środa, 31 lipca 2024

Wakacje z Krzyżakiem (z frontu czytelniczego, 5/2024)

 

W lipcu przytrafił się wyjazd na Warmię i Mazury. Dlatego wróciłem do tematyki Zakonu Marii (ale nie tego od Kalibra 44), a potem zostałem jeszcze nad jeziorami.

  

13. Paweł Pizuński, Poczet wielkich mistrzów krzyżackich,
Skarszewy, bd. (zapewne przed 1999)

Z dyrektorów Zakonu Krzyżackiego najbardziej jest u nas znany Ulryk z Jungingenu, chociaż główna jego zasługa była taka, że dał się zabić pod Grunwaldem. Paweł Pizuński postanowił usystematyzować nieco wiedzę o wielkich mistrzach i gdzieś w latach 90. wysmażył leksykon.


     Książka składa się z krótkich notek biograficznych, potraktowanych w sposób popularnonaukowy, czyli bez ścisłego uźródłowienia. Bibliografia (co prawda „wybrana”) wymienia kilka pozycji, głównie niemieckich z XX i końca XIX wieku. Zaczyna się od pierwszego hochmajstra z czasów palestyńskich, Henryka Walpota, a kończy oczywiście na księciu Albrechcie Hohenzollernie, siostrzeńcu Zygmunta Starego. Po drodze pojawiają się tak znane postacie jak Hermann von Salza, który uczynił z Krzyżaków liczącą się siłę, dwaj von Feuchtwangenowie, za których sprawą Zakon przeniósł główną siedzibę do Prus, Konrad von Wallenrod, odmienny od wizerunku zaprezentowanego przez Mickiewicza, bracia von Jungingen czy też zbawca Zakonu po klęsce grunwaldzkiej, Henryk von Plauen.

Są też jednak mistrzowie mniej znani, tacy jak XIII-wieczny malwersant Gerhard von Malberg albo nieco późniejszy Günther von Wüllersleben, o którego istnieniu nauka dowiedziała się dopiero w XIX wieku. Zdarzały się nawet przypadki uzurpacji urzędu, jak Gotfryd von Hohenlohe. Funkcja wielkiego mistrza nie zawsze była dożywotnia: całkiem często zdarzały się przypadki rezygnacji. Śmiercią gwałtowną, oprócz Ulryka pod Grunwaldem, zginął Werner von Orseln (zadźgany przez współbrata), a także, być może, Paweł von Russdorf. Von Plauen tak natomiast dopiekł braciom swoimi tyrańskimi skłonnościami, że siłą zmusili go do ustąpienia. Najdłużej wielkimi mistrzami byli von Salza i Winrych von Kniprode – każdy po 29 lat. Pochodzenie z terenów Rzeszy rozkładało się rozmaicie, żaden wielki mistrz nie urodził się w Prusiech, ale ze dwóch było Szwajcarami.

            Czyta się toto całkiem lekko, może w zasadzie służyć za bryk z historii Zakonu. Widać jednak, że książka została wydana własnym sumptem. Chociaż korektą zajął się bliżej nieokreślony „zespół redakcyjny”, to przydałoby się jej więcej, gdzieniegdzie trafiają się błędy i literówki typu „Jaćwierz”. Za ikonografię służą portrety wielkich mistrzów, głównie w postaci drzeworytów z książek wydanych odpowiednio w 1684 i 1720 r., ale są też zdjęcia np. nagrobków, posągów czy fresków z Malborka.

Sekularyzacja Prus nie oznaczała końca Zakonu Marii Panny Domu Niemieckiego – istnieje on do dzisiaj, choć już dawno nie ma charakteru rycerskiego, a wielcy mistrzowie rezydują we Widniu. Krzyżacy przestali jednak być liczącą się siłą polityczną dysponującą własnym państwem, a już w ogóle nie wpływali na historię Polski i okolic, więc późniejsze ich dzieje nie interesują autora.

  

14. Andrzej Rzempołuch, Lidzbark Warmiński, Warszawa 1989 (z serii Barbakan)

Kolejna – po omawianym dawniej Malborku – książka z serii poświęconej ważnym zabytkom polskim. Czytania jest tu zaledwie na 56 stron (plus streszczenia w kilku językach), ale do tego drugie tyle ilustracji, głównie czarno-białych.

            Na tekst składa się krótki zarys historii Lidzbarku W., lokowanego na prawie chełmińskim przez biskupa warmińskiego Eberharda z Nysy na początku XIV wieku – jednakże standardową siatkę ulic trzeba było dostosować do warunków terenowych. Co ciekawe, pierwszymi mieszkańcami Lidzbarka byli osadnicy z Dolnego Śląska! Jako siedziba biskupów warmińskich, miasto należało do najważniejszych ośrodków kulturalnych w Prusiech; urzędowali tu m.in. Łukasz Watzenrode (z siostrzeńcami Kopernikami), Jan Dantyszek, Stanisław Hozjusz, Marcin Kromer czy ostatni z polskich biskupów warmińskich przed zaborami (i jeszcze na ich początku) – Ignacy Krasicki. Rys historyczny omawia też jednak zmiany architektoniczne w mieście za Niemca oraz prace konserwacyjne po II wojnie światowej.

            Największy rozdział to oczywiście omówienie gotyckiego zamku biskupiego w widłach Łyny i Symsarny – jego architektury, zmian na przestrzeni dziejów oraz wystroju. Trochę miejsca poświęcono też oranżerii (dziś po drugiej stronie szosy), a także najważniejszym zabytkom w samym mieście, takim jak kościół farny św. Piotra, Pawła i Michała Archanioła, kościół na Pilniku, kościół ewangelicki pełniący dziś funkcję cerkwi czy zachowane fragmenty murów obronnych (poza Pilnikiem wszystkie widziałem na własne oczy). Autor poświęcił też parę słów artystom działającym w Lidzbarku od XV do XVIII w.

Ilustracji jest ponad 70, z czego większość przypada na zamek. Są to zarówno fotografie stanu rezydencji w latach 80., jak i reprodukcje dawnych wizerunków. Należy dodać, że od czasu wydania sporo się zmieniło i dziś można podziwiać częściowo odrestaurowane freski na krużgankach I piętra, których na zdjęciach w książce jeszcze nie ma.

Fanów nieco nowszych zabytków zainteresuje zdjęcie ul. Ratuszowej z ówczesnymi szyldami. Wtedy, od lewej do prawej, widać było kawałek ratusza, bibliotekę, Miejski Dom Towarowy, lokal o nieokreślonym przeznaczeniu, sklep obuwniczy i sklep AGD. Na Google Street View można jeszcze zobaczyć stan z 2013 – od biblioteki w prawo znajdują się: sklep odzieżowo-sportowy, obuwniczy, odzieżowy i księgarnia. W roku 2024 były to: pusty lokal, usługi krawieckie, laboratorium medyczne i w dalszym ciągu księgarnia (służąca zarazem jako sklep papierniczy, zabawkarski i z wyposażeniem dla plastyków).

  

15. Paweł Pizuński, Krzyżacy od A do Z, Skarszewy 1999

Przebywając na terenie dawnego państwa zakonnego, przeczytałem jeszcze drugą książkę P. Pizuńskiego. Jak się łatwo domyślić, jest to leksykon przedstawiający alfabetycznie najważniejsze kwestie związane z Krzyżakami – nie tylko od A do Z, ale nawet do Ż jak Żmudź.

            Podobnie jak Poczet wielkich mistrzów, książka może służyć jako podręczne kompendium na temat Krzyżaców. Tu również wymienieni zostali wszyscy wielcy mistrzowie Zakonu, ale też szereg innych dostojników i innych postaci ważnych w jego historii, nie wyłączając biskupów, w tym warmińskich. Co się zaś tyczy zamków krzyżackich, to chyba każdy z nich dostał po haśle – kiedy powstał, jakie były jego losy i struktura, co się z nim później stało. Kwidzyna i Lidzbarka nie ma, bo to były zamki biskupie, nie zakonne.

            Prócz tego leksykon wyjaśnia poszczególne urzędy, jednostki administracyjne, ważniejsze wydarzenia itp. Mowa o stosowanej broni, walucie państwa krzyżackiego i dokumentach stanowiących podstawę funkcjonowania Zakonu. Do tego dochodzą różne grupy personelu – samych braci-rycerzy było stosunkowo niewielu, ale wokół nich kręcili się różni półbracia, sarianci, rozmaici służebni, wojska zaciężne, rycerstwo i Prusowie zobowiązani do służby wojskowej w zamian za posiadanie ziemi… Istniały nawet siostry krzyżackie, ale nie w Prusiech i ogólnie mało o nich wiadomo. Poświęcono też kilka haseł Prusom, ich plemionom, a nawet paru głośniejszym przywódcom, takim jak Skumand czy Herkus Monte. Stosunkowo zdawkowo natomiast potraktowani zostali satelici Krzyżaców – kawalerowie mieczowi i bracia dobrzyńscy.

            Tekst urozmaica trochę ilustracji – m.in. ryciny i zdjęcia zamków albo reprodukcje pieczęci poszczególnych konwentów i dostojników. Natomiast co do korekty, to mogłaby być lepsza. Kurlandzkie miasto Mitawa funkcjonuje np. jako „Miława”. Pod literą „Ł” widzę zagadkowe hasło „łałmy”, z odniesieniem do hasła „Natangia”. Sprawdzam więc pod „N”, cóż to były te łałmy, i okazuje się, że były to boginki czczone przez Natangów, jednak nie „łałmy”, lecz – „łaumy”. Ojciec Dużego Witolda, wielki książę Kiejstut, występuje zaś w całym leksykonie konsekwentnie jako „Kiejstrut”. Kiej się ta korekta czymś struła…

  

16. Zbigniew Nienacki, Nowe przygody Pana Samochodzika, Olsztyn-Białystok 1982

Skoro już zaniosło mnie na Mazury, postanowiłem sięgnąć po kolejną książkę z popularnej serii Zbigniewa Nienackiego.

Tym razem Tomasza N. Samochodzika spotykamy w gospodzie ludowej nad Jeziorakiem. Na naprawę promu czeka tam wiele spośród ważniejszych dramatis personae, które będą nam towarzyszyć w ciągu dalszej akcji. Dopiero w drugim rozdziale dowiadujemy się z retrospekcji, że główny bohater przyjechał na Mazury, aby odnaleźć hitlerowską ciężarówkę ze zrabowanymi zbiorami jednego z muzeów, która pod koniec wojny utonęła gdzieś w jeziorze. Wiadomo, że skarbu poszukuje już podejrzany osobnik z blizną, ale nieznane jest choćby przybliżone jego położenie, dlatego pan Tomasz pracuje sam, w ramach urlopu.

A raczej próbuje pracować, ponieważ przez 90% książki jego uwagę nieustannie absorbują inne sprawy. Należy do nich w pierwszym rzędzie Czarny Franek i jego banda chuliganów, rozbisurmaniający się w tak pięknych okolicznościach przyrody. Wojnę podjazdową toczy z nimi niejaki Kapitan Nemo, tajemniczy wigiliant na szybkiej łodzi. Jest też nadęty „książę spinningu” Wacek Krawacik, który już by zdobył złoty medal wędkarski, ale ktoś mu ukradł zdobytą wielkim kosztem mapę najlepszych łowisk. Oprócz tego Pan Samochodzik poznaje oczywiście intrygującą pannę oraz skazany jest na uciążliwe towarzystwo zarozumiałego, acz nieskutecznego wędkarza, pana Anatola. W ciągu akcji pojawia się znany z pierwszych trzech powieści w serii harcerz Wilhelm Tell – teraz już drużynowy – oraz jego podwładny Baśka, który potem wystąpi w Zagadkach Fromborka. 

Cokolwiek by mówić o poglądach politycznych Nienackiego, o wizerunku postaci kobiecych czy o tym, że jak na kogoś, kto postawił sobie za cel edukować poprzez rozrywkę, jego książki zawierają coś dużo błędów rzeczowych – to ewokować wakacyjną atmosferę on potrafił. Te noce w namiocie, żegluga po jeziorach, łowienie ryb, czajenie się w krzakach… Błędów rzeczowych udało mu się uniknąć dzięki temu, że tym razem pan Tomasz nie szwenda się po zabytkach, tylko na łonie przyrody. Gdzieś tam w tle pojawia się Jerzwałd, wieś, w której mieszkał sam Nienacki (i którą potem osobliwie sportretował jako Skiroławki).

Z dzisiejszej perspektywy może uderzać, że co prawda zostawianie w lesie pustych puszek po konserwach uważa się za kompletny brak szacunku do przyrody, ale za właściwe uchodzi ich zakopywanie. Osobliwe jest też narzekanie napotkanego milicjanta, że turystom przybywającym nad jezioro nie chce się meldować na pobyt czasowy – jednakże sam autor, jak i jego bohater, był legalistą i lojalistą PRL, więc nie ma się co dziwić. Milicjanci są zresztą uprzejmi, akuratni i wygłaszają pogadanki. Skłonności dydaktyczne ma sam Tomasz – swoją drogą ormowiec – przez co zostaje ochrzczony przezwiskiem „Pan Samoględzik”.

Jeśli chodzi o pannę, to tym razem ma na imię Marta, ma też warkocz i dopiero co zdała na studia. Między nią a Tomaszem nie dochodzi do żadnych kroków romansowych poza flirtoidalnym przekomarzaniem się. Druga ważniejsza postać żeńska to ruda Bronka, członkini bandy, wobec której Pan S. ma okazję użyć talentów dydaktycznych. Płeć feminalną reprezentuje poza tym Edyta, narzeczona Wacka - w zasadzie mogłoby jej nie być, bo nie wnosi zgoła nic do fabuły, tylko się opala na pokładzie jachtu (gdyby to był film, mogłaby przynajmniej robić za fanserwis), oraz jeszcze słabiej zarysowane żony pana Anatola i jego kolegi, pana Kazia, który sam przez większość książki stanowi li tylko tło dla Anatola.

Po raz pierwszy powieść wydana została w 1970 r., ale ja korzystałem z wydania z 1982 r., w ramach serii w opracowaniu graficznym Szymona Kobylińskiego.

środa, 24 lipca 2024

Mechanicy stalowych wrót, czyli płyty z czerwca

 

W czerwcu do mojej kolekcji trafiły tylko trzy albumy muzyczne – wszystkie z Faradaguła, od jeszcze innych sprzedawców niż poprzednio. Wszystkie też zostały wydane w latach 90., ale – w dwóch przypadkach – zawierają nagrania sporo wcześniejsze.

  

Steely Dan, Then and Now: The Best of Steely Dan, 1993

Zespół Steely Dan, w Ameryce zaliczany do klasyki, u nas jest stosunkowo mało znany, choć lansowało go kilka osobistości z Markiem Niedźwieckim na czele. Taki np. „Tylko/Teraz Rock” pisał o nim ciepło, ale rzadko. W moje ręce wpadł wybór z siedmiu płyt z lat 1972-1980 (czyli wszystko, co wydali, zanim się rozpadli; dopiero w latach 90. doszło do reaktywacji). Składanka zawiera wszystkie singlowe utwory zespołu oprócz pięciu oraz jeszcze parę piosenek niepromowanych, acz popularnych. Okładka, z nowoczesnym krojem pisma i zdjęciem instalacji Carhenge (jak Stonehenge, tylko zrobione z samochodów), nie sugeruje muzyki z lat siedemdziesiątych.

Początkowo Steely Dan był kwintetem, ale od czwartego albumu zostali z niej dwaj śpiewający multiinstrumentaliści – Donald Fagen (głównie klawiszowiec) i zmarły kilka lat temu Walter Becker (głównie basista). Twórczość zespołu mieści się w pojemnej kategorii „soft rocka”. Często pojawiają się elementa jazzu i czarnej muzyki. Funkowy rytm, fortepian elektryczny, harmonijka chromatyczna, nawet wokale inspirowane soulem – usłyszeć to można w takich utworach jak Peg, Hey Nineteen czy umieszczona na końcu Josie, która przycina niezłym groovem. Utrzymany w podobnym nastroju FM ze ścieżki filmu pod tym samym tytułem ozdabia np. przeciągła solówka saksofonu.

Dużo też elementów jazzowych, wspartych sekcją dętą (Deacon Blue, My Old School). Bodhisattva to, jak sama nazwa wskazuje, szybki, swingujący blues, w którego aranżacji jakoś się jednak mieszczą gitarowe unisona. Jeśli ktoś się spodziewał sitaru, to jego długiej solówki nie znajdzie w tej piosence, tylko w opartym na latynoskiej rytmice Do It Again.

            Z utworów bardziej rockowych mamy otwierający zestaw Reelin’ in the Years: gitarowe unisona i harmonie w refrenie wydają się momentami podjeżdżać aż pod Wishbone Ash. Jazzujący Rikki Don’t Lose That Number ma natomiast pogodną atmosferę, kojarzącą się nieco z Eagles. Dla odmiany         Black Friday to kawałek motorycznego blues rocka, zmiękczonego przez fortepian elektryczny. W Haitian Divorce pojawia się rytmika reggae i solo mocno przetworzonej (fuzz + wah-wah) gitary. Mój ulubiony jest natomiast niesinglowy Dirty Work – ballada z organami, dęciakami i bogatymi harmoniami w refrenie.

Składanka zachęca do dalszego zapoznania się z twórczością zespołu. 


 

Mike & The Mechanics, Beggar on a Beach of Gold, 1995

Spośród członków Genesis największy sukces na własny rachunek odniósł oczywiście Phil Collins. Kariera solowa Petera Gabriela była mniej udana komercyjnie, ale bardziej artystycznie, Ray Wilson stał się raczej gwiazdą formatu lokalnego, a gitarzyści Steve Hackett i Anthony Philips siedzieli w artrockowej niszy. Na temat basisty, Mike’a Rutherforda, można powiedzieć, że osiągnął sukcesik – nie tak wielki jak u Collinsa, ale wystarczający, żeby parę jego piosenek przeszło do stałego repertuaru stacji radiowych. Uczynił to w ramach grupy Mike & The Mechanics, którą w klasycznym okresie współtworzyli dwaj wokaliści, Carrack i Young. Obaj o imieniu Paul, co prowadziło nieraz do zabawnych qui pro quo.

Grzegorz Czyż, "Tylko Rock" 7/1999

            Krytycy najbardziej cenią pierwsze trzy płyty Mechaników, ale kiedy myślę o tym zespole, automatycznie przychodzą mi do głowy dwie melodie i obie właśnie z Beggara, obie zresztą oparte na brzmieniu gitar akustycznych. Nastrojowy Another Cup of Coffee stosunkowo przypomina styl Collinsa, natomiast Over My Shoulder, z udziałem żeńskiego chórku – Tessy Niles i Katie Cassoon (chyba Kissoon?) –  plasuje się bliżej amerykańskiej alternatywy. Na listach przebojów dobrze sobie też radził utwór tytułowy, równie pogodny jak ten drugi.

Zasadnicze trio uzupełnił tu perkusista Peter Van Hooke, a wśród akompaniatorów pojawiło się parę znanych nazwisk: Gary Wallis (też perkusja), Clem Clempson (gitara, kiedyś w Colosseum) i Andy Newmark. Wszystko jest skrojone bardzo elegancko, zgodnie z kanonami epoki – w aranżacjach główną rolę odgrywają syntezatory. O dziwo, nawet utwory oparte na syntetycznej mgle i automatycznej perkusji – które tak mnie odrzucały na piątej płycie Kasi Kowalskiej czy Pilgrimie Claptona – da się zrobić umiejętnie. Świadczy o tym przeróbka You’ve Really Got a Hold of Me – przeboju Smokeya Robinsona z 1962 r., który Beatlesi skowerowali na swojej drugiej płycie; partie wokalne Mechaników uwydatniają tu element soulowy. Podobnie dobre wrażenie robi wielki finał albumu, tandem ballad I Believe (When I Fall in Love It Will Be Forever) oraz Going, Going … Home – obie nieco soulowate, a w tej drugiej pojawia się nawet sekcja dęta.

Ciekawiej jednak się robi, gdy lepiej słychać gitary, nawet akustyczne. Poza wspomnianymi przebojami należy tu Web of Lies z funkowym podcinaniem na syntetycznym odkładzie. Ostrzejszy gitarowy riff można znaleźć w Plain & Simple – nie jakiś straszny czad, lecz raczej coś ze szkoły I Can’t Dance. Przy tym w utworze pojawia się klawiszowa wstawka, na której mogłoby być po prostu napisane „Genesis”.

W ogóle Mike Rutherford nie mógłby zaprzeczyć, że jest członkiem Genesis: wiele z utworów z płyty wyglądałoby całkiem na miejscu z wokalem Collinsa… albo nawet Raya Wilsona. Z tym ostatnim kojarzą mi się utwory bardziej melancholijne, wręcz mroczne: Mea Culpa, a zwłaszcza The Ghost of Sex and You. Genesisowe skojarzenia budzi też „afrykański” motyw gitary w A House of Many Rooms, a nawet syntezatory w spokojnym, zelektronizowanym Someone Always Hates Someone, chociaż Tony Banks nie miał nic wspólnego z powstaniem tego albumu. 

 

The Doors, In Concert, 1991

            Czy Jim Morrison był symbolem seksu, to mnie niespecjalnie obchodzi, ale faktem jest, że miał jucha sporą charyzmę. Objawiała się ona nie tylko w studiu nagraniowym, ale i na scenie. Koncerty The Doors zbliżały się nieraz do misterium, muzyka przeplatała się z recytacją poezji, a Jim wiedział, jak podejść do słuchacza. Według Raya Manzarka, na niesławnym koncercie w Miami, który zakończył się aresztowaniem wokalisty, Morrison wcale nie pokazał juwenaliów, tylko udawał, że pokazuje, a publiczność uwierzyła.

            Do 1991 r. The Doors mieli w dorobku trzy albumy koncertowe: wydany za życia Jima w 1970, klasyczny Absolutely Live, niezły Alive She Cried z 1983 oraz oceniany znacznie niżej Live at the Hollywood Bowl z 1987. Dwupłytowy zestaw In Concert zawiera cały materiał z dwóch pierwszych oraz pojedyncze utwory z trzeciego. Nagrania pochodzą z kilku miast amerykańskich (na samym początku Morrison pozdrawia Filadelfię) i z Kopenhagi. Oprócz powszechnie znanych przebojów znalazły się na nich piosenki Doorsów nieznane z płyt studyjnych, a także opracowania cudzych utworów.

Pierwsza płyta (którą miałem dawniej jako kasetę, bo sprzedawca chyba nie poniał, że całość trzeba sprzedawać razem i część drugą ktoś zgarnął najpierw, bo tam było Light My Fire) jest zasadniczo tożsama z Absolutely Live. Otwiera ją sześciominutowa wersja Who Do You Love Bo Diddleya. Manzarek nie tylko w swoim charakterystycznym stylu gra na fortepianie i organach, ale zapewnia klawiszowe partie basu – grupa nie miała bowiem stałego basisty. John Densmore bębni niestrudzenie, a gitarzysta Robbie Krieger trzyma się z tyłu i tylko w refrenach robi hałas techniką slide.

Dalej następuje wiązanka: Alabama Song Weilla i Brechta połączone z Backdoor Man Williego Dixona (w którym Jim wreszcie ma okazję wrzasnąć prosto z trzewi, a Robbie – zagrać dłuższe solo) przechodzą w autorskie utwory Doorsów – krótki Love Hides oraz dramatyczny protest song Five to One.

Bluesrockowy, niepublikowany wcześniej Build Me a Woman stanowi chwilę oddechu przed jednym z najbardziej emocjonalnych fragmentów albumu. Chodzi o czternastominutowe When the Music’s Over: publiczność żywiołowo reaguje, a około dziesiątej minuty nadchodzi kulminacja z rozdzierającym wrzaskiem Morrisona i hałaśliwymi organami. Potem znów odpoczynek w postaci nastrojowego Universal Mind (z pokaźnym cytatem z Afro-Blue Mongo Santamarii). Z kolejnej dłuższej formy, The Soft Parade, Morrison wygłasza jedynie krótką recytację, po której grupa przechodzi w znajomy rytm i motyw, ale… nieznajomy tekst. Niezbyt przyjemnie zatytułowany Dead Cats, Dead Rats okazuje się swoistym wstępem do starego, dobrego Break on Through.

Punktem kulminacyjnym koncertu jest suita Celebration of the Lizard – jakoś tak się złożyło, że grupa nigdy nie zdołała nagrać jej w studiu, z wyjątkiem jednego z fragmentów, niepokojącego Not to Touch the Earth. Tu mamy ją w pełnym wymiarze, z recytacjami (Lions in the Street), sekcją kakofoniczną (Wake Up), jazzującą (The Hill Dwellers) i monumentalną (Names of the Kingdom). Po takim katharsis zagrany na bis Soul Kitchen brzmi zaskakująco zwyczajnie i stanowi mocne zwieńczenie koncertu.

Druga płyta, poskładana z kawałków kilku albumów, robi mniejsze wrażenie niż pierwsza, ale też ma niezłą atmosferę, szczególnie, że to właśnie tu trafiło Light My Fire, do którego wpleciony został Graveyard Poem – łącznie prawie 10 minut. Znalazły się tu również trzy spośród pogodniejszych przebojów The Doors: rozpoczynający całość Roadhouse Blues (z solówką), Love Me Two Times (poprzedzony melorecytacją na oszczędnym bluesowym podkładzie – Texas Radio and the Big Beat), i Moonlight Drive – do szczęścia brakuje tylko Touch Me.

Z cudzych utworów Jim wykonał Glorię swojego irlandzkiego imiennika, Vana Morrisona, do której chyba dołożył sporo od siebie (z tej zaś wersji korzystał obficie – i obleśnie – Marcin Świetlicki). Są też dwa kolejne standardy Williego Dixona: Little Red Rooster z gościnnym udziałem Johna Sebastiana z zespołu The Loving Spoonful, który zagrał tu na harmonijce, oraz Close to You (przeszczepiony z Absolutely Live), zaśpiewany dla odmiany przez Manzarka. Krieger najwyraźniej lubi ślizganie się po strunach kawałkiem metalu, bo charakterystyczne glissanda słychać w Roosterze i paru innych.

Druga płyta nie jest jednak całkiem pozbawiona elementów „misteryjnych”. Pojawia się więc Unknown Soldier z zainscenizowaną „egzekucją” Morrisona (tego, co się dzieje na scenie, kiedy werbel gra tusz, można się jedynie domyślać). Na finał zaprezentowany został, oczywiście, The End – majestatyczny, orientalizujący zapis złego snu, i to w wykonaniu wcześniej niepublikowanym: rozciągnięty do kwadransa, z partiami tekstu, których nie pamiętam z oryginału.



wtorek, 2 lipca 2024

Śladem mongolskich kopyt, czyli miasto Witelona

 

W weekend majowy (zwany ostatnio majówką albo nawet Majówką, przez co odchodzi do lamusa pierwotne znaczenie tego słowa) wybrałem się do Legnicy (zwanej też Liegnitz, Lignicą albo nawet Lihnycią). Początkowo planowałem Gniezno, ale o zmianie zdecydował fakt, że do Legnicy można było jechać bez przesiadek, pociągiem pospiesznym na Szczecin.

Heringsbudy

Do mojego miasta włok przyjechał o czasie. Jednakże we Chrocławiu (ok. 11:40) podano komunikat, że podróżni jadący do Środy i Legnicy winni się przesiąść w pociąg Kolei Dolnośląskich. Przyprawiło mnie to o niejaką frustrację, zwłaszcza że w zasięgu wzroku nie było nikogo, kto by mógł udzielić jakich informacji. W końcu załapano się na przyspieszony do Lubina (nie mylić z Lublinem!) o 12:29 i byliśmy na miejscu z zaledwie półtoragodzinnym opóźnieniem. Można było podziękować stojącemu przy wejściu do dworca krasnalowi KaDecikowi.

Sam dworzec nie jest ani bardzo duży, ani specjalnie nowoczesny, ale ściany wyłożone żółtymi i zielonymi kafelkami mają urok. Przed wejściem, oprócz krasnala, można zobaczyć tablicę pamiątkową z 1946, na której nazwa miasta widnieje jeszcze w formie „Lignica”.

Hotel znajdował się, na szczęście, tuż obok dworca, ale musieliśmy jeszcze poczekać w restauracji na rozpoczęcie o 14 doby hotelowej. Pokój był przyzwoity, widywałem lepsze, ale i widywałem gorsze. Największy mankament stanowiły lampki nocne zamontowane w ścianie na absurdalnie dużej wysokości, praktycznie uniemożliwiające lekturę.

Meduza pod sufitem

Restauracja połączona jest z browarem, więc w sali jadalnej znajdują się miedziane kadzie warzelne, których nie należy dotykać, bo gorące. Śniadania podawano w formie szewskiego stołu, ale skromniejszego niż zazwyczaj: musli nie było w ogóle, a jajka dopiero od trzeciego dnia (fakt, że w długi weekend hotel miał prombel z łańcuchami dostaw). Poza tym nie było automatu z herbatą czy kawą, tylko należało prosić obsługę o zagotowanie wody. Goście mogą przyjechać ze zwierzętami: za naszego pobytu do restauracji przyszły biała suczka i szary rasowy kiziak. Tego ostatniego dziewczynka nosiła na głowie i nie sprawiał wrażenia, jakby miał coś przeciwko temu.

Miedziane kobiety Marka Tomasika na klatce w Muzeum Miedzy

W pokojowym telewizorze można zobaczyć m.in. kanały lokalne z Bolesławca i Zgorzelca oraz dwa programy discopolowe – Polo TV i Szlagier TV. Ten drugi miał się chyba koncentrować na pseudofolkowej odmianie stylu – co oznaczało głównie klimata góralskie czy romskie – ale podział nie był zbyt ostry, bo góroli widziałem też na pierwszym kanale, a ogólnopolskie desko polo – na drugim. Za to w jadalni któregoś dnia rano z głośników leciało Whole Lotta Love i Gimme All Your Lovin’, potem Crash Test Dummies i jeszcze coś, ale po jakimś czasie też zmienili na disco.

W Legnicy zwiedzaliśmy najogólniej historyczne centrum, zamknięte w pierścieniu ulic Libana-Witelona-Skarbka-Dziennikarska-Piastowska-Pocztowa. Z dawnych murów miejskich pozostały zasadniczo dwie wieże: Bramy Głogowskiej (z informacją turystyczną) i Bramy Chojnowskiej. Nie są jednak najwyższymi budowlami w mieście, bo przewyższa je choćby maszt Poczty Polskiej, a już przede wszystkim komin huty.

Wieża Bramy Głogowskiej

Do ważnych punktów starego miasta należy Zamek Piastowski – o rodowodzie jeszcze XII-wiecznym, ale wielokrotnie przebudowywany. Po zniszczeniach wojennych stał i niszczał, aż postanowiono go wyremontować i urządzić w środku placówki oświatowe, m.in. Zespół Szkół Muzycznych. Znajduje się tam też oddział Muzeum Miedzi, przeznaczony do zwiedzania z przewodniczką. Pawilon na środku dziedzińca kryje ruiny kaplicy św. Benedykta i Wawrzyńca.

Z zewnątrz i z wewnątrz

Do zwiedzania udostępniono obie zachowane wieże zamkowe, choć nie jest to atrakcja dla wszystkich – dużo łażenia i stromo. Wieżę św. Jadwigi pokonuje się tylko do około połowy, w dodatku nie można stamtąd podziwiać widoków, bo szyby są z nieprzezroczystego szkła. Za to można podziwiać – słabo zachowane, ale zawszeć – freski przedstawiające wzory cnót rycerskich, jak król Artur, Karol Wielki, Gotfryd z Bulionu czy Juda Machabeusz.

Co innego z Wieżą Św. Piotra, wyremontowaną i udostępnioną dla zwiedzających dopiero parę lat temu. Wejście jest bardzo wysokie i strome, ale przewodniczka zarządza co jakiś czas postoje w pomieszczeniach po drodze.

Z tarasu na szczycie rozciąga się monumentalny widok na Legnicę i okolicę. Doskonale widać z bliska katedrę, Galerię Piastowską, luksusowy hotel, a dalej także komin huty i bloki na Zakaczawiu.

Architektura miejska – jak to na Ziemiach Wyzyskanych: dużo ładnych architektonicznie, ale zaniedbanych budynków popruskich. Sporo eklektycznych i klasycyzujących kamienic, trochę secesji, gdzieniegdzie – jak we Wrocku, ale na mniejszą skalę – betonowe klocki w miejscu budynków zburzonych w czasie wojny. Gdzieniegdzie też trafia się na przykłady postmodernizmu.

Gotycka katedra św. Piotra i Pawła jest jednym z budynków najbardziej rzucających się w oczy. Pomiędzy nią a ul. Witelona rozciąga się Plac Słowiański (jak to zwykle bywa na Ziemiach Wyzyskanych), czyli typowa nowoczesna wybetonowana płaszczatka, do której przylegają modernistyczny urząd powiatowy, zwyczajny blok mieszkalny, neogotycki gmach Banku Spółdzielczego z podcieniami oraz pudełkowata kamienica mieszcząca Wydział Oświaty. Jest też neorenesansowy Nowy Ratusz o czterech skrzydłach: przy katedrze mieści się Urząd Miasta, a z drugiej strony, od Witelona, wprowadzili się strażacy, których komenda obejmuje jeszcze parę innych budynków.

Od katedry zaczyna się legnicki Rynek. Jest on podłużny niczym wrocławski, tyle że sporo mniejszy. Podobnie jak w Breslau, środkiem biegnie blok zabytkowych budynków, w tym barokowy ratusz, i wyjątkowo spektakularny Wachtelkorb, czyli dom Pod Przepiórczym Koszem z ogromnym zgrafitem, oraz wąskie kamieniczki z podcieniami, zwane Śledziówkami lub Heringsbudami, z których jedną również zdobi zgrafito. Ponadto zwraca uwagę nowoczesna mozaika przy bibliotece miejskiej.

Od strony katedry z rynkiem sąsiaduje zielony Plac Powstańców Wielkopolskich. Pod fontanną grywają uliczni muzycy, a opodal rozkładają się bukiniści. Plac przechodzi w ulicę NMP – reprezentacyjny deptak, przy którym mimo wszystko może się nagle trafić pusty, udeptany plac.

Przy tej ulicy stoi kamienica Scholza, na której można zobaczyć kolejne duże sgraffito z personifikacjami sztuk wyzwolonych. Perspektywę ulicy zamyka druga monumentalna świątynia w mieście – protestancki kościół Mariacki, też gotycki (pochodzenia XIV-wiecznego). Można wejść na wieżę, ale tym razem nie skorzystałem.

Jeżeli chodzi o pozostałe kościoły w centrum, to rzucają się w oczy jeszcze dwie duże sztuki: barokowy św. Chrzciciel w centrum i neogotycki św. Jacek na drugim brzegu Kaczawy.

Różne ozdoby fasadne

Dla wielu atrakcją jest położona tuż obok Mariackiego świątynia konsumpcjonizmu, Galeria Piastów, ale ja w niej ciągle się gubię. Bardziej naturalne dla mnie środowisko to targ na Placu Warzywnym.

Goryl dolnośląski

Próbowałem też dotrzeć do Księgarni Akademickiej, ale ona chyba znajdowała się na terenie Collegium Witelona, który był tego dnia zamknięty. Poza tym w mieście brak poważnych księgarni, jedynie Empik, Świat Książki, księgarnia diecezjalna i bukiniści.

Są za to biznesy z innych branż


Spośród budynków zrujnowanych moją uwagę zwrócił stary browar, a później także kino „Polonia”, w którym 5 maja 1945 odbył się pierwszy seans filmowy na Ziemiach Wyzyskanych. Po kilku tygodniach od wycieczki ze zdumieniem zobaczyłem je w III sezonie Rojstu, gdzie grało stary budynek hotelu w wątku osadzonym w latach 60.

Wytropiłem też zrujnowany portal strzeżony przez dwa pozłacane lwy, nad którym widnieje dumny, choć nieco ukruszony napis „Universitas in Liginicium 1526”. Jak się dowiedziałem, jest to gmach Wyższej Szkoły Meneldżerskiej, która została zawieszona w 2016, a jej rektorowi postawiono 77 zarzutów oszustwa.

Legnicki Hungwart

Od centrum w kierunku południowym odbiega ulica Jaworzyńska. Prócz tego, że jest ważną arterią komunikacyjną, można tam znaleźć co nieco ciekawej arcytektury, jako to szkoła im. Zofii Kossak-Szczuckiej z lat trzydziestych (kiedy oczywiście nazywała się inaczej), z płaskorzeźbami uczniów w portalu i szachulcem na szczycie (a tak w ogóle szachulców ani muru pruskiego nie ma za dużo w centrum Legnicy). Nieopodal znajduje się cerkiew prawosławna Zmartwychwstania Pańskiego, urządzona w budynku całkiem zachodnioeuropejskim, który za Niemca służył ewangelikom. W mieście jest też cerkiew grekokatolicka, ale oddalona od centrum.

Odbijając w bok pomiędzy willami, napotykam Plac Orląt Lwowskich, gdzie stoi obeliks ku czci Henryka Pobożnego i św. Jadwigi Śląskiej, z cytatem z JP2. Tło dla niego stanowi potężny budynek kurii biskupiej, z frontonem ozdobionym twarzami faraonów, znakami zodiaku oraz czterema postaciami kobiecymi, z których jedna trzyma rakietę tenisową. Skąd taka blasfemia na budynku diecezjalnym? Ano, za Niemca była tu szkoła żeńska (liceum i gimnazjum).

Iga Radwańska

Najważniejszą placówką muzealną w mieście jest Muzeum Miedzi. W głównym gmachu mieści się wystawa stała, obejmująca rozmaite wyroby miedziane (w tym wannę), historię wydobycia miedzi w regionie, a także przykłady miedziorytnictwa.

Niesłychane, Zygmunt III Taca

Do tego dochodzą ekspozycje czasowe. Co roku muzeum wystawia prace związane z Festiwalem „Srebro”. Latoś były to dzieła Wydziału Biżuterii ASP w Łodzi (m.in. naszyjnik z piętki od chleba i zestaw naczyń z filcu) oraz czesko-słowacka biżuteria ery cyfrowej z Triennale Szkła i Biżuterii w Jabloncu – w tym medalion z dysku twardego czy naszyjniki z układów scalonych.

W osobnej sali pojawiło się malarstwo skaldynawskie z prywatnej kolekcji, a w korytarzu wisiały surrealistyczno-fantastyczne grafiki Jarosława Jaśnikowskiego. Była też wystawa poświęcona odnalezionemu niedawno skarbowi srebrnemu z Czarnkowa. Na pamiątkę zanabyłem album Ha-Gi za 5 zł.

"To òznôczô Kaszëba"

Co miała Ha-Ga (Anna Gosławska-Lipińska) wspólnego z Legnicą? Tego nie wiem, dotarłem jedynie do informacji, że zdarzało jej się przebywać w Jeleniej Górze. W Legnicy jednak odbywa się Satyrykon – festiwal rysunku satyrycznego i w ogóle satyry, a to właśnie jego organizatorzy, razem z córką Ha-Gi, przygotowali wspomniany album. Maskotką imprezy jest „satyrykonowy chłopaczek”  Filip w błazeńskiej czapce. Rzeźba stoi przy ul. NMP i pilnuje galerii sławy Satyrykonu: szeregu metalowych płyt chodnikowych upamiętniających polskich satyryków, takich jak Czeczot, Lipiński, Maria Czubaszek czy Stefania Grodzieńska.

Tuż za rogiem od Muzeum Miedzy mieści się Akademia Rycerska, gmach zbudowany przez Józefa I dla kształcenia szlacheckiej młodzieży śląskiej. Do jej absolwentów należał Andrzej Zamoyski z KEN. Obecnie różne skrzydła budynku zajmują rozmaite instytucje – jakieś szkoły, wydziały Urzędu Miasta… Na dziedzińcu stoi lew-pomnik legniczan poległych w I wojnie światowej. W Akademii mieści się także oddział Muzeum Miedzi przeznaczony na wystawy czasowe. Tym razem wystawiano tam intrygujące rzeźby, które, ze spatynowanej miedzi i nie tylko, wywajała Katarzyna Bułka-Matłacz.

"...bo na imię mam Młynek, a nazwisko Kawowy"

Oddaliwszy się trochę od centrum, po drugiej stronie ul. Witelona znalazłem bardzo rozległy park miejski. Główna biegnąca przez niego droga, Aleja Orła Białego, ciągnie się aż do Kaczawy, gdzie ludzie kąpią owczarki niemieckie. Po drodze można napotkać różne rzeźby, pawilony, pergolę, a także stadion Miedzi Legnica.

Na jednym końcu parku (przy centrum) mieści się Kozi Staw z wyspą, z drugiego (nad Kaczawą) – nieduży ogród francuski ze stawem oraz muszla koncertowa. Mniej więcej pośrodku urządzony został ogród angielski, stąd zapewne nazwa „Polana Angielska”.

W tych dniach trwały obchody majówki miejskiej, w parku było więc pełno ludzi korzystających z takich atrakcji jak foodtrucki, stragany, konie i wielbłądy. Koło rzeki przedstawiciele Legnickiej Akademii Shaolin uczyli ludzi skakać na trampolinie z fikołkiem w powietrzu. Na Polanie Angielskiej stała scena, jakieś młode panny śpiewały przeboje Bajmu itp., a po nich występowali lokalni raperzy.

 Wieczorem 3 maja, na finał imprezy, miała śpiewać Sylwia Grzeszczak, ale z powodów zdrowotnych nie dojechała i na jej miejsce zaangażowali Ewę Farną. Wybierałem się,  ale zrezygnowałem, bo już miałem w nogach dużo kilometrów.

Henryk Bezbożny

Odbijając w bok od Alei Orła Białego, można dojść w rejon intrygujących willi i kamienic, a stamtąd – nad Kaczawę w bardziej górnym biegu, w rejonie kościoła św. Jacka.

 Idąc bulwarami w obie strony pomiędzy dwoma mostami, sfotografowałem żółtą willę Bolko von Richthofena. Nie chodzi o brata Czerwonego Barona ani o jego kuzyna archeologa, tylko o jeszcze innego hrabiego Bolka, miejscowego potentata. W willi mieści się dziś ośrodek pomocy psychopedagogicznej. Obok stoi niewielki kościółek, ufundowany przez Richthofena dla potrzeb Kościoła Apostolskiego, a dziś użytkowany przez zielonoświątkowców.

Jeśli chodzi o rzeźby w mieście, to w parku niedaleko dworca stoją postaci z deka postsocrealistyczne: hutnik, żniwiarz, włókniarka i kobieta z dzieckiem, co do której nie znalazłem informacji. Z nowszych zwraca uwagę seria Edwarda Mirowskiego „Dzieci Legnicy” w czapkach z gazety – Julek przy katedrze, Edek na Zakaczawiu i Florek przy nowoczesnym budynku. W różnych miejscach można też zobaczyć rzeźby bardziej abstrakcyjne, a pod murami zamkowymi – dużą pacynę mającą zapewne symbolizować rycerzy Henryka Pobożnego.


Entuzjastom historii Legnica kojarzy się z bitwą, w której Mongolczycy tak rozwalcowali wojska chrześcijańskie, że książę Henryk II Pobożny zupełnie stracił głowę. Do bitwy doszło jednak nie pod samym miastem, tylko… nie wiadomo dokładnie gdzie. Naukowcy wysuwają rozmaite teorie, a grupa zapaleńców grasuje po okolicy z wykrywaczami metalu, poprzysiągłszy, że nie spoczną, dopóki nie odnajdą pola bitwy. Na razie – w 2018 – znaleźli przy okazji skarb srebrnych monet z X wieku, w tym bawarskich, arabskich i perskich.

Wiadomo w każdym razie, że bitwa nie odbyła się na terenie dzisiejszej wsi Legnickie Pole, jakieś 10 km od miasta – bo wieś położona jest na wzgórzu, więc co najwyżej Mongołowie mogli tam po bitwie rozbić obóz. Jednak to właśnie w Legnickim Polu znajduje się Muzeum Bitwy Legnickiej. Dojeżdża tam z miasta autobus, ale w niedziele i święta dość rzadko, więc jeśli się nie chce czekać kilku godzin na kurs powrotny, to trzeba odłożyć trochę groszy na taksówkę (w takich sytuacjach z całą dobitnością rozumie się sens przysłowia „czas to pieniądz”). Uwaga: bilet autobusowy powinien być podmiejski (II strefa). Nie zaleca się kupować w kebabie na dworcu, bo tam mają tylko normalne, a ekspedientki nie obchodzi, jakie są w mieście bilety. Są też prywatne busy, lecz nie korzystałem.

Muzeum mieści się w romańskim kościółku, niegdyś użytkowanym przez benedyktynów, a gdy później wybudowali sobie po drugiej stronie ulicy klasztor – przez protestantów. W jednej dużej sali mieści się trochę eksponatów fizycznych, jako to mongolski łuk (replika) i strzały prosto z Mongolii, autentyczne średniowieczne bełty, płyty nagrobne z okolicy czy replika wrocławskiej płaskorzeźby nagrobnej Henryka Pobożnego. Jest też sporo tablic i ekranów. Pani przewodniczka pokazuje prezentację multimedialną i sama też dość zajmująco opowiada.

Można poza tym wejść na wieżę kościelną, skąd rozciąga się malowniczy widok na Gminny Ośrodek Kultury i sklep mięsny.

Po zwiedzeniu ekspozycji obszedłem muzeum naokoło, podziwiając rzeźby drewniane i resztki pomnika poległych w I wojnie światowej. Uwaga: w muzeum nie ma toalety. Przewodniczka odsyła do cukierni, ale tam również jej nie ma.

Co się tyczy bazyliki św. Jadwigi - oczywiście Śląskiej, żony Henryka Brodatego i matki Pobożnego, nie mylić z królową - to jest ona utrzymana w stylu barokowym, z ciekawymi malowidłami i rzeźbami. Najbardziej podobali mi się Turek i Kozak podtrzymujący łuk głównego portalu.

Ogólnie rzecz biorąc, kolejny wyjazd na terytoria dawnych Prus był pouczający. Mam już na koncie 29 z 49 miast wojewódzkich dawnego podziału administracyjnego.

"Oszczędzaj w PKP"