobre zespołowi i słuchaczom. Jak wspomniałem przy okazji Reload, efekt byłby znacznie lepszy, gdyby z tej płyty wywalić parę najsłabszych utworów, a w zamian dodać najlepsze z tamtej. Osobiście skosiłbym Cure i Thorn Within, ale zostawiłbym Wasting My Hate – nie widziałem jeszcze recenzji, w której ktoś by chwalił tę piosenkę, ale mie się podoba.

Zdjęcia do książeczki zrobił znany fotografik rockowy Anton Corbijn (ponadto m.in. reżyser wielu wideoklipów oraz filmu fabularnego o Ianie Curtisie), a projekt okładki jest dziełem kontrowersyjnego Andresa Serrano. Nie on natomiast nakręcił teledysk do Until It Sleeps, ale takie przejaskrawione nawiązanie do barokowej sztuki sakralnej i Hieronima Boscha wygląda całkiem w jego stylu. 

 

John Cougar, American Fool, 1982

John Mellencamp należy do grona amerykańskich artystów z kręgu „heartland rocka” i bywa uważany za epigona Bruce’a Springsteena. Karierę zaczynał jednak pod pseudonimem John Cougar. American Fool, jego piąta płyta, była ostatnią, zanim zaczął używać własnego nazwiska (początkowo jako „John Cougar Mellencamp”), a pierwszą, która weszła na pierwsze miejsce listy przebojów.

Mamy tu do czynienia ze „zwyczajnym”, „robociarskim” rockiem osadzonym w amerykańskiej tradycji. Głośne riffy, prosty rytm (Ken Aronoff na bębnach), niekiedy podkreślony klaskaniem (Close Enough)… W sam raz dla farmerów, kierowców ciężarówek czy robotników w fabryce rur. Płytę zaczyna od razu jeden z najlepszych utworów – witalny Hurts So Good. W podobnej konwencji utrzymane są China Girl (nic wspólnego z utworem Popa/Bowiego – to kower piosenki wydanej dwa lata wcześniej przez Levona Helma), Can You Take It z harmonijką czy mój ulubiony Thundering Hearts (z kobiecym głosem w tle). Często motoryka nie wyklucza rzewnej melodii, a w Danger List nastrojowość wzmaga przelewający się akordeon.

Ballady są dwie i noszą wyraźne piętno Springsteena. Jack & Diane – z klaskaniem – należała do największych przebojów Mellencampa, a w finałowej Weakest Moments pojawia się solo na syntezatorze. 

 

Runrig, The Cutter and the Clan, 1987

Przyszła w końcu kolej na płytę, od której zaczęło się moje zainteresowanie Runrig. Wszystko przez niezwykle melodyjny, motoryczny, a zarazem nostalgiczny The Cutter. Pojawia się on na albumie już jako drugi, a poprzedza go kolejny z najlepszych tu utworów – zaśpiewany po gaelicku Alba (choć bardziej czadowo brzmiał w wersji z albumu koncertowego, o którym już tu kiedyś pisałem).

Do grupy dołączył klawiszowiec Peter Wishart, przedtem w Big Country, a obecnie w Izbie Gmin z ramienia Szkockiej Partii Narodowej. Album nie zmienia jakoś drastycznie wizerunku Runrig. W dalszym ciągu mamy tu łączenie szkockiego folku z mainstreamowym rockiem lat 80., z syntezatorami itp. Grupa jest poniekąd „szkockim U2” z domieszką „szkockiego Clannadu”. Znalazła się tradycyjnie podniosła pieśń z udziałem chóru – Hearts of Olden Glory. Drugim podobnym utworem jest An Ubhal an Áirde, który jednak mniej mi odpowiada, chociaż to podobno jedyna piosenka po szkocku, która weszła do brytyjskiej pierwszej czterdziestki. Inny rodzaj podniosłości reprezentuje Pride of the Summer w marszowym rytmie i z dudami. Są też spokojniejsze ballady (Worker for the Wind, The Only Rose) czy utrzymane w średnim tempie, ale też pełne celtyckiej tęsknicy Rocket to the Moon czy Protect and Survive.


 

John Diva and the Rockets of Love, Mama Said Rock Is Dead, 2019

Dla odmiany – współczesny niemiecki zespół grający hair metal w stylu lat 80. i kapel w stylu Poison, Mötley Crüe i podobnych. Oprócz Johna Divy tworzą go muzycy o równie barwnych pseudonimach: Snake Rocket (gitara, kompozytor większości utworów), J.J. Love (też gitara), Lee Stingray Jr. (perkusja), tylko basista się nazywa jakoś normalnie – Remmie Martin.

             Grupa jest kiczowata, ma świadomość i bawi się tym (co można zobaczyć w teledyskach). Przy okazji całkiem udatnie naśladuje stylistykę sprzed trzydziestu paru lat, ewokując to Def Leppard (Dance Dirty; Get It On), to znów Whitesnake (Wild Life). Nie zabrakło power-ballady Just A Night Away. Trudno w tej sytuacji uniknąć porównań z innymi rekonstruktorami takiej stylistyki – Steel Panther. Pod względem tekstów John Diva jest zdecydowanie bardziej przyjazny słuchaczowi. Tematy erotyczne pojawiają się (Lolita; Long Legs in Leggings), ale więcej inteligentnie, bez tak pornograficznej dosłowności jak u amerykańskich kolegów.

Niestety, druga różnica w stosunku do Stalowej Pantery wypada na niekorzyść Niemców – atrakcyjnych melodii trochę tu maławo. Piosenki z Mama Said… na płytach pop-metalowców z lat osiemdziesiątych byłyby solidnym drugim garniturem, nie zaraz wypełniaczami, ale i nie singlowymi przebojami. Na plus wyróżnia się Rock’n’Roll Heaven, ale też najbardziej odbiega muzycznie od reszty – w średnim, rozbujanym tempie, z akompaniamentem akustycznym w zwrotce, ciężkimi gitarami dołączającymi w refrenie i tekstem wymieniającym różne legendy rocka – miała to być zapewne próba wyciosania stadionowego hymnu i tym razem się udała. 


 

John Fogerty, Premonition, 1998

Ten koncertowy album Johna Fogerty’ego od dawna miałem na uwadze, ale dopiero ostatnio udało mi się go pozyskać. Jeden z najważniejszych amerykańskich songwriterów lat 60. i były lider Creedence Clearwater Revival zaprezentował na żywo w The Burbank Studio końską dawkę osadzonego w amerykańskiej tradycji „bagiennego rocka” w osiemnastu odsłonach. Nie zabrakło Bad Moon Rising, Fortunate Son czy oczywiście Proud Mary. W repertuarze znalazły się dwie ponadczasowe przeróbki z pierwszej płyty CCR – dramatyczny I Put a Spell on You i Suzie Q. Oczywiście, każdemu fanowi czegoś będzie brakować – ja bym chętnie usłyszał w tym otoczeniu jeszcze Have You Ever Seen the Rain? i Lookin’ Out My Back Door. Rekompensują to jednak solowe przeboje Fogerty’ego – dynamiczny Rockin’ All Over the World oraz Almost Saturday Night, kojarzący mi się z Fleetwood Mac, nie tylko dzięki żeńskim głosom w tle. Artysta zaprezentował także parę piosenek z płyty wydanej ledwie w poprzednim roku oraz całkiem premierową Premonition.

Wszystko zagrane kompetentnie i bez robienia bokami. Fogerty często gra solówki w swoim charakterystycznym stylu, a przy tym wyjawia publiczności, że używa tego samego wzmacniacza co w czasach Kredensiaków. Chwile uspokojenia przynoszą utwory bardziej akustyczne typu Joy of My Life.

Koncert został wydany nie tylko na kompakcie, ale i na DVD, bogatszy o cztery utwory. W towarzyszącym Fogerty’emu zespole na perkusji znowu zagrał Kenny Aronoff i obserwacja go w czasie gry stanowi niezłą rozrywkę. Wokale pomocnicze zapewniają Julia, Oren i Maxine Waters, co czyni z Premonition kolejną w tym roku płytę z rodzeństwem. 


 

Fliper, Wypas, 2002

Kupiłem tę płytę za piątaka tylko po to, żeby się przekonać, czy rzeczywiście jest taka zła, jak ją ocenili w „Tylko Rocku”. Ostatecznie trafiła do kategorii guilty pleasure.

Kielecki ten zespół tworzyło trzech panów, z czego dwaj z włosami postawionymi na jeża, a trzeciemu widocznie zimno w głowę, bo na wszystkich zdjęciach ma wełnianą czapkę niczym Jesse Pinkman i jego kumple… a może coś tu ma do rzeczy jego pseudonim – „Łysy”? Tenże osobnik, właściwie Łukasz Sobieraj, jest twórcą większości repertuaru tudzież wokalistą, chrypką natomiast przypomina, za przeproszeniem, Michała Wiśniewskiego. Książeczka zawiera zresztą podziękowania dla Macieja Durczaka, mynażera Ich Trojga.

A muzyka? Najgeneralniej mamy tu pop rocka o punkowym rodowodzie, jednak ugrzecznionego i wygładzonego. W prawie każdym utworze trio wspomaga sekcja dęta, co daje efekt podobny do Less Than Jake. Przynajmniej tak się z początku wydaje, bo potem przychodzi na myśl raczej wykorzystanie dęciaków przez zespół Piersi. Z grup z trąbami była u nas wtedy na topie Golec uOrkiestra i może właśnie dlatego otwieracz Szukałem cię wszędzie kojarzy mi się nieodparcie z Kocham ciebie dziywcyno, rozpoczynającym pierwszą płytę Golców – tyle że bez elementów ludowych, poza tym bliźniacy z Milówki jakoś z większym polotem dmuchali w te trąby. Wesołkowatość produkcji budzi z kolei skojarzenia z Big Cycem, ale humor za mało kąśliwy, bez tematów społecznych. W Młodzi, sexy, cool pojawia się melodia jakby bigbitowa, w Dziewczynie gangstera sięgają po słodziastość rodem z lat 50., Chłopak z gimnazjum wyróżnia się groteskowym, patetyzowanym śpiewem.

Na łamach „Tylko Rocka” Grzegorz K. Kluska (później Witkowski) podsumował tę twórczość: „…coś dla dziewcząt z podstawówki lub pierwszej i drugiej klasy gimnazjum (trzecia już na taki kit się nie nabierze)”. Trochę przesadził, bo niektóre teksty są ewidentnie „chłopackie”. Tak czy inaczej wybitna poezja to nie jest. Przykłady: „Jesteś totalny luzaka (!) / Widać karma twoja taka”, albo też „Angelika, Angelika, / Dlaczego wyrzuciłaś moją miłość do śmietnika?” – no po prostu rewela. Płyta zdołała za to poszerzyć moją wiedzę w dziedzinie gwar młodzieżowych – najwyraźniej w Kielczech w roku 2002 ocenę niedostateczną nazywano „glonem”.

Przaśny charakter propozycji Flipera sprawia, że skłonny jestem określić ją mianem nowej generacji punko-polo. Różnica, poza dęciakami, w lepszej produkcji (Studio Winicjusza Chrósta to nie byle co). Najgorsze, że to dziadostwo jest całkiem melodyjne i po kilku przesłuchaniach refreny albo riffy dęte mogą się same odpalać w głowie.

 

 

 

Babymetal, Metal Galaxy, 2019

Japończycy lubią kombinacje muzyczne nie gorzej od Finów. W przypadku formacji Babymetal (gra słów z wyrażeniem „heavy metal” jest bardziej oczywista w wymowie japońskiej) kombinacja polega na łączeniu metalu z tzw. J-popem, a ciężkich gitarowych riffów z popową elektroniką i cukierkowymi głosami wokalistek. Inicjatywa, wbrew narzekaniom ortodoksów, spotkała się z ciepłym przyjęciem weteranów takich jak Rob Halford.

Grupę tworzyły początkowo trzy artystki wywodzące się z tzw. sceny idoli, na etapie Metal Galaxy zostały dwie: Su-Metal i Moametal (kolejna do tria dołączyła dopiero w tym roku). Niestety, książeczka mojego wydania (dla „reszty świata” poza Japonią) nie precyzuje, kto odpowiada za aranżacje i warstwę instrumentalną, poza tym, że produkcją zajął się ktoś o pseudonimie Kobametal, najwyraźniej mentor dziewcząt.

W pierwszej chwili trochę trudno się przyzwyczaić do takiej mieszanki stylistycznej, ale z czasem okazuje się, że całkiem to melodyjne. Do moich ulubionych fragmentów należą Kagerou, PA PA YA!! z rapową wstawką w wykonaniu Tajlandczyka F.Hero oraz DA DA DANCE, w którym gościnnie gra Tak Matsumoto, gitarzysta popularnej japońskiej grupy The B’z (jej wokalista Koshi Inaba nagrał ogniś duet ze Slashem). Mamy też wycieczkę w uogólnione rejony indyjskie w Shanti Shanti Shanti oraz do Europy Północnej w Oh! MAJINAI z udziałem… Joakima Brodéna z Sabatonu. Efekt nie kojarzy się z patetycznym power metalem tej grupy, lecz prędzej z Korpiklaani – fińska polka w wersji heavymetalowej (i po japońsku).

Na drugim biegunie mieszczą się utwory bardziej ekstremalne. IN THE NAME OF został zmyłkowo poprzedzony podniosłym wstępem z niby-gregoriańskim chórem, ale potem staje się wręcz deathmetalowy, a brak adnotacji o występie gościnnym sugeruje, że te czarcie ryki wydają z siebie same filigranowe Japonki. W Distortion śpiewają już normalnie, ale groźnym deathowym wokalem wspomaga ich Alissa White-Gluz z zespołu Arch Enemy (kolejnego projektu Mikaela Amotta).

Mniej przypadło mi do gustu Night Night Burn! jak z latynoskiej potańcówy. Sam finał albumu z kolei się dłuży – trzy z kolei utwory sprawiające wrażenie zakończenia to już za duża dawka słodyczy, nawet jak na japońskie standardy. 


 

Jimi Hendrix, First Rays of the New Rising Sun, 1997

Pierwszym moim kontaktem z twórczością Hendrixa – jeszcze w wersji kasetowej – był ten album, zawierający materiał, którego nie zdążył wydać za życia. Nie są to utwory całkowicie nieznane – jeszcze w latach 70., z różnymi dogrywkami ukazały się na płytach The Cry of Love, War Heroes i Rainbow Bridge. Jednakże First Rays… to dokonana przez rodzinę Jimiego próba nadania temu materiałowi kształtu jak najbliższego pierwotnej intencji.

Jak wiadomo, Hendrix miał dwa podstawowe zespoły: The Jimi Hendrix Experience, złożony z dwóch białych Brytyjczyków (Noel Redding i Mitch Mitchell), oraz Band of Gypsys, z dwóch czarnych Amerykanów (Billy Cox i Buddy Miles). Na First Rays of the New Rising Sun słyszymy głównie skład mieszany: Cox na basie i Mitchell na perkusji. Reddinga ani śladu, Buddy Miles pojawia się okazjonalnie (Ezy Ryder). Do tego dochodzi w szeregu utworów perkusjonista Juma Sultan i grupa wokalna Ghetto Fighters, czyli Arthur i Albert Allen, a także paru wykonawców dodatkowych.

Widać, że na kolejnej płycie Hendrix zamierzał płynąć dalej w stronę soulu i funku, nie zrywając jednak całkowicie więzów z rockiem psychodelicznym, a i z hard rockiem, którego był przecie jednym z wynalazców. Przede wszystkim jednak był bluesmanem, mamy tu więc bluesa w wersji rockowej (Izabella, Room Full of Mirrors czy najcięższy In from the Storm). Wersję tradycyjną, nieco Dylanowską, a wręcz knajpianą (z odpowiednimi odgłosami w tle) reprezentuje My Friend, nagrany ad hoc z grupą starych przyjaciół (w tym harmonijkarzem) z czasów, gdy Hendrix grywał po klubach w New Yorku. Na singiel – niewydany z powodu śmierci artysty – planowano Dolly Dagger ze znacznym udziałem krowiego dzwonka. Finał albumu stanowi zaś kameralny Belly Button Window, wykonany przez Jimiego solo z gitarą.

Do utworów łączących hardrockową motorykę z funkowym groovem należą Freedom, Earth Blues, Astro Man, a zwłaszcza dynamiczny Ezy Ryder. Blisko czystszego hard rocka lokuje się riffowy instrumental Beginnings, wyprowadzony z improwizacji na Woodstocku. Znalazły się też typowe dla artysty nastrojowe ballady: Angel i mniej znana Drifting, ukończona już po jego śmierci, z dogrywkami wibrafonisty Buzzy’ego Linharta. Mocnym punktem albumu jest utwór prawie tytułowy – Hey Baby (New Rising Sun), oparty na „apokaliptycznej” progresji akordowej, tej samej co w Hey Joe. Co prawda Hendrix nie zdążył nagrać do niego porządnie wokalu i wykorzystano wersję z nagrania roboczego, łącznie z pytaniem, czy mikrofon włączony.

Wkładka wersji kasetowej zawierała szczegółowe składy i dane dla poszczególnych utworów. Płytowa jest jeszcze bogatsza – o notki podające kontekst ich powstania.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz