wtorek, 7 listopada 2023

Beks, Bułgarzy i basileusowie (z frontu czytelniczego, 7/2023)

  

Musiałem się ostatnio zająć tematyką bizantyjską, ale najpierw powróciłem do tematu rodu Beksińskich.

 

25. Piotr Dmochowski, Zmagania o Beksińskiego, w przekładzie autora, Warszawa 2016

Relacja Zdzisława Beksińskiego z paryskim marszandem Piotrem Dmochowskim była na tyle złożona, że można ją określić jako love-hate relationship. Jedna znajoma mówi, że ich korespondencja nadawałaby się dla studentów psychologii jako studium toksycznej relacji. Wiesław Banach z Sanoka, przyjaciel malarza, twierdził, że obaj nadawali na tak odmiennych falach, że nieustannie jeden drugiego obrażał nie do końca intencjonalnie.

Perspektywę Beksińskiego znałem już z opublikowanych fragmentów jego dzienników. Teraz przyszła pora na Dmochowskiego. Zapiski tworzył dla siebie i zamierzał je opublikować dopiero po śmierci, ale gdy w roku 1994 malarz zerwał obowiązującą od kilkunastu lat umowę (zresztą przytoczoną przez Dmochowskiego w całości), Dmochowski tak się wnerwił, że postanowił od razu wydać je drukiem. Beksińscy, a zwłaszcza pani Zofia, nie byli z tego specjalnie zadowoleni (co pokazano w filmie Ostatnia rodzina). Wspomniane fragmenty dzienników Beksińskiego pochodziły wprawdzie już z okresu, kiedy najostrzejszy konflikt należał do przeszłości, ale i tak, przeczytawszy, co artysta o nim sądził, Dmochowski postanowił w odpowiedzi opublikować Zmagania raz jeszcze.

Książka zawiera osobiste notatki Dmochowskiego, poświęcone w bliższym lub dalszym sensie Beksińskiemu. Zaczyna się od ciężkich prac nad organizacją paryskiej wystawy w roku 1986, która okazała się klapą komercyjną. Przez szereg miesięcy Dmochowski opisuje, jak usiłował wylansować we Francji mistrza z Sanoka, a przez cały czas odbijał się od ścian, latał od Iwana do pogana, całował klamki, popadał w coraz większe długi i drżał o przyszłość. Sporo tu wyrzekań na gusta malarskie Francuzów, którzy mieli obsesję na punkcie sztuki awangardowej i Beksiński był dla nich zbyt zwyczajny, a równocześnie zbyt „chorobliwy”.

Trzeba się nastawić na to, że na tych ponad 640 stronach nie znajdzie się wyłącznie opowieść o słynnym malarzu. Autor prowadził zapiski, żeby wyrzucić z siebie bieżące problemy, sporo w jego pisaniu frustracji. Miał się czym zaś frustrować, szczególnie zimnym murem obojętności, na jaki natrafiał w swoich próbach zainteresowania Beksińskim środowiska francuskich sztukarzy. Można się nadziać na autoanalizę charakteru Dmochowskiego, rozmaite wspomnienia i rozkminy osobiste czy też rozważania o karze śmierci, o stosunkach w środowisku adwokackim, o polityce itp. Dużo też wyrzeka na „system demo-liberalny”, co bywa momentami męczące, podobnie jak jego wielokrotnie wyznawana mizantropia. Dodam, że Dmochowski nie jest człowiekiem muzykalnym i tylko taki ma kontakt z muzyką, że musiał sprowadzać dla Beksińskiego płyty wedle zamówienia, natomiast niejakie wrażenie zrobiła na nim „muzyka przemysłowa” zaprezentowana przez pewnego młodego człowieka, czyli zapewne po prostu industrial.

            A co z samym Zdzisławem Beksińskim? Z zapisków Dmochowskiego wyłania się dość negatywny jego obraz – człowieka przyziemnego, materialisty, zainteresowanego głównie kasą i traktującego współpracownika z zimną obojętnością i podejrzliwością. Rozmowa telefoniczna z Beksińskim streszczona została wręcz jako pojedynek, w którym Dmochowski usiłuje odczytać intencje artysty i swoimi wypowiedziami skłaniać go pośrednio do takiej, a nie innej reakcji. Największą pacynę informacji zawiera najdłuższy rozdział – „Portret Beksa 2”, gdzie, przy okazji pobytu w Warszawie, Dmochowski na ponad 40 stronach podjął syntezę postaci malarza, stawiając „hipotezę dwóch Beksów” – jednego na zewnątrz, przyziemnego i nieczułego, a drugiego w środku, pełnego dzikich emocji, którego ten pierwszy represjonuje i pozwala mu się wyrażać wyłącznie pędzlem.

            Fanów Tomasza zainteresuje, co o nim miał Dmochowski do powiedzenia. W sumie niewiele – Nosferatu pojawia się sporadycznie w tle, mowa o tym, że wciąż popadał z ojcem w konflikty, wspomniane są jego próby s. i pozbawione szacunku podejście do rodziców („odzywa się do nich jak esesman w obozie koncentracyjnym do świeżo przybyłych więźniów”). Autor bez przesady podaje przykład Tomka jako jeden z argumentów, dlaczego sam nie chce mieć dzieci.

            Książka zawiera dwa posłowia: jedno do wydania oryginalnego, drugie napisane już w 2016, po śmierci Beksińskiego i premierze Ostatniej rodziny. Można się dowiedzieć, że uwagi Dmochowskiego miały wpływ na scenariusz. Pojawia się też wątek częstochowski: Czesława Tarczyńskiego z Miejskiej Galerii Sztuki autor podaje jako wzorowy egzemplarz dyrektora galerii, tak odmienny od typów spotykanych we Francji. Stwierdza też, że po dziesięciu latach musiał zlikwidować wystawę Beksińskiego w MGS, dowiedziawszy się od prezydenta Matyjaszczyka, że budynek zostanie zburzony i na jego miejscu powstanie nowe centrum handlowo-kulturalne. Minęło osiem lat, MGS nadal stoi… i dobrze, bo to zabytek częstochowskiego modernizmu, choć trochę już zdezelowany.

            Korekta (a może skanowanie OCR?) nie uniknęła kilkunastu potknięć w rodzaju dzikiej spacji („dla tego”) czy literówek („gruba warstwa stów o wielu znaczeniach”), nie była też wystarczająco bezwzględna dla autorskich rozwiązań Dmochowskiego w zakresie interpunkcji, jak stawianie przecinka przed całym wyrażeniem „dlatego że”, bez względu na kontekst.

            Chociaż lektura jest momentami przyciężka, uderza w niej przede wszystkim pasja, za której sprawą Dmochowski zapragnął propagować malarstwo Zdzisława Beksińskiego bez względu na przeciwności, z groźbą bankructwa włącznie, a nie najmniejszą z tych przeciwności był trudny charakter samego Beksińskiego.

           

26. Łukasz Migniewicz, Kleidion 1014, Warszawa 2013 (z serii Historyczne bitwy)

Sprawy zawodowe skłoniły mnie do przeczytania paru książek o tematyce bizantyjskiej. Na pierwszy ogień poszedł habełek poświęcony bitwie, która przysporzyła cesarzowi Bazylemu II przydomku „Bułgarobójca”.


W gruncie rzeczy książka zawiera zarys polityki zagranicznej i historii militarnej Cesarstwa Wschodniorzymskiego w wiekach IX-X, od Bazylego I do jego bułgarobójczego imiennika i zarazem praprawnuka. Po upadku ikonoklazmu Bizancjum przeżywało renesans pod panowaniem tak uczonych władców jak Leon VI Mądry czy Konstanty VII Porfirogeneta. Szło mu to jednak z oporami, gdyż musiało walczyć na wielu frontach, od wschodu zagrożone przez ciągły napór Arabów, a od zachodu – przez zagarniających Italię Normanów i rozrabiających na Bałkanach Bułgarów. Ci ostatni czuli się w X wieku już na tyle pewnie, że książę Symeon wymógł na basileusie przyznanie tytułu carskiego. W cały miks wmieszała się jeszcze Ruś, a do tego dochodziła schizma religijna i bunty wewnętrzne. Krótko mówiąc, cesarz bizantyjski to nawet w latach największego rozkwitu była bardzo niewdzięczna posada. Bazyli II objął tron (z bratem, Konstantynem VIII, którego jednak nie pociągało rządzenie) w niezwykle trudnej sytuacji, zmuszony radzić sobie nie tylko z nieprzyjaciółmi ze wschodu i zachodu, ale z wewnętrzną rebelią Bardasa Fokasa. Klęska zadana Bazylemu przez Bułgarów w Bramie Trajana nie zapowiadała jeszcze, z czego stanie się on najbardziej znany.

Gdy zagrożenie ze strony Bardasa przeminęło, cesarz mógł się w końcu starannie zająć zagrożeniem zewnętrznym. Z jednej strony do załatwienia był car Samuel Komitopulos, zapuszczający się aż na Peloponez, z drugiej egipscy Fatymidzi i ich sojusznicy, zagrażający Antiochii – wobec czego zarówno Bazyli, jak i niektórzy z jego wyższych dowódców musieli ciągle w tę i nazad latać.

Zanim dojdzie do ostatecznej rozprawy z Bułgarczykami, autor przedstawia w osobnym rozdziale armię bizantyjską, szczególnie dużo uwagi poświęcając sztuce oblężniczej. Mam z tym dwa problemy: po pierwsze, odnoszę wrażenie, że zrobił to po łebkach, stwierdzając oczywistości i powtarzając po kilka razy te same informacje (naliczyłem co najmniej trzy wyjaśnienia, co znaczy „ogień grecki”). Po drugie: dlaczego nie ma choć szczątkowego omówienia wojskowości bułgarskiej?

Z początkiem XI wieku Bazyli, zabezpieczywszy front italski i bliskowschodni, skupił się na likwidacji największego zagrożenia i przez szereg lat sukcesywnie odbijał terytorium z rąk Samuela. Kulminacją była bitwa pod Klidion, czy, jak mówią Bułgarzy, pod Bełasicą. Opis jej zajmuje 4 (słownie: cztery) strony i nie jest zbyt szczegółowy. Następnie czytamy o tym, jako basileus uporał się ostatecznie z Bułgarią, a potem uporządkował sprawy na pozostałych frontach. Umierając, pozostawił cesarstwo w dobrej formie, ale jego następcy wszystko zmarnowali.

Generalnie wygląda toto, jakby ktoś napisał pracę o bizantyjskiej polityce zagranicznej w danym okresie, a potem uznał, że wyda to jako habełka i pod tym kątem lekko wyeksponował Kl(e)idion. Narracja jest względnie przystępna, ale dla czytelnika nieobeznanego z realiami może się okazać za gęsta. Szczególnym utrudnieniem są dziesiątki bizantyjskich tytułów i godności dworskich, pojawiające się w całym tekście, zwykle bez wyjaśnień, a ty się zastanawiaj, czy patrycjusz stał wyżej od magistra, a duks od katepana. Zresztą opinie speców o tej pracy są dość chłodne, więc nie wiem, czy nawet jako przekrojowa robi właściwą robotę.

Jeżeli chodzi o źródła, to autor przyznaje, że z racji bariery językowej nie ze wszystkim się zapoznał. Innymi słowy, bazuje tylko na tym, co przetłumaczono na języki powszechnie zrozumiałe (i nawet tego nie wyzyskał wyczerpująco). Przede wszystkim chodzi o kronikarzy bizantyjskich, takich jak Skylitzes, Psellos, Leon Diakon, a także Jahja z Antiochii (w przekładzie rosyjskim), którego autor nazywa dość ordynarnie „Yahą”. Z opracowań pojawia się m.in. Osprey o armii bizantyjskiej: autor Kleidionu przekręca nazwisko Angusa McBride’a na „McBridge” (trzy razy!), a w dodatku insynuuje, że tenże McBridge na coś „wskazuje” w kwestii udziału Waręgów w bitwie pod Abydos, podczas gdy autorem tomiku był Ian Heath, a McBride jeno wykonał plansze barwne. Jak to w Bellonie, mamy też oznaki nieuwagi korekty w rodzaju „na wskutek” czy niejednolitą pisownię nazw miejscowych.

Tekst uzupełniają trzy umiarkowanej dobroci mapki oraz jedna wkładka z ilustracjami. Co rzadkie w serii, autor zadał sobie trud, żeby podać źródła, a niektóre zdjęcia (np. monet bizantyjskich) sam wykonał.

Tak wygląda czytelnik po zobaczeniu okładek Łukasza Mieszkowskiego

 

27. Aleksander Krawczuk, Poczet cesarzy bizantyjskich. Wczesne Bizancjum,
Warszawa 1992

Tę książkę dostałem w nagrodę w IV klasie podstawówki, ale jakoś nie miałem okazji jej przeczytać – może dlatego miałem dotąd bardzo mgliste pojęcie o historii Bizancjum.     


      Jest to kontynuacja dwutomowego Pocztu cesarzy rzymskich prof. Krawczuka, mieszcząca 24 życiorysy (tyle samo co tom pierwszy). Zaczyna się w roku 395, kiedy to, po śmierci Teodozjusza Wielkiego, na tronie w Konstantynopolu zasiadł, zgodnie z jego wolą, starszy syn Arkadiusz, podczas gdy stary Rzym przypadł młodszemu, Honoriuszowi – oznaczało to początek Cesarstwa Wschodniorzymskiego jako odrębnego organizmu państwowego. Koniec tomu przypada w roku 711, z wygaśnięciem dynastii herakliańskiej po drugim okresie panowania Justyniana II. Dalsza część historii Bizancjum należy już do średniowiecza. Późniejsze wydania, rozszerzone, doprowadzone były jeszcze do XI w.

            Każdy z rozdziałów napisany jest w taki sposób, aby można go było czytać osobno, co wymusza pewne powtórzenia treści. Najdłuższy (ponad 70 stron) rozdział poświęcono, czemu trudno się dziwić, Justynianowi Wielkiemu, którego panowanie trwało prawie czterdzieści lat i zostało całkiem nieźle opisane w źródłach. Życiorysy niektórych jego następców należą za to do najkrótszych: Leoncjusz – dwa akapity, synowie Herakliusza – na spółkę ciut więcej. Jeżeli chodzi o Justyniana, to nawet uważając Historię tajemną Prokopiusza z Cezarei za skrajnie tendencyjną, Krawczuk powątpiewa, czy naprawdę był on tak wielki. Przede wszystkim chodzi o jego nietolerancję religijną (autor jest przeciwnikiem wszelkiego fanatyzmu, nadmiernie przy tym idealizując buddyzm) oraz ogólną megalomanię. Ogólnie rzecz biorąc, Krawczuk wyraża się negatywnie o całej masie cesarzy próżnych i okrutnych, ceni za to Anastazjusza, Maurycjusza i Herakliusza. Jako historyka Rzymu, interesują go w Bizancjum relikty ustroju rzymskiego. Odnotowuje więc takie punkty zwrotne jak mianowanie ostatniego w historii konsula (który zresztą od dawna był stanowiskiem czysto honorowym) czy porzucenie przez Herakliusza tytułu cezara i używanie od tej pory miana basileusa, a także podział imperium na temy zamiast dotychczasowych prowincji.

Pewien konstans stanowiły we Wschodniorzymie intrygi dworskie. Szerzyły się już za panowania Arkadiusza, a potem im dalej w las, tym więcej spisków. Na takim tle błyszczały silne postacie kobiece, od samej Eudoksji, małżonki Arkadiusza, przez Pulcherię i Eudokię, czyli jego córkę i synową, aż do sławnej cyrkówki Teodory. Na scenę wchodzili też ambitni generałowie i uzurpatorzy: Stylichon, Belizariusz (ten akurat wierny Justynianowi, ale nie zawsze z wzajemnością). Oprócz intryg, stałym fragmentem gry były wojny z barbarzyńcami: na wschodzie Persowie, po nich Arabowie, na zachodzie zaś różne królestwa germańskie, Awarowie, a wreszcie Słowianie. Czasami wojowniczy sąsiedzi brali udział w sprawach cesarstwa i wspierali różnych pretendentów do tronu. Sama stolica w ogóle zaś nie była spokojnym miastem – bez przerwy wybuchały tam rozruchy na tle społecznym i religijnym. W końcu to w Konstantynopolu wynaleziono pseudokibiców.

Książka ma charakter mocno popularyzatorski i napisana jest potoczystym, literackim stylem, przez który czyta się ją prawie jak powieść – ale to sprawia, że wielu wybitnych naukowców, na czele z prof. Haliną Evert-Kappesową z UŁ, nie traktuje Krawczuka jako poważnego historyka. Uzupełnienie tekstu stanowią dwie wkładki z ikonografią z epoki.

 

28. Stanisław Rek, Manzikert 1071, Warszawa 2018 (z serii Historyczne bitwy)

Kolejny z bizantyjskich habełków dotyczy dla odmiany wielkiej klęski Wschodniorzymian. Sprokurował go historyk, który dziejami Bizancjum – i w ogóle tej części Europy w średniowieczu – zajmuje się już od 40 lat.

            Manzikert podejmuje narrację mniej więcej tam, gdzie kończy ją Kleidion, czyli po śmierci Bazylego II (którego Rek nie chce nazywać Bułgarobójcą, wskazując na późniejsze pochodzenie tego przydomka). Jego następcy, poczynając od brata, Konstantyna VIII, byli słabymi władcami i nie panowali ani tak długo, ani tak skutecznie jak on. W odróżnieniu od Migniewicza, autor nie skupia się wyłącznie na Bizancjum i poświęca nieco miejsca na ekspansję Turków Seldżuckich, przedstawiając ich jako skrajnie okrutnych i podstępnych barbarzyńców, chociaż Alp Arslan wypada jako sułtan szlachetny i wielkoduszny. Drugie pół rozdziału dotyczy stosunków Rzymian z państwami Armenii, wahającymi się od zwykłego sojuszu, przez protektorat, po sytuację, w której armeńscy królowie i książęta cedowali swoje terytorium na cesarstwo w zamian za majątki ziemskie w głębi kraju.

Wreszcie nadeszła chwila, gdy po śmierci Konstantyna X jego żona Eudokia, podobnie jak półtora wieku wcześniej Teofano, postanowiła wziąć sobie męża, który byłby współcesarzem-opiekunem jej małoletnich synów. Roman Diogenes został wybrany przez cesarzową, ponieważ gładki był bestyja, ale mógł się też pochwalić doświadczeniem wojennym i dworskim. Wziął się więc do jakiejś reformy armii temowej (prowincjonalnej). Autor omawia tu ogółem organizację wojsk bizantyjskich w omawianym okresie, rodzaje wojsk i ich uzbrojenie, a także co ważniejszych dowódców. Ogólnie rzecz biorąc, greckim żołnierzom z Anatolii brakowało ducha bojowego, lecz morale zawyżali Kapadokowie i zwłaszcza Ormianie, spośród których wywodził się sam Roman. Pierwszą wyprawę na Turka przeprowadził on już w roku 1068, ale mimo szczerych chęci nie radził sobie zbyt dobrze, napotykając na silny opór materiału (żołnierskiego). Kampania w roku następnym przyniosła jeszcze marniejsze skutki.

Kulminację stanowiła kampania trzecia, która jest też najszczegółowiej opisana: gdy sułtan seldżucki Alp Arslan zdobył pograniczną twierdzę Manzikert w Armenii, kajzer Roman wyruszył stawić mu czoło. Miał dobre intencje i wielkie ambicje, ale w ciągu całego panowania, a szczególnie tej wyprawy wojennej, popełnił wiele błędów, które srodze się zemściły – nie tylko na samym basileusie, ale i na całym cesarstwie.

Jak przystało na speca od epoki, autor może się pochwalić bogatą bibliografią: samych źródeł dwie strony, opracowań jeszcze pięć, język polski, angielski, francuski, łacina, niemiecki, rosyjski. Zwraca uwagę wiele prac poświęconych ówczesnej Armenii – głównie po rosyjsku i francusku. W ramach tekstu Rek konfrontuje ustalenia różnych historyków, niektóre z nich krytykuje, podobnie zwraca uwagę na tendencyjność kronikarzy (np. jedno z najważniejszych źródeł do przebiegu bitwy zostało napisane przez wnuka jednego z bizantyjskich dowódców i nadmiernie go idealizuje). Sięga też po źródła muzułmańskie, co pozwala mu przedstawić sytuację z perspektywy seldżuckiej. Nawiasem mówiąc, Alp Arslan osobno toczył wojnę z egipskim kalifatem Fatymidów, a w trybach pomiędzy sułtanem, kalifem a basileusem pozostawały pomniejsze państewka Bliskiego Wschodu, takie jak emirat Aleppo.

Widać, że autor ma dużą wiedzę i jest chętny ją przekazać, umie też pisać w sposób zajmujący, ale pióro miewa lekko przyciężkie. Porządna korekta wyszlifowałaby tekst na wysoki połysk, lecz niestety, p. Rek postanowił publikować w Bellonie. Zdania bywają więc nieco mętne albo pojawiają się wyrażenia typu „granicząca z Armenią granica”. O ile też w całym tekście tytułowa forteca nazywa się Manzikert, to na mapach figuruje – Mantzikert. Obie formy są spotykane w literaturze, ale może należałoby się zdobyć na konsekwencję?

Momentami wygląda to nawet tak, jakby ktoś poprawne zdania zmienił na błędne, bo mu tak komputerowe sprawdzanie gramatyki podpowiedziało. Już na drugiej stronie napotykamy zdanie-koszmarek: „Było to największe upokorzenie, jakiego doznało Cesarstwo Rzymskie, za którego kontynuatorkę uważało się Cesarstwo Bizantyjskie od czasu podstępnego schwytania cesarza Waleriana przez Szapura I, który służył perskiemu królowi królów jako podnóżek podczas wsiadania na konia”. Z niego wynika, że po pierwsze, Bizancjum uważało się za kontynuatorkę Rzymu od czasu schwytania Waleriana, a po drugie, Szapur I służył jako podnóżek królowi perskiemu – czyli sam sobie. Pomijam, że cesarstwo było kontynuatorką, bo wiadomo, gender jest względer; dalej mamy jeszcze informację, że „Konflikt (…) oddalała i łagodziła augustę, w którą godził konflikt…” Podobne beknięcia stylistyczne zdarzają się i dalej. Katakalon Kekaumenos zdobył w uznanie „w walkach na Sycylii przeciwko Pieczyngom i Seldżukom”. Albo tu zabrakło przecinka, albo ale daleko tych Seldżuków rzuciło! Na koniec pierwszego rozdziału: „…z Cezarei (…) pochodzili (…) wybitni bohaterowie bizantyjskiej rekonkwisty, w której wyniku cesarstwo zdobyło przewagę nad wschodnimi sąsiadami: Fokasami, Kurkuasami i Tzimiskesami”. I znów: albo redakcji lub korekcie coś się srodze pomyliło, albo Tzimiskesowie et consortes walczyli sami ze sobą. Trudno też się zgodzić z informacją, że w Niedzielę Ortodoksji obchodzi się przywrócenie kultu ikon 13 marca 1071 r. – miało to miejsce 11 marca 843 r., a jako święto ruchome wypadło 13 marca akurat w roku, o którym mówi książka.

W kwestii ikonograficznej – okładkę zaprojektował Marek Szyszko, co w zasadzie gwarantuje dobrą jakość. Ilustracje (jedna duża wkładka) też nie zostały dobrane po łebkach, chociaż obok źródeł z epoki (wizerunki na monetach, miniatury, płaskorzeźby itp.) pojawiają się rzeczy nowsze, jak współczesne tureckie monety z wizerunkiem Alp Arslana czy, o zgrozo, XIX-wieczne wyobrażenie normańskich władców Sycylii w zupełnie fantastycznych hełmach. Są też trzy mapy i dwa schematy bitwy, nie za ładne, ale przynajmniej czytelne (przebieg kampanii Romana i podział cesarstwa na temy są bardzo przydatne przy lekturze). Poza tym na uwagę zasługuje to, czego mi brakowało w Kleidionie, czyli aneks z wykazem hierarchii bizantyjskich tytułów wojskowych i cywilnych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz