wtorek, 25 czerwca 2024

Król, królowa i Mongołowie, czyli majowe żniwo płytowe


W maju moja kolekcja powiększyła się o sześć płyt – pół na pół z internetów i z targu staroci.

  

The Hu, Rumble of Thunder, 2022

Po wizycie w Legnicy postanowiłem sobie kupić płytę pamiątkową. Nie kojarzę żadnej kapeli z tego miasta, ale z czym się kojarzy Legnica? Z Mongołami.

Od kiedy w roku bodajże 1997 usłyszałem w Trójkowej audycji folkowej tradycyjną muzykę z tamtych stron, doszedłem do wniosku, że aż się prosi o wzbogacenie elementami rockowymi. Po niemal ćwierćwieczu przekonałem się, że scena folk-metalowa prężnie działa zarówno w Republice Mongolii, jak i w Mongolii Wewnętrznej. Do prekursorów należał Hurd, pierwsza na Zachodzie przebiła się bodajże grupa Tengger Cavalry, w Polsce pewną popularność zdobył zespół Nine Treasures dzięki występom na Przystanku Woodstock, obił mi się też o uszy Uuhai, a globalnie najsłynniejsza jest ostatnio formacja The Hu. Rumble of Thunder to jej druga płyta.

Zdjęcie w książeczce pokazuje aż ośmiu ordyńców. Oprócz standardowej gitary, basu, perkusji i innych instrumentów perkusyjnych, jądro zespołu stanowią tradycyjne mongolskie narzędzia muzyczne. Enkush i Gala wyposażeni są w morin-chuur, instrument smyczkowy o trapezoidalnym pudle, który trzyma się przed sobą jak wiolonczelę czy basetlę, Temka gra na instrumencie szarpanym znanym jako topszur, a Jaya – na fujarce i drumli. Pod względem wokalnym króluje tradycyjny mongolski śpiew krtaniowy, dzięki któremu człowiek może wydawać dwa dźwięki jednocześnie. Brzmi to nie mniej groźnie od deathmetalowego growlu (np. w Sell the World, gdzie wokalista groźnie chrypi na granicy dźwięczności), za to bardziej „korzennie” i dużo bardziej przyswajalnie, a jak już się trafi kilku wokalistów (w zespole jest ich trzech), to można udawać nisko lecącą eskadrę ciężkich bombowców albo stosować jeszcze bogatsze aranżacje wokalne. Często też śpiew alikwotyczny pełni funkcję dodatkowego instrumentu.

Jaki jest ogólny effekt? Bardzo czadowy i zarazem tradycyjny, aż się chce przypasać kołczan i wsiadać na koń. Są utwory szybkie (This Is Mongol), są też powolne, majestatycznie sunące (Yut Hövende, Upright Destined Mongol, ośmiominutowy Black Thunder). Morin-chuur służą do grania riffów, jak i do solówek. Płytę wcześniejszą, The Gereg, znam tylko w przelocie, ale mam wrażenie, że dominował tam spory ciężar. Na Rumble of Thunder zespół wpuścił jednak trochę zwinnego stepowego wiatru, pojawiły się utwory lżejsze i przystępniejsze. Mój ulubiony to wysoce chwytliwy Triangle. W Teach Me pojawia się budząca wręcz kibicowskie skojarzenia partia chóralna. Jest też akustyczny Mother Nature, który zaczyna się nastrojowo, a potem, mimo ciągłego crescenda ku monumentalnemu finałowi, nie traci solennej atmosfery.

Można by trochę tę płytę odchudzić, np. o parę utworów z końca, jednak ciężki, groźnie brzmiący Tatar Warrior jest satysfakcjonującym finałem. 


 

Chickenfoot, Chickenfoot, 2010

Czasami zespoły określane jako supergrupy powstają celowo, ale Chickenfoot zrodził się spontanicznie. Sammy Hagar, były wokalista zespołów Montrose i Van Halen, od dawna posiada klub Cabo Wabo w meksykańskiej części Kalifornii (w miasteczku Cabo San Lucas na samym czubku półwyspu). Później kupił tam sobie dom Chad Smith, perkusista Red Hot Chili Peppers. Z kontaktów towarzyskich wypłynęły muzyczne, Hagar ściągnął drugiego kolegę z Van Halen – basistę Michaela Anthony’ego (właśc. Michael A. Sobolewski), a kiedy uznał, że sam jest za słabym gitarzystą, na czwartego zaangażowany został łysy wirtuoz – Joe Satriani.

Mamy do czynienia, co tu dużo mówić, z hard rockiem – mniej przebojowym i wypolerowanym niż twórczość „Iwana Charina”, o korzeniach sięgających do bluesa, na które wskazuje zachrypnięty wokal. Muzycy żartowali, że chcieli nazwać grupę „Geniusz i trzech idiotów”, ale Satch nie zdominował materiału, chociaż jest słyszalny. Jego kosmiczna zagrywka rozpoczyna całą płytę i w ogóle riffowe opracowanie utworu Avenida ma w sobie sporo z jego stylu. Także sterylne brzmienie riffów w Oh Yeah czy Turnin’ Left brzmi charakterystycznie dla Satrianiego. Solówki nie ciągną się w nieskończoność; najbardziej udana pojawia się w Runnin’ Out. Wprowadzany przez Smitha pierwiastek funkowy słychać w rytmice Soap on a Rope z rwanym riffem, który jednak potem odlatuje od zasadniczej struktury. Do stylu Van Halen najbardziej chyba nawiązuje szybki, testosteronowy Sexy Little Thing.

Dobrze grają, ale jednak mało to jest melodyjne. Wspomniana Avenida dobrze dudni, ale ma za mało siły nośnej, żeby od razu wciągnąć słuchacza. Soap on a Rope lepiej by pasowało na początek, gdyby grupa miała ambicję trafić do mniej cierpliwych odbiorców. Z najbardziej czadowego Get It Up w głowie zostaje głównie „Arriba!” Sammy’ego oraz kolejny popis Satcha. Z drugiej strony – za utwór najbardziej niepotrzebny uznaję dość męczący Down the Drain. Przynudza też nieco Learning to Fall, jedyna ballada z prawdziwego zdarzenia, chociaż z czasem się rozkręca. Lepiej wypada utwór ostatni, Future in the Past – nastrojowy początek, z harmoniami kojarzącymi się odlegle z gunsowym Sweet Child O’Mine, po nieco ponad minucie przechodzi w funkomat, a jeszcze potem rozwija się w hardrockowy wielki finał.

Na plus zapisuję za to Oh Yeah ze sprężynującym riffem i chóralnym okrzykiem w refrenie, a przede wszystkim mój ulubiony My Kinda Girl, stuprocentowo melodyjny i dynamiczny. Grupa nagrała potem jeszcze ze dwa albumy, ale ten mi na razie wystarczy. 

 

Większy Obciach, Ludzie bez dowodu, 2009

To dla odmiany ciekawostka za pięć złotych. Z nazwą Większy Obciach zetknąłem się po raz pierwszy w czasach studenckich, gdy Kraków oblepiony był plakatami reklamującymi ich wspólny koncert z Zacierem i TPN 25. Wspólnym elementem całej trójki jest Krzysztof Radzimski alias Dr Yry, koryfeusz polskiej sceny muzyki żenującej – czy też, jak ja to określam, nikiforcore – znany przede wszystkim jako lider formacji El Dupa i członek Zespołu Filmowego „Skórcz” (sic). W Większym Obciachu zadowolił się rolą basisty, śpiewa natomiast głównie gitarzysta Krzychu Zieliński. Innym charakterystycznym członkiem grupy jest puzonista Jarosław Ważny, później znany z Kulcich.

Jeśli sama obecność Doktora Yry nie jest jeszcze dość wymowna, to już po okładce z menelami-ludzikami Lego i tytule piosenki Piwo chlej, wódę chlej łatwo się domyślić, jakiego rodzaju to będzie twórczość. Mamy do czynienia z przaśnym, na wpół amatorskim punk rockiem z nie do końca poważnymi tekstami, poświęconymi m.in. pijackiemu życiu, zaśpiewanymi groteskowo zachrypniętym głosem. Niektórym kawałkom nie sposób odmówić chwytliwości (za którą odpowiada przede wszystkim puzon) – vide utwór tytułowy, Jestem gwiazdą czy zaśpiewany w duecie Sklep. Bardziej na poważnie zrobione są takie rzeczy jak „zaangażowany” To przecież jest najważniejsze czy O włos – nieco melancholijne reggae, brzmiące jak krzyżówka Big Cyca ze Sztywnym Palem Azji (wiem, to niekoniecznie komplement). O dziwo, gdzieniegdzie zdarzają się nawet solówki gitarowe.

Cztery ostatnie utwory pochodzą z koncertu. Oprócz powtórki Ludzi bez dowodu znajduje się tam ska Czeluść, wspomniane reggae Piwo chlej, wódę chlej oraz Radiowy przebój o wojsku, brzmiący jak standardowa antywojskowa piosenka polskiego punku (a la podróba KSU), śpiewana zdaje się na poważnie.

Płyta zawiera ścieżkę multimedialną w postaci wideoklipów Ludzie bez dowodu i Sklep. Pierwszy to animacja poklatkowa z klocków lego, a drugi opiera się na amatorskich nagraniach kamerą z ręki.


Joy Division, Still, 1981

Teraz pora na płyty z Faradaguła. Still zanabyłem okazyjnie za dychę; sprzedawca wołał 25 zł, ale mu pokazałem, że dysk jest od spodu zatłuszczony i będę go musiał osobiście umyć.

Połowa tej pośmiertnej płyty to kompilacja niepublikowanych wcześniej utworów, głównie odrzutów z sesji do Unknown Pleasures. Jakie jest Joy Division, wiadomo: mroczny nastrój, mroczny baryton Iana Curtisa, mechaniczny rytm, suche, zdehumanizowane brzmienie. Melodię dźwiga dudniąca gitara basowa Petera Hooka, wysunięta na pierwszy plan. Gitara prowadząca za to trzyma się w tle; Bernard Sumner czasami generuje przerażające dźwięki (Exercise One, Glass), czasem już brzmi w sposób, który potem będzie naśladować The Cure. Zdarza się, że muzyka brzmi brzydko, zgrzytliwie i kanciasto (Glass), zresztą nawet bezpretensjonalny tytuł The Sound of Music kryje pod sobą dźwięki dość ponure. Większość utworów utrzymana jest w refleksyjnych, średnich tempach, ale najbardziej zapadają w pamięć te rozpędzone na punkową modłę: Ice Age i zwłaszcza Walked In Line (oj, Siekiera musiała tego dużo słuchać).  Na koniec dorzucono koncertowe (z Londynu) wykonanie Sister Ray z repertuaru Velvet Underground – monotonne siedem i pół minuty.

Druga połowa to nagranie ostatniego koncertu Joy Division, zarejestrowanego na Uniwersytecie w Birmingham 2 maja 1980 r., 16 dni przed śmiercią Curtisa. Grupa zaprezentowała utwory z obydwu regularnych albumów, jednak specjalnie nie zaskakuje zmianami aranżacji czy jakimś większym czadem, a nagranie ma słabą jakość. Najgorsze fragmenty to pierwszy z kolei Ceremony z prawie niesłyszalnym głosem Curtisa oraz Decades – jeden z najbardziej przejmujących utworów Joy Division został położony przez beznadziejnie fałszujący, jakby rozstrojony syntezator. Nie było to najlepsze pożegnanie z publicznością, ale też nikt nie przewidywał, że się nim stanie.

W wersji winylowej album był dwupłytowy; w kompaktowej mieści się na jednym dysku, kosztem usunięcia Twenty Four Hours z części koncertowej.

  

Carole King, Tapestry, 1971

Ten album pojawił się w Trójkowej audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty”, ale nie byłem wtedy wystarczająco dojrzały, żeby go docenić.

Podobnie jak Wojciech Młynarski, Carole King wyrobiła sobie renomę jako dostarczycielka piosenek dla innych artystów, zanim sama zaczęła śpiewać. W latach 60. wraz z ówczesnym mężem, Gerrym Goffinem, pisywała np. dla Arethy Franklin czy Dusty Springfield. Tapestry, jej drugi i przełomowy album, bywa zaliczany do tzw. soft rocka, ale najogólniej są to po prostu melodyjne, ze smakiem zaaranżowane piosenki z dużymi wpływami soulu, ewokujące łagodniejsze oblicze lat siedemdziesiątych (por. Billy Joel, Al Stewart, Cat Stevens itp.). Album okazał się sporym bestsellerem, a za utwór You’ve Got a Friend King, jako pierwsza kobieta, otrzymała nagrodę Grammy w kategorii „Piosenka roku”

Płytę, na której okładce widzimy artystkę siedzącą na parapecie z kiziakiem, otwiera motoryczny, bazujący na fortepianie I Feel the Earth Move. Fortepian zresztą, na którym gra sama King, na całej płycie odgrywa dużą rolę i często dźwiga na sobie cała aranżację.  Np. Home Again to właściwie sam fortepian plus sekcja rytmiczna, za to w It’s Too Late słychać nawet dwa, bo jeszcze jazzujący fortepian elektryczny (Ralph Schuckett). Ten ostatni odgrywa dużą rolę w żwawym Smackwater Jack. Z bardziej nastrojowych piosenek zwraca uwagę So Far Away z partią fletu i ładnym brzmieniem basu (utwór ten odtworzono na pogrzebie Amy Winehouse), rozlewna bluesowo-soulowa pościelówa ze smyczkami Way Over Yonder i utwór tytułowy.

Ponadto King zrecyklowała dwa starsze przeboje swojego autorstwa: Will You Love Me Tomorrow?, kiedyś wykonywane przez The Shirelles, oraz finałowe (You Make Me Feel) Like a Natural Woman, które to właśnie napisała dla Arethy Franklin. 


 

King Crimson, In the Court of the Crimson King, 1969

Jest to jedna z tych płyt, o których przez lata napisano już tyle, że niewiele więcej można wymyślić. Już okładka, bez tytułu i nazwy zespołu, za to z otwartą w przerażeniu groteskową gębą (reprodukcja obrazu przedwcześnie zmarłego Barry’ego Godbera), należy do klasyki, a co dopiero zawartość. Przed płytowym debiutem King Crimson był już cenioną grupą na brytyjskiej scenie rockowej i Dworu Karmazynowego Króla (czy też Rumianego, jak pisał polski dziennikarz na łamach „Jazzu”) z ciekawością wyczekiwano. Zreprodukowane w książeczce tej reedycji recenzje prasowe wskazują, że oczekujący się nie zawiedli.

Płyta rozpoczyna się od ciosu między oczy w postaci 21st Century Schizoid Man – utworu wręcz heavymetalowego z czasów, kiedy jeszcze ciężkiego rocka nie nazywano metalem, a równocześnie zaskakująco jazzowego: ciężki riff grany unisono przez gitarę i saksofon, brutalny tekst śpiewany zniekształconym elektronicznie głosem, długa i skomplikowana zespołowa partia instrumentalna – wydaje się, że to nie ludzie grają, lecz dzikie zwierzęta, albo też instrumenty grają same, napędzane energią pierwotnego chaosu. Jest to bodaj jedyny utwór, który zespół Roberta Frippa wykonywał w każdym ze swoich wcieleń, nawet za pontyfikatu Adriana Belew, który kategorycznie odmawiał śpiewania starszego materiału.

Po tak wstrząsającym wstępie nadchodzi chwila wyciszenia – zwiewny, jazzujący, ale zaśpiewany jakby obojętnym głosem I Talk to the Wind. Wyróżniają się partie solowe fletu (Ian McDonald). Dawną pierwszą stronę kończy jeden z najbardziej charakterystycznych utworów (trudno powiedzieć „największych przebojów”) Crimso – apokaliptyczna pieśń Epitaph, oparta na podniosłym, pseudoorkiestrowym brzmieniu melotronu. Wokalistą był wówczas Greg Lake, który potem podjął współpracę z Emersonem i Palmerem, i daje tu prawdziwie dramatyczne wykonanie, McDonald sięga zaś w pewnym momencie po klarnet basowy.

Zdaniem większości słuchaczy najsłabszym punktem jest rozpoczynający drugą stronę Moonchild. Przez pierwsze dwie minuty to oniryczna, pełna tajemniczości ballada, ale potem rozmywa się w dźwiękowej amorfii, która mogłaby trwać trochę krócej niż kolejne 10 minut. W obu częściach sporą rolę odgrywa Mike Giles i jego blachy perkusyjne – zresztą charakterystyczne, dość suche brzmienie perkusji to też część uroku tego albumu. Jeśli chodzi o Roberta Frippa, to już wówczas miał wypracowany swój charakterystyczny gitarowy skowyt, ale też skłonność do pozostawania na drugim planie – co w Moonchild również słychać. Drugą połowę strony B stanowi podniosły, pełen kontrastów utwór tytułowy, liczący 9 minut.

Większość utworów (poza I Talk to the Wind) zawiera w opisie osobno zatytułowane sekcje, ale był to wybieg mający na celu uzyskanie godziwej wypłaty, gdyż wytwórnia płaciła zespołowi od sztuki utworu, bez względu na jego długość.

Jak wynika z wycinków prasowych w książeczce, grupa okazała się nieprzygotowana na sukces: album ukazał się w październiku 1969, a już w grudniu, po pierwszych koncertach w USA, dwaj członkowie odeszli z zespołu. Od tej pory zmienność składu miała towarzyszyć King Crimson aż do lat osiemdziesiątych.

Wersja nieprzyzwoicie skrócona, za to z epoki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz