wtorek, 4 czerwca 2024

Non est delenda (z frontu czytelniczego, 3/2024)

  

Kwestie zawodowe zmusiły mnie do zajęcia się starożytnym Bliskim Wschodem, ale kiedy sięgnąłem po temat Fenicjan, to jakoś tak wyszło, że zwekslowałem w stronę Kartaginy.

 

7. Sabatino Moscati, Świat Fenicjan, przeł. Michał Gawlikowski, Warszawa 1971

Tak się złożyło, że parę lat temu przyciągnąłem z Faradaguła opracowanie o Fenicjanach autorstwa włoskiego archeologa specjalizującego się w tej dziedzinie.

            Fenicjanie byli ważnym ludem starożytnego Śródziemnomorza, ale nie tak dzisiaj sławnym jak Egipcjanie, Grecy czy Izraelici. Przede wszystkim słyną jako wybitni kupcy i wynalazcy alfabetu, szkła, a nawet pieniędzy (wszystkie trzy opinie mocno na wyrost). Paradoks polega na tym, że chociaż wynaleźli ten alfabet, to za dużo najwyraźniej nie pisali, a w każdym razie niewiele się zachowało do dzisiejszych czasów, głównie epigrafika, czyli krótkie inskrypcje. Wobec tego info pisemne o Fenicjanach trzeba było zbierać od ich sąsiadów, także z Biblii – np. Salomon podejmował wspólne przedsięwzięcia z królem Tyru Hiramem (co potwierdzają źródła tyryjskie), a proroctwo Ezechiela zawiera potężną apostrofę do Tyru, która jest praktycznie obszernym katalogiem jego stosunków handlowych z innymi państwami.

            Autor wykazuje argumenty na rzecz istnienia kultury fenickiej jako takiej, choć wcześniejsi autorzy podawali ją w wątpliwość, już to z powodu licznych wpływów zewnętrznych (Egipt, Asyria, Hetyci), już to wewnętrznego rozdrobnienia. Nie istniała przecież Fenicja jako jeden organizm, tylko szereg miast-państw – Tyr, Sydon, Arados, Berytos (Bejrut) i inne – i to najwyraźniej pozbawionych poczucia wspólnoty, jakie mieli, nie mniej rozdrobnieni, Grecy. Za to kultura tego odcinka wybrzeża zawiera wystarczająco dużo cech wspólnych, żeby można było ją widzieć jako całość.

            Praca składa się z trzech części. Pierwsza omawia fenicką ojczyznę, czyli pas nadmorski między Szukszu a Akką, w podziale tematycznym: rys historyczny, religia, sztuka, gospodarka, pismo, a do tego kolonizacja na dalszych terenach. Część druga dotyczy najpotężniejszej z kolonii fenickich – Kartaginy – i innych osad w Afryce. Choć autor zapowiedział, że Kartaginę potraktuje bardziej skrótowo, jako lepiej opisaną przez innych badaczy, to poświęcił jej niewiele mniej miejsca co Fenicji jako takiej. Najobszerniejsze są fragmenty o sztuce, chociaż mogą być dla niektórych dość nużące ze względu na szczegółowe omawianie takich czy innych dzbanów, figurek czy kawałków grzebienia. Co ciekawe, wyrobem charakterystycznym dla Kartaginy były ozdobne brzytwy, których nie spotyka się w Fenicji. Trzecia część, najmniejsza, omawia pokrótce pozostałe kolonie fenickie – Sardynia, Sycylia, Hiszpania.

            Ilustracji jest ponad setka. Są to zarówno fotografie na kilku grubych wkładkach, jak i rysunki w samym tekście bardzo ułatwiające zrozumienie rozdziałów o sztuce fenickiej i punickiej (tekst zawiera odnośniki do ikonografii). Zauważa się, że sztuka fenicka faktycznie zdradza wyraźne wpływy egipskie i mezopotamskie, co nie powinno dziwić choćby dlatego, że często wykonywano ją na zamówienie dla zagranicznych władców.


           Oczywiście książka pochodzi z 1965 roku, czyli już sprzed ponad półwiecza, w czasie którego stan badań uległ wielu zmianom.

 

Dalej idą dwie książki z serii Historyczne bitwy:

 

8. Bernard Nowaczyk, Kartagina 149-146 p.n.e., Warszawa 2008

Skoro już wszedłem na temat kartagiński, zapodałem sobie habełka poświęconego upadkowi Grodu Dydony. Opinie o pracach Nowaczyka krążą nie za pozytywne, sam też się swego czasu wyzłośliwiłem nad Chojnicami-Świecinem, ale skoro książka była już w domu, to uznałem, że przeczytam.


            Autor zaczyna książkę zdaniem: „Dlaczego właśnie Kartagina i to nie pierwsza czy  druga wojna punicka, ale Kartagina w latach 149–146 p.n.e.?” Po czym opisuje właśnie pierwszą i drugą wojnę punicką. Kartagina jest w zasadzie brykiem z całego konfliktu rzymsko-kartagińskiego i choć w tytule mamy trzecią wojnę punicką, to na 278 stron tekstu zajmuje ona nieco ponad 50, za to druga, ta z Hannibalem – około dwa razy więcej.

            Zaczyna się od Adama i Ewy, a raczej od Dydony i Eneasza – autor wrzuca zarys początków państwa kartagińskiego, o którym właśnie czytałem u Moscatiego. Dalej omówione są siły zbrojne obydwu stron, przy czym rzymskie pełniej niż kartagińskie. Nowaczyk dopuszcza się tu zasadniczego błędu, twierdząc, że w ówczesnym szyku bojowym pierwszy rząd tworzyli triarii (najstarsi legioniści, uzbrojeni we włócznie zamiast oszczepów), drugi – młodsza grupa wiekowa principes, a trzeci – najmłodsi hastati. W rzeczywistości było całkiem odwrotnie; już sama nazwa przecież wskazuje, że triariusze stali w trzecim rzędzie. Było nawet powiedzenie res ad triarios venit – „sprawa doszła do triarii”, czyli zaczęły się schody.

            Dalej mamy opis kolejnych wojen punickich. W pierwszej poszło zasadniczo o panowanie nad Sycylią. Początkowo Kartagińczycy byli lepsi na morzu, a Rzymianie na lądzie, więc ci ostatni wzięli się w garść i po pierwsze, zbudowali porządną flotę, a po drugie, już wtedy uruchomili patent z przeniesieniem działań na terytorium przeciwnika. Skutkiem klęski był, opisany dalej, bunt nieopłaconych najemników i podporządkowanych plemion. W II wojnie punickiej czołową rolę odegrał Hannibal Barkas, jeden z największych wodzów świata starożytnego. Swoją drogą, można odnieść wrażenie, że większość Kartagińczyków na przestrzeni wieków nosiła imiona Hannibal, Hazdrubal, Hamilkar albo Hannon. Chociaż zaś Hannibal narobił z Rzymian kapusty i poważnie zagroził egzystencji samego Miasta, to wojnę przegrał i Kartagina stała się praktycznie rzymskim państwem klienckim. Mimo wszystko część rzymskich oficjeli, z Katonem Starszym na czele, chciała na wszelki wypadek całkiem ją zlikwidować. W tym celu sprowokowano – niby to tytułową w tej pracy – III wojnę punicką. Tu przysłużył się Rzymianom niesforny sojusznik, numidyjski król Maszynista Masynissa, a chociaż Kartagina została w końcu zaorana (dosłownie!), to zdobywanie jej zajęło Rzymianom trzy lata.

            Sympatie autora leżą po stronie Kartaginy. Już na pierwszej stronie pisze o rzymskim imperializmie, pysze, wiarołomstwie i zbrodni. Język nie jest specjalnie natchniony, a tam, gdzie trzeba przejść do detali, autor po prostu oddaje głos historykom starożytnym. Gramatyka jest gdzieniegdzie chromiąca, a przez niezbyt chlujną korektę trudno się zorientować, czy np. na stronie 66 dowódcą floty był Gajusz Juliusz, czy Gajusz Duliusz. Autor wykazuje też pewne braki w wiedzy o epoce. Poza wspomnianą sprawą z triarii można dodać przypisy, w których zarzuca starożytnym autorom błędy, ponieważ pisali o świątyniach Zeusa czy Eskulapa w Kartaginie. Tymczasem Grecy standardowo nazywali obcych bogów (a już na pewno fenickich) imionami z własnego panteonu. P. Nowaczyk wiedziałby o tym, gdyby przeczytał choćby pracę Moscatiego, ale nie ma jej w bibliografii, może dlatego, że skoro miała w tytule Fenicjan, to skąd miał wiedzieć, że opisuje też Kartaginę.

            W ogóle bibliografia przedstawia obraz nędzy i rozpaczy. Owszem, znalazło się w niej parę dzieł źródłowych, jako to Polibiusz, Tytus Liwiusz, Appian i inni – przy czym przypisy w tekście podają numer strony z użytego przez p. Nowaczyka wydania, zamiast, według przyjętego dla takich źródeł zwyczaju, księgi i rozdziału! Opracowania to kilka habełków starożytnych (w tym omówiony poniżej), kilka Ospreyów, parę opracowań popularnonaukowych – w tym dziełko Daniela Gazdy, autora uważanego przez bardziej zorientowanych za dyletanta nie mniejszego niż Nowaczyk. Szczególnie zabawne są zdania w stylu „Polibiusz uważa, że X, a Gazda, że Y”. Są też ogólne historie Rzymu, historie wojskowości czy historie powszechne (np. Jaczynowska), a nawet Encyklopedia Historii Świata Dla Całej Rodziny! (wielkie litery w oryginale). Występuje też H. Świderek (kto by się domyślił, że chodzi o Annę Świderkównę?) i dwie radzieckie prace z lat 50. (ściągnięte zapewne z bibliografii książki, o której piszę niżej) Byle magistrant, a pewnie i niejeden licencjusz zestawiłby lepszą literaturę przedmiotu. Ilustracje na trzech wkładkach ściągnięte są a to z Ospreya o wojnach punickich i z paru innych, a to z Akcjum Murawskiego, jest też zdjęcie okolic Kartaginy z lat 30. – wszystko bez podania źródła (spis ilustracji zawiera tylko skopiowane podpisy).

            Krótko mówiąc – książka uszłaby jako bryk, nawet zawiera dość błędów, żeby spełniać jego definicję.

Taką minę ma starożytnik po przeczytaniu tej książki

 

9. Janusz Sikorski, Kanny 216 p.n.e., Warszawa 1984

W następnej kolei sięgnąłem po pierwszy w ogóle habełek dotyczący starożytności. W tym przypadku mowa o przełomowej dla sztuki wojennej bitwie w okresie II wojny punickiej.

Na Minerwę, Gnejuszu, coś ty na siebie założył

            Po Nowaczyku pracę Sikorskiego czytało się lekko, zwłaszcza że wiele informacji się powtarzało, chociaż autor lepiej czuje epokę i przeczytał ciut lepsze opracowania (że Nowaczyk mocno się inspirował Sikorskim, to inna sprawa). W każdym razie mamy tylko krótki zarys I wojny punickiej i wojny z najemnikami – przy okazji dowiaduję się, że dowódca rzymski, o którym czytałem w Kartaginie, to nie był Juliusz ani Duliusz, tylko Gajusz Duiliusz.

Osobny rozdział poświęcono organizacji armii przeciwników, przy czym, naturalnie, o Rzymie znacznie więcej niż o Kartaginie. Kiedy czytałem ten rozdział, przedszkolęciem będąc, wydawał mi się całkiem przejrzysty i teraz uważam tak samo, chociaż z konnymi procarzami kartagińskimi autor trochę puścił – nomen omen – wodze fantazji. Wspomina też, że procarze balearscy w tym okresie służyli u Rzymian – chyba jednak dopiero później, bo w czasach wojen punickich wręcz przeciwnie.

Zasadnicza narracja dotyczy II wojny: wyjście Hannibala z Hiszpanii, przeprawa przez Alpy, Trebbia, Jezioro Trazymeńskie, ogólna panika w Rzymie. Wreszcie sama bitwa pod Kannami, gdzie Hannibalowi udało się rozbić silniejsze liczebnie wojska rzymskie dzięki podwójnemu okrążeniu nieprzyjaciela od strony skrzydeł. Z czasem okazało się jednak, że Rzymianie podchwycili jego pomysł i zaczęli stosować podobną taktykę przeciw Kartagińczykom, w tym w kończącej zasadniczo wojnę bitwie pod Zamą. Opisane jest toto dość sprawnie, ale – jak twierdzą specjaliści – autor nie ustrzegł się wielu uproszczeń. Zanadto np. zaufał stwierdzeniu starożytnego historyka, że „Kapua była Kannami dla Hannibala”, bo jego żołnierze rozleniwili się na leżach zimowych i stracili ducha bojowego. Skoro tak, to jakim cudem Hannibal utrzymał się w Italii jeszcze kilkanaście lat, okazjonalnie bijąc Rzymian jeszcze kilka razy, o czym Sikorski nie wspomina?

Ostatni rozdział poświęcony jest wpływowi bitwy na sztukę wojenną i skłonności późniejszych generałów, zwłaszcza niemieckich, zwłaszcza od drugiej połowy XIX wieku, do inspirowania się manewrem  kannejskim. Głównym przypadkiem był tu Alfred von Schlieffen, który analizował takie przypadki w historii i sam postanowił wprowadzić w życie taktykę Hannibala w skali operacyjnej, co się Niemcom w 1914 r. jednak nie udało. Ilustracją do tego rozdziału jest mapa planu Schlieffena, przez niektórych czytelników brana za błędnie wklejoną z innej książki!

Właściwego tekstu autorskiego jest ledwie 130 stron. Pozostałe około 80 stanowią aneksy źródłowe: opisy bitwy pod Kannami u Polibiusza z Megalopolis, Tytusa Liwiusza i Appiana z Aleksandrii, a do tego jeszcze Polibiusza opis wojskowości rzymskiej.

Nie ma się co scypać

Prócz trzech map ikonografię tworzą trzy wkładki z ilustracjami – zaczerpniętymi m.in. z pracy Petera Connolly’ego The Roman Army; książka powstała w czasach, kiedy spis ilustracji istniał m.in. po to, żeby było wiadomo, skąd są zaczerpnięte. Natomiast krytyki domaga się okładka. Widać na niej legionistę ubranego w pancerz typu lorica segmentata, który, owszem, należy do stereotypowego wizerunku Rzymian, ale zaczęli go używać dopiero ze dwa wieki później. Poza tym tarcza coś za krótka… Ale nie to jest najstraszniejsze. Ten legionista nosi spodnie!

 

9,5. Nic Fields, Steve Noon, Wojownik Kartaginy 264-146 przed Chr.,
przeł. Dorota Sakowicz, Oświęcim 2018 (Osprey Warrior 150)

Skoro już byłem przy tematyce kartagińskiej, postanowiłem przestudiować stosownego Ospreya, wydanego oryginalnie w roku 2010, a osiem lat później w wersji polskiej. Wygaszona parę lat temu seria „Warrior” (z bordową obwódką) była bardziej schematyczna niż inne sztandarowe serie wydawnictwa, jak „Men at Arms” czy „Elite”, i skupiała się nie tyle na szczegółach umundurowania, uzbrojenia i wyposażenia, czy też na organizacji, co na typowym doświadczeniu wojaka danego kraju i epoki (stąd tytuły przeważnie w liczbie pojedynczej). Na temat Rzymian wyszło co najmniej kilka Warriorów, Kartagińczyków załatwiono w pojedynczym.

            Największa wada tomiku poświęconego wojskom kartagińskim polega na tym, że… jest mało kartagiński. Trudno się jednak dziwić, biorąc pod uwagę, że źródeł na ich temat mamy, w porównaniu z przeciwnikami, tyle, co kot napłakał. Po pierwszym rozdziale, w którym pokrótce przedstawiony został ustrój Kart Hadaszt, pojawia się krótka analiza składu etnicznego najemników. Potem autor raczej ekstrapoluje na wojska kartagińskie to, co wiemy o innych armiach tego okresu, ale także o najemnikach ogólnie, nawet nowożytnych, próbując także odtworzyć ich mentalność. Także omówienie broni i uzbrojenia ochronnego jest dość generyczne. Ponieważ np. w armiach Hannibala i jego rodaków służyli Celtowie, to tekst odwołuje się do skądinąd znanych informacji o Celtach i ich mieczach. W rozdziale poświęconym warunkom służby na wyprawie wojennej sporo miejsca zajmuje kwestia diety starożytnej.

Tłumaczenie jest niestety mocno kanciaste, z niedoróbkami. Tłumaczka lubi słowo „posiadać” i tak na przykład Celtowie posiadali budzącą przerażenie reputację i długie wąsy. Pojawia się też „ćwierćpokład” (kalka „quarterdeck”, chodzi o pokład rufowy) oraz saharyjski lud „Tauregów” – dobrze, że nie Taurogów.

            Jak to w Ospreyach, rdzeń tomiku stanowią plansze barwne. W tym przypadku jest ich tradycyjnie 8 (co nie zawsze było normą w późniejszych tomach serii), a wykonał je Steve Noon. Znalazły się wśród nich trzy pojedyncze postacie, a reszta to sceny z różnych momentów historii wojsk kartagińskich. Nie ma Kann, Zamy ani przejścia przez Alpy, są za to Ksantippos pod Tunisem w czasie I wojny, Hannon przemawiający do najemników, klęska Świętego Zastępu na Sycylii, rekrutacja procarzy balearskich i walki na dachach w ostatnich dniach Kartaginy. Jeśli chodzi o postacie, to ukazany nam został obywatel kartagiński w typowym rynsztunku hellenistycznym, iberyjski oszczepnik i najemnik z Italii w charakterystycznym zdobionym napierśniku, który jest samograjem, jeśli chodzi o wojskowość ludów italskich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz