wtorek, 25 czerwca 2024

Król, królowa i Mongołowie, czyli majowe żniwo płytowe


W maju moja kolekcja powiększyła się o sześć płyt – pół na pół z internetów i z targu staroci.

  

The Hu, Rumble of Thunder, 2022

Po wizycie w Legnicy postanowiłem sobie kupić płytę pamiątkową. Nie kojarzę żadnej kapeli z tego miasta, ale z czym się kojarzy Legnica? Z Mongołami.

Od kiedy w roku bodajże 1997 usłyszałem w Trójkowej audycji folkowej tradycyjną muzykę z tamtych stron, doszedłem do wniosku, że aż się prosi o wzbogacenie elementami rockowymi. Po niemal ćwierćwieczu przekonałem się, że scena folk-metalowa prężnie działa zarówno w Republice Mongolii, jak i w Mongolii Wewnętrznej. Do prekursorów należał Hurd, pierwsza na Zachodzie przebiła się bodajże grupa Tengger Cavalry, w Polsce pewną popularność zdobył zespół Nine Treasures dzięki występom na Przystanku Woodstock, obił mi się też o uszy Uuhai, a globalnie najsłynniejsza jest ostatnio formacja The Hu. Rumble of Thunder to jej druga płyta.

Zdjęcie w książeczce pokazuje aż ośmiu ordyńców. Oprócz standardowej gitary, basu, perkusji i innych instrumentów perkusyjnych, jądro zespołu stanowią tradycyjne mongolskie narzędzia muzyczne. Enkush i Gala wyposażeni są w morin-chuur, instrument smyczkowy o trapezoidalnym pudle, który trzyma się przed sobą jak wiolonczelę czy basetlę, Temka gra na instrumencie szarpanym znanym jako topszur, a Jaya – na fujarce i drumli. Pod względem wokalnym króluje tradycyjny mongolski śpiew krtaniowy, dzięki któremu człowiek może wydawać dwa dźwięki jednocześnie. Brzmi to nie mniej groźnie od deathmetalowego growlu (np. w Sell the World, gdzie wokalista groźnie chrypi na granicy dźwięczności), za to bardziej „korzennie” i dużo bardziej przyswajalnie, a jak już się trafi kilku wokalistów (w zespole jest ich trzech), to można udawać nisko lecącą eskadrę ciężkich bombowców albo stosować jeszcze bogatsze aranżacje wokalne. Często też śpiew alikwotyczny pełni funkcję dodatkowego instrumentu.

Jaki jest ogólny effekt? Bardzo czadowy i zarazem tradycyjny, aż się chce przypasać kołczan i wsiadać na koń. Są utwory szybkie (This Is Mongol), są też powolne, majestatycznie sunące (Yut Hövende, Upright Destined Mongol, ośmiominutowy Black Thunder). Morin-chuur służą do grania riffów, jak i do solówek. Płytę wcześniejszą, The Gereg, znam tylko w przelocie, ale mam wrażenie, że dominował tam spory ciężar. Na Rumble of Thunder zespół wpuścił jednak trochę zwinnego stepowego wiatru, pojawiły się utwory lżejsze i przystępniejsze. Mój ulubiony to wysoce chwytliwy Triangle. W Teach Me pojawia się budząca wręcz kibicowskie skojarzenia partia chóralna. Jest też akustyczny Mother Nature, który zaczyna się nastrojowo, a potem, mimo ciągłego crescenda ku monumentalnemu finałowi, nie traci solennej atmosfery.

Można by trochę tę płytę odchudzić, np. o parę utworów z końca, jednak ciężki, groźnie brzmiący Tatar Warrior jest satysfakcjonującym finałem. 


 

Chickenfoot, Chickenfoot, 2010

Czasami zespoły określane jako supergrupy powstają celowo, ale Chickenfoot zrodził się spontanicznie. Sammy Hagar, były wokalista zespołów Montrose i Van Halen, od dawna posiada klub Cabo Wabo w meksykańskiej części Kalifornii (w miasteczku Cabo San Lucas na samym czubku półwyspu). Później kupił tam sobie dom Chad Smith, perkusista Red Hot Chili Peppers. Z kontaktów towarzyskich wypłynęły muzyczne, Hagar ściągnął drugiego kolegę z Van Halen – basistę Michaela Anthony’ego (właśc. Michael A. Sobolewski), a kiedy uznał, że sam jest za słabym gitarzystą, na czwartego zaangażowany został łysy wirtuoz – Joe Satriani.

Mamy do czynienia, co tu dużo mówić, z hard rockiem – mniej przebojowym i wypolerowanym niż twórczość „Iwana Charina”, o korzeniach sięgających do bluesa, na które wskazuje zachrypnięty wokal. Muzycy żartowali, że chcieli nazwać grupę „Geniusz i trzech idiotów”, ale Satch nie zdominował materiału, chociaż jest słyszalny. Jego kosmiczna zagrywka rozpoczyna całą płytę i w ogóle riffowe opracowanie utworu Avenida ma w sobie sporo z jego stylu. Także sterylne brzmienie riffów w Oh Yeah czy Turnin’ Left brzmi charakterystycznie dla Satrianiego. Solówki nie ciągną się w nieskończoność; najbardziej udana pojawia się w Runnin’ Out. Wprowadzany przez Smitha pierwiastek funkowy słychać w rytmice Soap on a Rope z rwanym riffem, który jednak potem odlatuje od zasadniczej struktury. Do stylu Van Halen najbardziej chyba nawiązuje szybki, testosteronowy Sexy Little Thing.

Dobrze grają, ale jednak mało to jest melodyjne. Wspomniana Avenida dobrze dudni, ale ma za mało siły nośnej, żeby od razu wciągnąć słuchacza. Soap on a Rope lepiej by pasowało na początek, gdyby grupa miała ambicję trafić do mniej cierpliwych odbiorców. Z najbardziej czadowego Get It Up w głowie zostaje głównie „Arriba!” Sammy’ego oraz kolejny popis Satcha. Z drugiej strony – za utwór najbardziej niepotrzebny uznaję dość męczący Down the Drain. Przynudza też nieco Learning to Fall, jedyna ballada z prawdziwego zdarzenia, chociaż z czasem się rozkręca. Lepiej wypada utwór ostatni, Future in the Past – nastrojowy początek, z harmoniami kojarzącymi się odlegle z gunsowym Sweet Child O’Mine, po nieco ponad minucie przechodzi w funkomat, a jeszcze potem rozwija się w hardrockowy wielki finał.

Na plus zapisuję za to Oh Yeah ze sprężynującym riffem i chóralnym okrzykiem w refrenie, a przede wszystkim mój ulubiony My Kinda Girl, stuprocentowo melodyjny i dynamiczny. Grupa nagrała potem jeszcze ze dwa albumy, ale ten mi na razie wystarczy. 

 

Większy Obciach, Ludzie bez dowodu, 2009

To dla odmiany ciekawostka za pięć złotych. Z nazwą Większy Obciach zetknąłem się po raz pierwszy w czasach studenckich, gdy Kraków oblepiony był plakatami reklamującymi ich wspólny koncert z Zacierem i TPN 25. Wspólnym elementem całej trójki jest Krzysztof Radzimski alias Dr Yry, koryfeusz polskiej sceny muzyki żenującej – czy też, jak ja to określam, nikiforcore – znany przede wszystkim jako lider formacji El Dupa i członek Zespołu Filmowego „Skórcz” (sic). W Większym Obciachu zadowolił się rolą basisty, śpiewa natomiast głównie gitarzysta Krzychu Zieliński. Innym charakterystycznym członkiem grupy jest puzonista Jarosław Ważny, później znany z Kulcich.

Jeśli sama obecność Doktora Yry nie jest jeszcze dość wymowna, to już po okładce z menelami-ludzikami Lego i tytule piosenki Piwo chlej, wódę chlej łatwo się domyślić, jakiego rodzaju to będzie twórczość. Mamy do czynienia z przaśnym, na wpół amatorskim punk rockiem z nie do końca poważnymi tekstami, poświęconymi m.in. pijackiemu życiu, zaśpiewanymi groteskowo zachrypniętym głosem. Niektórym kawałkom nie sposób odmówić chwytliwości (za którą odpowiada przede wszystkim puzon) – vide utwór tytułowy, Jestem gwiazdą czy zaśpiewany w duecie Sklep. Bardziej na poważnie zrobione są takie rzeczy jak „zaangażowany” To przecież jest najważniejsze czy O włos – nieco melancholijne reggae, brzmiące jak krzyżówka Big Cyca ze Sztywnym Palem Azji (wiem, to niekoniecznie komplement). O dziwo, gdzieniegdzie zdarzają się nawet solówki gitarowe.

Cztery ostatnie utwory pochodzą z koncertu. Oprócz powtórki Ludzi bez dowodu znajduje się tam ska Czeluść, wspomniane reggae Piwo chlej, wódę chlej oraz Radiowy przebój o wojsku, brzmiący jak standardowa antywojskowa piosenka polskiego punku (a la podróba KSU), śpiewana zdaje się na poważnie.

Płyta zawiera ścieżkę multimedialną w postaci wideoklipów Ludzie bez dowodu i Sklep. Pierwszy to animacja poklatkowa z klocków lego, a drugi opiera się na amatorskich nagraniach kamerą z ręki.


Joy Division, Still, 1981

Teraz pora na płyty z Faradaguła. Still zanabyłem okazyjnie za dychę; sprzedawca wołał 25 zł, ale mu pokazałem, że dysk jest od spodu zatłuszczony i będę go musiał osobiście umyć.

Połowa tej pośmiertnej płyty to kompilacja niepublikowanych wcześniej utworów, głównie odrzutów z sesji do Unknown Pleasures. Jakie jest Joy Division, wiadomo: mroczny nastrój, mroczny baryton Iana Curtisa, mechaniczny rytm, suche, zdehumanizowane brzmienie. Melodię dźwiga dudniąca gitara basowa Petera Hooka, wysunięta na pierwszy plan. Gitara prowadząca za to trzyma się w tle; Bernard Sumner czasami generuje przerażające dźwięki (Exercise One, Glass), czasem już brzmi w sposób, który potem będzie naśladować The Cure. Zdarza się, że muzyka brzmi brzydko, zgrzytliwie i kanciasto (Glass), zresztą nawet bezpretensjonalny tytuł The Sound of Music kryje pod sobą dźwięki dość ponure. Większość utworów utrzymana jest w refleksyjnych, średnich tempach, ale najbardziej zapadają w pamięć te rozpędzone na punkową modłę: Ice Age i zwłaszcza Walked In Line (oj, Siekiera musiała tego dużo słuchać).  Na koniec dorzucono koncertowe (z Londynu) wykonanie Sister Ray z repertuaru Velvet Underground – monotonne siedem i pół minuty.

Druga połowa to nagranie ostatniego koncertu Joy Division, zarejestrowanego na Uniwersytecie w Birmingham 2 maja 1980 r., 16 dni przed śmiercią Curtisa. Grupa zaprezentowała utwory z obydwu regularnych albumów, jednak specjalnie nie zaskakuje zmianami aranżacji czy jakimś większym czadem, a nagranie ma słabą jakość. Najgorsze fragmenty to pierwszy z kolei Ceremony z prawie niesłyszalnym głosem Curtisa oraz Decades – jeden z najbardziej przejmujących utworów Joy Division został położony przez beznadziejnie fałszujący, jakby rozstrojony syntezator. Nie było to najlepsze pożegnanie z publicznością, ale też nikt nie przewidywał, że się nim stanie.

W wersji winylowej album był dwupłytowy; w kompaktowej mieści się na jednym dysku, kosztem usunięcia Twenty Four Hours z części koncertowej.

  

Carole King, Tapestry, 1971

Ten album pojawił się w Trójkowej audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty”, ale nie byłem wtedy wystarczająco dojrzały, żeby go docenić.

Podobnie jak Wojciech Młynarski, Carole King wyrobiła sobie renomę jako dostarczycielka piosenek dla innych artystów, zanim sama zaczęła śpiewać. W latach 60. wraz z ówczesnym mężem, Gerrym Goffinem, pisywała np. dla Arethy Franklin czy Dusty Springfield. Tapestry, jej drugi i przełomowy album, bywa zaliczany do tzw. soft rocka, ale najogólniej są to po prostu melodyjne, ze smakiem zaaranżowane piosenki z dużymi wpływami soulu, ewokujące łagodniejsze oblicze lat siedemdziesiątych (por. Billy Joel, Al Stewart, Cat Stevens itp.). Album okazał się sporym bestsellerem, a za utwór You’ve Got a Friend King, jako pierwsza kobieta, otrzymała nagrodę Grammy w kategorii „Piosenka roku”

Płytę, na której okładce widzimy artystkę siedzącą na parapecie z kiziakiem, otwiera motoryczny, bazujący na fortepianie I Feel the Earth Move. Fortepian zresztą, na którym gra sama King, na całej płycie odgrywa dużą rolę i często dźwiga na sobie cała aranżację.  Np. Home Again to właściwie sam fortepian plus sekcja rytmiczna, za to w It’s Too Late słychać nawet dwa, bo jeszcze jazzujący fortepian elektryczny (Ralph Schuckett). Ten ostatni odgrywa dużą rolę w żwawym Smackwater Jack. Z bardziej nastrojowych piosenek zwraca uwagę So Far Away z partią fletu i ładnym brzmieniem basu (utwór ten odtworzono na pogrzebie Amy Winehouse), rozlewna bluesowo-soulowa pościelówa ze smyczkami Way Over Yonder i utwór tytułowy.

Ponadto King zrecyklowała dwa starsze przeboje swojego autorstwa: Will You Love Me Tomorrow?, kiedyś wykonywane przez The Shirelles, oraz finałowe (You Make Me Feel) Like a Natural Woman, które to właśnie napisała dla Arethy Franklin. 


 

King Crimson, In the Court of the Crimson King, 1969

Jest to jedna z tych płyt, o których przez lata napisano już tyle, że niewiele więcej można wymyślić. Już okładka, bez tytułu i nazwy zespołu, za to z otwartą w przerażeniu groteskową gębą (reprodukcja obrazu przedwcześnie zmarłego Barry’ego Godbera), należy do klasyki, a co dopiero zawartość. Przed płytowym debiutem King Crimson był już cenioną grupą na brytyjskiej scenie rockowej i Dworu Karmazynowego Króla (czy też Rumianego, jak pisał polski dziennikarz na łamach „Jazzu”) z ciekawością wyczekiwano. Zreprodukowane w książeczce tej reedycji recenzje prasowe wskazują, że oczekujący się nie zawiedli.

Płyta rozpoczyna się od ciosu między oczy w postaci 21st Century Schizoid Man – utworu wręcz heavymetalowego z czasów, kiedy jeszcze ciężkiego rocka nie nazywano metalem, a równocześnie zaskakująco jazzowego: ciężki riff grany unisono przez gitarę i saksofon, brutalny tekst śpiewany zniekształconym elektronicznie głosem, długa i skomplikowana zespołowa partia instrumentalna – wydaje się, że to nie ludzie grają, lecz dzikie zwierzęta, albo też instrumenty grają same, napędzane energią pierwotnego chaosu. Jest to bodaj jedyny utwór, który zespół Roberta Frippa wykonywał w każdym ze swoich wcieleń, nawet za pontyfikatu Adriana Belew, który kategorycznie odmawiał śpiewania starszego materiału.

Po tak wstrząsającym wstępie nadchodzi chwila wyciszenia – zwiewny, jazzujący, ale zaśpiewany jakby obojętnym głosem I Talk to the Wind. Wyróżniają się partie solowe fletu (Ian McDonald). Dawną pierwszą stronę kończy jeden z najbardziej charakterystycznych utworów (trudno powiedzieć „największych przebojów”) Crimso – apokaliptyczna pieśń Epitaph, oparta na podniosłym, pseudoorkiestrowym brzmieniu melotronu. Wokalistą był wówczas Greg Lake, który potem podjął współpracę z Emersonem i Palmerem, i daje tu prawdziwie dramatyczne wykonanie, McDonald sięga zaś w pewnym momencie po klarnet basowy.

Zdaniem większości słuchaczy najsłabszym punktem jest rozpoczynający drugą stronę Moonchild. Przez pierwsze dwie minuty to oniryczna, pełna tajemniczości ballada, ale potem rozmywa się w dźwiękowej amorfii, która mogłaby trwać trochę krócej niż kolejne 10 minut. W obu częściach sporą rolę odgrywa Mike Giles i jego blachy perkusyjne – zresztą charakterystyczne, dość suche brzmienie perkusji to też część uroku tego albumu. Jeśli chodzi o Roberta Frippa, to już wówczas miał wypracowany swój charakterystyczny gitarowy skowyt, ale też skłonność do pozostawania na drugim planie – co w Moonchild również słychać. Drugą połowę strony B stanowi podniosły, pełen kontrastów utwór tytułowy, liczący 9 minut.

Większość utworów (poza I Talk to the Wind) zawiera w opisie osobno zatytułowane sekcje, ale był to wybieg mający na celu uzyskanie godziwej wypłaty, gdyż wytwórnia płaciła zespołowi od sztuki utworu, bez względu na jego długość.

Jak wynika z wycinków prasowych w książeczce, grupa okazała się nieprzygotowana na sukces: album ukazał się w październiku 1969, a już w grudniu, po pierwszych koncertach w USA, dwaj członkowie odeszli z zespołu. Od tej pory zmienność składu miała towarzyszyć King Crimson aż do lat osiemdziesiątych.

Wersja nieprzyzwoicie skrócona, za to z epoki

wtorek, 4 czerwca 2024

Non est delenda (z frontu czytelniczego, 3/2024)

  

Kwestie zawodowe zmusiły mnie do zajęcia się starożytnym Bliskim Wschodem, ale kiedy sięgnąłem po temat Fenicjan, to jakoś tak wyszło, że zwekslowałem w stronę Kartaginy.

 

7. Sabatino Moscati, Świat Fenicjan, przeł. Michał Gawlikowski, Warszawa 1971

Tak się złożyło, że parę lat temu przyciągnąłem z Faradaguła opracowanie o Fenicjanach autorstwa włoskiego archeologa specjalizującego się w tej dziedzinie.

            Fenicjanie byli ważnym ludem starożytnego Śródziemnomorza, ale nie tak dzisiaj sławnym jak Egipcjanie, Grecy czy Izraelici. Przede wszystkim słyną jako wybitni kupcy i wynalazcy alfabetu, szkła, a nawet pieniędzy (wszystkie trzy opinie mocno na wyrost). Paradoks polega na tym, że chociaż wynaleźli ten alfabet, to za dużo najwyraźniej nie pisali, a w każdym razie niewiele się zachowało do dzisiejszych czasów, głównie epigrafika, czyli krótkie inskrypcje. Wobec tego info pisemne o Fenicjanach trzeba było zbierać od ich sąsiadów, także z Biblii – np. Salomon podejmował wspólne przedsięwzięcia z królem Tyru Hiramem (co potwierdzają źródła tyryjskie), a proroctwo Ezechiela zawiera potężną apostrofę do Tyru, która jest praktycznie obszernym katalogiem jego stosunków handlowych z innymi państwami.

            Autor wykazuje argumenty na rzecz istnienia kultury fenickiej jako takiej, choć wcześniejsi autorzy podawali ją w wątpliwość, już to z powodu licznych wpływów zewnętrznych (Egipt, Asyria, Hetyci), już to wewnętrznego rozdrobnienia. Nie istniała przecież Fenicja jako jeden organizm, tylko szereg miast-państw – Tyr, Sydon, Arados, Berytos (Bejrut) i inne – i to najwyraźniej pozbawionych poczucia wspólnoty, jakie mieli, nie mniej rozdrobnieni, Grecy. Za to kultura tego odcinka wybrzeża zawiera wystarczająco dużo cech wspólnych, żeby można było ją widzieć jako całość.

            Praca składa się z trzech części. Pierwsza omawia fenicką ojczyznę, czyli pas nadmorski między Szukszu a Akką, w podziale tematycznym: rys historyczny, religia, sztuka, gospodarka, pismo, a do tego kolonizacja na dalszych terenach. Część druga dotyczy najpotężniejszej z kolonii fenickich – Kartaginy – i innych osad w Afryce. Choć autor zapowiedział, że Kartaginę potraktuje bardziej skrótowo, jako lepiej opisaną przez innych badaczy, to poświęcił jej niewiele mniej miejsca co Fenicji jako takiej. Najobszerniejsze są fragmenty o sztuce, chociaż mogą być dla niektórych dość nużące ze względu na szczegółowe omawianie takich czy innych dzbanów, figurek czy kawałków grzebienia. Co ciekawe, wyrobem charakterystycznym dla Kartaginy były ozdobne brzytwy, których nie spotyka się w Fenicji. Trzecia część, najmniejsza, omawia pokrótce pozostałe kolonie fenickie – Sardynia, Sycylia, Hiszpania.

            Ilustracji jest ponad setka. Są to zarówno fotografie na kilku grubych wkładkach, jak i rysunki w samym tekście bardzo ułatwiające zrozumienie rozdziałów o sztuce fenickiej i punickiej (tekst zawiera odnośniki do ikonografii). Zauważa się, że sztuka fenicka faktycznie zdradza wyraźne wpływy egipskie i mezopotamskie, co nie powinno dziwić choćby dlatego, że często wykonywano ją na zamówienie dla zagranicznych władców.


           Oczywiście książka pochodzi z 1965 roku, czyli już sprzed ponad półwiecza, w czasie którego stan badań uległ wielu zmianom.

 

Dalej idą dwie książki z serii Historyczne bitwy:

 

8. Bernard Nowaczyk, Kartagina 149-146 p.n.e., Warszawa 2008

Skoro już wszedłem na temat kartagiński, zapodałem sobie habełka poświęconego upadkowi Grodu Dydony. Opinie o pracach Nowaczyka krążą nie za pozytywne, sam też się swego czasu wyzłośliwiłem nad Chojnicami-Świecinem, ale skoro książka była już w domu, to uznałem, że przeczytam.


            Autor zaczyna książkę zdaniem: „Dlaczego właśnie Kartagina i to nie pierwsza czy  druga wojna punicka, ale Kartagina w latach 149–146 p.n.e.?” Po czym opisuje właśnie pierwszą i drugą wojnę punicką. Kartagina jest w zasadzie brykiem z całego konfliktu rzymsko-kartagińskiego i choć w tytule mamy trzecią wojnę punicką, to na 278 stron tekstu zajmuje ona nieco ponad 50, za to druga, ta z Hannibalem – około dwa razy więcej.

            Zaczyna się od Adama i Ewy, a raczej od Dydony i Eneasza – autor wrzuca zarys początków państwa kartagińskiego, o którym właśnie czytałem u Moscatiego. Dalej omówione są siły zbrojne obydwu stron, przy czym rzymskie pełniej niż kartagińskie. Nowaczyk dopuszcza się tu zasadniczego błędu, twierdząc, że w ówczesnym szyku bojowym pierwszy rząd tworzyli triarii (najstarsi legioniści, uzbrojeni we włócznie zamiast oszczepów), drugi – młodsza grupa wiekowa principes, a trzeci – najmłodsi hastati. W rzeczywistości było całkiem odwrotnie; już sama nazwa przecież wskazuje, że triariusze stali w trzecim rzędzie. Było nawet powiedzenie res ad triarios venit – „sprawa doszła do triarii”, czyli zaczęły się schody.

            Dalej mamy opis kolejnych wojen punickich. W pierwszej poszło zasadniczo o panowanie nad Sycylią. Początkowo Kartagińczycy byli lepsi na morzu, a Rzymianie na lądzie, więc ci ostatni wzięli się w garść i po pierwsze, zbudowali porządną flotę, a po drugie, już wtedy uruchomili patent z przeniesieniem działań na terytorium przeciwnika. Skutkiem klęski był, opisany dalej, bunt nieopłaconych najemników i podporządkowanych plemion. W II wojnie punickiej czołową rolę odegrał Hannibal Barkas, jeden z największych wodzów świata starożytnego. Swoją drogą, można odnieść wrażenie, że większość Kartagińczyków na przestrzeni wieków nosiła imiona Hannibal, Hazdrubal, Hamilkar albo Hannon. Chociaż zaś Hannibal narobił z Rzymian kapusty i poważnie zagroził egzystencji samego Miasta, to wojnę przegrał i Kartagina stała się praktycznie rzymskim państwem klienckim. Mimo wszystko część rzymskich oficjeli, z Katonem Starszym na czele, chciała na wszelki wypadek całkiem ją zlikwidować. W tym celu sprowokowano – niby to tytułową w tej pracy – III wojnę punicką. Tu przysłużył się Rzymianom niesforny sojusznik, numidyjski król Maszynista Masynissa, a chociaż Kartagina została w końcu zaorana (dosłownie!), to zdobywanie jej zajęło Rzymianom trzy lata.

            Sympatie autora leżą po stronie Kartaginy. Już na pierwszej stronie pisze o rzymskim imperializmie, pysze, wiarołomstwie i zbrodni. Język nie jest specjalnie natchniony, a tam, gdzie trzeba przejść do detali, autor po prostu oddaje głos historykom starożytnym. Gramatyka jest gdzieniegdzie chromiąca, a przez niezbyt chlujną korektę trudno się zorientować, czy np. na stronie 66 dowódcą floty był Gajusz Juliusz, czy Gajusz Duliusz. Autor wykazuje też pewne braki w wiedzy o epoce. Poza wspomnianą sprawą z triarii można dodać przypisy, w których zarzuca starożytnym autorom błędy, ponieważ pisali o świątyniach Zeusa czy Eskulapa w Kartaginie. Tymczasem Grecy standardowo nazywali obcych bogów (a już na pewno fenickich) imionami z własnego panteonu. P. Nowaczyk wiedziałby o tym, gdyby przeczytał choćby pracę Moscatiego, ale nie ma jej w bibliografii, może dlatego, że skoro miała w tytule Fenicjan, to skąd miał wiedzieć, że opisuje też Kartaginę.

            W ogóle bibliografia przedstawia obraz nędzy i rozpaczy. Owszem, znalazło się w niej parę dzieł źródłowych, jako to Polibiusz, Tytus Liwiusz, Appian i inni – przy czym przypisy w tekście podają numer strony z użytego przez p. Nowaczyka wydania, zamiast, według przyjętego dla takich źródeł zwyczaju, księgi i rozdziału! Opracowania to kilka habełków starożytnych (w tym omówiony poniżej), kilka Ospreyów, parę opracowań popularnonaukowych – w tym dziełko Daniela Gazdy, autora uważanego przez bardziej zorientowanych za dyletanta nie mniejszego niż Nowaczyk. Szczególnie zabawne są zdania w stylu „Polibiusz uważa, że X, a Gazda, że Y”. Są też ogólne historie Rzymu, historie wojskowości czy historie powszechne (np. Jaczynowska), a nawet Encyklopedia Historii Świata Dla Całej Rodziny! (wielkie litery w oryginale). Występuje też H. Świderek (kto by się domyślił, że chodzi o Annę Świderkównę?) i dwie radzieckie prace z lat 50. (ściągnięte zapewne z bibliografii książki, o której piszę niżej) Byle magistrant, a pewnie i niejeden licencjusz zestawiłby lepszą literaturę przedmiotu. Ilustracje na trzech wkładkach ściągnięte są a to z Ospreya o wojnach punickich i z paru innych, a to z Akcjum Murawskiego, jest też zdjęcie okolic Kartaginy z lat 30. – wszystko bez podania źródła (spis ilustracji zawiera tylko skopiowane podpisy).

            Krótko mówiąc – książka uszłaby jako bryk, nawet zawiera dość błędów, żeby spełniać jego definicję.

Taką minę ma starożytnik po przeczytaniu tej książki

 

9. Janusz Sikorski, Kanny 216 p.n.e., Warszawa 1984

W następnej kolei sięgnąłem po pierwszy w ogóle habełek dotyczący starożytności. W tym przypadku mowa o przełomowej dla sztuki wojennej bitwie w okresie II wojny punickiej.

Na Minerwę, Gnejuszu, coś ty na siebie założył

            Po Nowaczyku pracę Sikorskiego czytało się lekko, zwłaszcza że wiele informacji się powtarzało, chociaż autor lepiej czuje epokę i przeczytał ciut lepsze opracowania (że Nowaczyk mocno się inspirował Sikorskim, to inna sprawa). W każdym razie mamy tylko krótki zarys I wojny punickiej i wojny z najemnikami – przy okazji dowiaduję się, że dowódca rzymski, o którym czytałem w Kartaginie, to nie był Juliusz ani Duliusz, tylko Gajusz Duiliusz.

Osobny rozdział poświęcono organizacji armii przeciwników, przy czym, naturalnie, o Rzymie znacznie więcej niż o Kartaginie. Kiedy czytałem ten rozdział, przedszkolęciem będąc, wydawał mi się całkiem przejrzysty i teraz uważam tak samo, chociaż z konnymi procarzami kartagińskimi autor trochę puścił – nomen omen – wodze fantazji. Wspomina też, że procarze balearscy w tym okresie służyli u Rzymian – chyba jednak dopiero później, bo w czasach wojen punickich wręcz przeciwnie.

Zasadnicza narracja dotyczy II wojny: wyjście Hannibala z Hiszpanii, przeprawa przez Alpy, Trebbia, Jezioro Trazymeńskie, ogólna panika w Rzymie. Wreszcie sama bitwa pod Kannami, gdzie Hannibalowi udało się rozbić silniejsze liczebnie wojska rzymskie dzięki podwójnemu okrążeniu nieprzyjaciela od strony skrzydeł. Z czasem okazało się jednak, że Rzymianie podchwycili jego pomysł i zaczęli stosować podobną taktykę przeciw Kartagińczykom, w tym w kończącej zasadniczo wojnę bitwie pod Zamą. Opisane jest toto dość sprawnie, ale – jak twierdzą specjaliści – autor nie ustrzegł się wielu uproszczeń. Zanadto np. zaufał stwierdzeniu starożytnego historyka, że „Kapua była Kannami dla Hannibala”, bo jego żołnierze rozleniwili się na leżach zimowych i stracili ducha bojowego. Skoro tak, to jakim cudem Hannibal utrzymał się w Italii jeszcze kilkanaście lat, okazjonalnie bijąc Rzymian jeszcze kilka razy, o czym Sikorski nie wspomina?

Ostatni rozdział poświęcony jest wpływowi bitwy na sztukę wojenną i skłonności późniejszych generałów, zwłaszcza niemieckich, zwłaszcza od drugiej połowy XIX wieku, do inspirowania się manewrem  kannejskim. Głównym przypadkiem był tu Alfred von Schlieffen, który analizował takie przypadki w historii i sam postanowił wprowadzić w życie taktykę Hannibala w skali operacyjnej, co się Niemcom w 1914 r. jednak nie udało. Ilustracją do tego rozdziału jest mapa planu Schlieffena, przez niektórych czytelników brana za błędnie wklejoną z innej książki!

Właściwego tekstu autorskiego jest ledwie 130 stron. Pozostałe około 80 stanowią aneksy źródłowe: opisy bitwy pod Kannami u Polibiusza z Megalopolis, Tytusa Liwiusza i Appiana z Aleksandrii, a do tego jeszcze Polibiusza opis wojskowości rzymskiej.

Nie ma się co scypać

Prócz trzech map ikonografię tworzą trzy wkładki z ilustracjami – zaczerpniętymi m.in. z pracy Petera Connolly’ego The Roman Army; książka powstała w czasach, kiedy spis ilustracji istniał m.in. po to, żeby było wiadomo, skąd są zaczerpnięte. Natomiast krytyki domaga się okładka. Widać na niej legionistę ubranego w pancerz typu lorica segmentata, który, owszem, należy do stereotypowego wizerunku Rzymian, ale zaczęli go używać dopiero ze dwa wieki później. Poza tym tarcza coś za krótka… Ale nie to jest najstraszniejsze. Ten legionista nosi spodnie!

 

9,5. Nic Fields, Steve Noon, Wojownik Kartaginy 264-146 przed Chr.,
przeł. Dorota Sakowicz, Oświęcim 2018 (Osprey Warrior 150)

Skoro już byłem przy tematyce kartagińskiej, postanowiłem przestudiować stosownego Ospreya, wydanego oryginalnie w roku 2010, a osiem lat później w wersji polskiej. Wygaszona parę lat temu seria „Warrior” (z bordową obwódką) była bardziej schematyczna niż inne sztandarowe serie wydawnictwa, jak „Men at Arms” czy „Elite”, i skupiała się nie tyle na szczegółach umundurowania, uzbrojenia i wyposażenia, czy też na organizacji, co na typowym doświadczeniu wojaka danego kraju i epoki (stąd tytuły przeważnie w liczbie pojedynczej). Na temat Rzymian wyszło co najmniej kilka Warriorów, Kartagińczyków załatwiono w pojedynczym.

            Największa wada tomiku poświęconego wojskom kartagińskim polega na tym, że… jest mało kartagiński. Trudno się jednak dziwić, biorąc pod uwagę, że źródeł na ich temat mamy, w porównaniu z przeciwnikami, tyle, co kot napłakał. Po pierwszym rozdziale, w którym pokrótce przedstawiony został ustrój Kart Hadaszt, pojawia się krótka analiza składu etnicznego najemników. Potem autor raczej ekstrapoluje na wojska kartagińskie to, co wiemy o innych armiach tego okresu, ale także o najemnikach ogólnie, nawet nowożytnych, próbując także odtworzyć ich mentalność. Także omówienie broni i uzbrojenia ochronnego jest dość generyczne. Ponieważ np. w armiach Hannibala i jego rodaków służyli Celtowie, to tekst odwołuje się do skądinąd znanych informacji o Celtach i ich mieczach. W rozdziale poświęconym warunkom służby na wyprawie wojennej sporo miejsca zajmuje kwestia diety starożytnej.

Tłumaczenie jest niestety mocno kanciaste, z niedoróbkami. Tłumaczka lubi słowo „posiadać” i tak na przykład Celtowie posiadali budzącą przerażenie reputację i długie wąsy. Pojawia się też „ćwierćpokład” (kalka „quarterdeck”, chodzi o pokład rufowy) oraz saharyjski lud „Tauregów” – dobrze, że nie Taurogów.

            Jak to w Ospreyach, rdzeń tomiku stanowią plansze barwne. W tym przypadku jest ich tradycyjnie 8 (co nie zawsze było normą w późniejszych tomach serii), a wykonał je Steve Noon. Znalazły się wśród nich trzy pojedyncze postacie, a reszta to sceny z różnych momentów historii wojsk kartagińskich. Nie ma Kann, Zamy ani przejścia przez Alpy, są za to Ksantippos pod Tunisem w czasie I wojny, Hannon przemawiający do najemników, klęska Świętego Zastępu na Sycylii, rekrutacja procarzy balearskich i walki na dachach w ostatnich dniach Kartaginy. Jeśli chodzi o postacie, to ukazany nam został obywatel kartagiński w typowym rynsztunku hellenistycznym, iberyjski oszczepnik i najemnik z Italii w charakterystycznym zdobionym napierśniku, który jest samograjem, jeśli chodzi o wojskowość ludów italskich.