wtorek, 10 września 2024

O łotrostwie Łymian (z frontu czytelniczego, 6/2024)

 W czasie wakacji skupiłem się na tematyce starożytnego Rzymu, ze szczególnym uwzględnieniem Republiki. Najpierw zapodałem sobie trzy zaległe habełki, a potem coś jeszcze.

 

17. Krzysztof Kęciek, Benewent 275 p.n.e., Warszawa 2001

            Pyrrusa, króla Epiru w III w. p.n.e., kojarzy się zwykle z wyrażeniem „pyrrusowe zwycięstwo”. Ten krewniak Aleksandra Wielkiego miał być awanturnikiem, który w stoczonych bitwach co prawda zwyciężał, ale kosztem tak wielkich strat, że w końcu wytracił całe wojsko. Z wizją taką, rozpropagowaną przez rzymskich historyków, nie zgadza się Krzysztof Kęciek. Podobnie jak w omawianej tu dawniej Magnezji, usiłuje on oddać sprawiedliwość przeciwnikom Rzymu, podchodząc krytycznie do rewelacji starożytnych autorów.



            Pyrrus urodził się w czasach diadochów, od najmłodszych lat miał bardzo burzliwe życie i tak mu już zostało. Zanim wyruszył do Italii, walczył lub sprzymierzał się z prawie każdym ważniejszym władcą usiłującym przejąć kontrolę nad Macedonią, a kilka razy nawet sam jej o mało nie opanował. Nagromadził w końcu takie doświadczenie bojowe, że Tarent, najbogatsze greckie miasto-państwo w Italii, wezwał go jako speca przeciwko coraz bardziej żarłocznemu Rzymowi. Pyrrus chętnie przyjął zaproszenie, licząc zapewne, że zdobędzie na zachód od Grecji podobne imperium, jak Aleksander Wielki na wschodzie.

            Po drodze poznajemy krótką charakterystykę zarówno królestwa Epiru, jak i Republiki Rzymskiej. Pierwsze należało do mniejszych i uboższych państw hellenistycznych, a stanowiło właściwie luźną konfederację górskich plemion, z których tylko najsilniejsi Molossowie mieli króla. Druga na początku III w. p.n.e. ciągle jeszcze nie opanowała całej Italii i wciąż stawiali jej czoło chociażby wojowniczy Samnici, nie mówiąc o Celtach nad Padem i Grekach na południu.

            Główne punkty kampanii italskiej Pyrrusa stanowią trzy bitwy: pod Herakleją, Ausculum i Benewentem. Autor zwraca uwagę, że o każdej kolejnej z nich wiadomo mniej niż o poprzedniej, a co do tej ostatniej nie wiemy nawet na dobrą sprawę, czy faktycznie rozegrała się pod Benewentem. Trudno też zgadnąć, która z nich miałaby być tym klasycznym „pyrrusowym zwycięstwem”, po którym król Epiru nie miał już kim prowadzić wojny. Faktem jest, że nie miał większych szans w konfrontacji z ogromnymi zasobami ludzkimi Rzymu, co doprowadziło go do kilku błędnych decyzji i miotania się w tę i nazad. Kęciek nie poprzestaje zresztą na walkach Pyrrusa w Italii i omawia również zakończone jego zgubą walki o poszerzenie stanu posiadania w Grecji i Macedonii.

            Autor pisze o tym wszystkim potoczystym, jędrnym językiem, nie bez humoru, chociaż można mu zarzucić nadmierne zamiłowanie do wyrażenia „rozbić w puch”. Jego sympatie, jak zwykle, leżą po stronie przeciwników Rzymu, a synowie Wilczycy przedstawieni są jako wiarołomne łaydaki. Twierdzenia rzymskich historyków podważa on na każdym kroku, wskazując np., że zmyślali albo kopiowali w swoich relacjach wydarzenia z dużo starszej epoki.

            Bibliografia jest przyzwoita jak na standardy serii: oprócz źródeł nie tylko opracowania polskie, angielskie i rosyjskie, ale także niemieckie i włoskie, nawet przedwojenne. Okładkę zaprojektował Paweł Głodek w swoim standardowo krwawym stylu. Jest też jedna wkładka z ilustracjami, w tym dwukrotnie zdjęcie tego samego znaleziska grotu i tylca sarissy, które rozpoznam na kilometr, od kiedy widziałem je w Gaugameli Edwarda Dąbrowy.

 

18. Krzysztof Kęciek, Kynoskefalaj 197 p.n.e., Warszawa 2002

            Kolejne opracowanie p. Kęcieka, także z okładką p. Głodka, jest ciut grubsze niż Benewent i opowiada o tym, jak Rzymianie podporządkowali sobie Macedonię i Grecję. Podobnie jak tamta praca była opowieścią o Pyrrusie, a omawiana tu już kiedyś Magnezja 190 p.n.e. – o Antiochu Wielkim, tak w tym przypadku główną postacią dramatu jest Filip V z rodu Antygonidów. Antioch zresztą też się pojawia, podobnie jak jeden z jego arcywrogów, pergamońskich Attalidów.

            Zanim doszło do konfrontacji Filipa z Republiką Rzymską, na ziemiach grecko-macedońskich i w okolicach panował istny Meksyk. Po śmierci Aleksandra doszło, jak wiadomo, do walk o spuściznę po nim i minęło sporo czasu, zanim zwycięstwo przypadło Antygonidom, ale i tak władztwo Filipa przypominało gar wrzącego kapuśniaku. Królowie macedońscy nie byli jednogłośnie uważani za hegemonów całej Grecji, istniały rozmaite związki, sojusze, symmachie… Do tego dochodziły jeszcze najazdy barbarzyńców, takich jak Ilirowie, Trakowie i Dardanowie. Krótko mówiąc, Filip V musiał być – wbrew rzymskiej propagandzie – sprawnym władcą, żeby się w tym wszystkim połapać.

            Na kursie kolizyjnym z Rzymem stanął król macedoński w związku z roztoczeniem przez Wieczne Miasto protektoratu nad państwami iliryjskimi. Z czasem Łymianie zaczęli coraz intensywniej ingerować w politykę grecką, popierając to ten, to tamten sojusz. Szczególne kłopoty sprawiali Filipowi uchodzący za półdzikich Etolowie, którzy utrzymywali się głównie z napadania na sąsiadów – autor nazywa ich wprost „góralskimi zbójnikami”. Wreszcie doszło do tego, że legiony rzymskie otwarcie rozpoczęły działania w Grecji. Filip liczył na sojusz z Kartaginą, ale się przeliczył.

            Wreszcie przeprawił się przez Adriatyk konsul Tytus Kwinkcjusz Flamininus i po trzyletniej kampanii zadał Filipowi generalną klęskę na wzgórzach Kynoskefalaj. Bitwa ta jakoby udowodniła wyższość legionów rzymskich nad sztywną falangą macedońską, ale mogłaby się skończyć inaczej, gdyby Filip nie popełnił szeregu błędów. A tak – musiał uciekać jak niepyszny, a potem wprawdzie zachował królestwo, ale jako klient Rzymu.

            Sympatie autora pozostają niezmienne, chociaż daleki jest od idealizacji króla macedońskiego (rzymscy historycy zrobili zeń jeszcze większego łobuza niż Pyrrusa, do którego mieli przynajmniej szacunek z racji talentów militarnych). Polemizuje też ze starszymi historykami, a Tytusa Liwiusza nazywa nawet „tępawym”. Także ustalenia badaczy XX-wiecznych (N.G.L. Hammonda czy Walbanka, a nawet Tadeusza Wałek-Czerneckiego) poddaje krytycznej ocenie – np. istnieją rozbieżności co do tego, w którym miejscu właściwie doszło do bitwy.

W przystępnej narracji zwraca uwagę dostosowywanie frazeologizmów do starożytnych okoliczności, jak „Jowiszu uchowaj” albo „świstek pergaminu”. Wątpię natomiast, żeby współczesne miasto bułgarskie położone nieopodal pola bitwy nazywało się Kprlm.

            Okładka, zamiast bitwy, przedstawia scenę po bitwie. Są też dwie wkładki z ilustracjami, w tym zdjęcia rejonu walk i po raz kolejny ten sam grot sarissy.

 

 

19. Paweł Rochala, Vercellae 101 p.n.e., Warszawa 2013

            Teraz pora na Germanów. Paweł Rochala, z zawodu strażak, wszedł na scenę książek historycznych z dwiema pozycjami poświęconymi początkom historii Polski: Cedynią 972 i Niemczą 1017. Chociaż spece krytykowali go za fantazję i nie dość naukowy warsztat, wyróżniał się ciekawym prowadzeniem narracji. Potem przeszedł na grunt rzymski Lasem Teutoburskim. Kolejne były Vercellae, opracowanie na temat bitwy, w której legiony zmierzyły się z plemionami Cymbrów i Teutonów. Paradoks polega na tym, że chociaż Teutoni ostatecznie dali Niemcom nazwę, której do dzisiaj używają (sami Niemcy – Deutsch, jak również Włosi – tedesco), to o nich samych wiadomo dużo mniej niż o Cymbrach.

            W swoim popularnym, przystępnym stylu autor opisuje, jako dwa plemiona germańskie zmuszone były opuścić swoją praojczyznę i prowadziły odtąd wędrowny tryb życia, żyjąc z tego, co zrabowały na sąsiadach. Dały się we znaki zarówno innym, osiadłym Germanom, jak i ludom celtyckim, a po drodze, na zasadzie kuli śniegowej, dołączały do nich mniejsze plemiona oraz rozmaite grupy młodych bujańców bez zajęcia. W końcu Cymbrowie i Teutoni znaleźli się na kursie kolizyjnym z Republiką Rzymską, która właśnie przeżywała kryzys. Po zmiażdżeniu Kartaginy i podporządkowaniu sobie Grecji obywatele Wietrznego Miasta popadli w pewne samozadowolenie, tymczasem w samym Rzymie nabrzmiewała kwestia agrarna, a w Afryce uwikłano się w wojnę z królem numidyjskim Jugurtą – niezbyt szczęśliwemu przebiegowi działań zbrojnych towarzyszyła rozpasana korupcja. Kiedy wędrowni Germanie zetknęli się z legionami Rzymu, efektem była seria kompromitujących klęsk, zwieńczonych katastrofą pod Arausio.

            Gdy już się wydawało, że samo Miasto jest na łasce barbarzyńców, sytuację uratował Gajusz Mariusz, konsul pochodzenia plebejskiego. Paradoksalnie większość informacji na jego temat pochodzi od jego tendencyjnych rywali, ale w odróżnieniu od takiego Pyrrusa, Mariusz został już dawno temu doceniony przez historyków. Dziś kojarzy się go głównie z gruntowną reformą armii rzymskiej: zniósł cenzus majątkowy dla poborowych, zlikwidował podział legionistów na grupy wiekowe, wprowadził kohortę jako jednostkę taktyczną. O tych sprawach mówi rozdział poświęcony armii Republiki, a osobny dotyczy wojskowości Germanów.

            Następnie przechodzimy już do starć pomiędzy Rzymem a wędrownymi plemionami. Cymbrowie i Teutoni nieświadomie ułatwili Mariuszowi sprawę, rozdzielając się i przez jakiś czas migrując oddzielnie. W ten sposób mógł pobić każdą grupę z osobna: najpierw Teutonów nad Wodami Sekstyjskimi, a potem Cymbrów pod Wercellami. W obu przypadkach Rzymianie pobili przeważnie wroga dzięki lepszej organizacji i dowodzeniu. Odegrała tu rolę osobowość Mariusza, bo już dowódca drugiej armii konsularnej, Lutacjusz Katulus, nie spisał się najlepiej.

            Bibliografia nie ma specjalnie imponujących rozmiarów. Źródła jak źródła, wybór całkiem spory, a opracowania głównie polskie i niemieckie. Zwracają uwagę artykuły z czasopism „Filomata” i „Nowy Filomata”, w tym jeden autorstwa Edwarda Dąbrowy. Okładkę zaprojektował tym razem fachowiec w postaci Marka Szyszki. Poza tym ikonografia obejmuje jedną wkładkę, a w niej: zdjęcia rekonstruktorów legionów rzymskich i ich sprzętu, rysunki Daniela Rudnickiego i Wojciecha Wasiaka wykonane specjalnie do tej książki, a także fotografie okolic pola bitwy, zrobione przez samego autora.

 

19,5. Nicholas Sekunda, Angus McBride, Armia Republiki Rzymskiej 200-104 przed Chr.,
przeł. Dorota Sakowicz, Oświęcim 2018 (Osprey Men-at-Arms 291)

Przy okazji przeczytałem kolejnego Ospreya związanego z epoką. Sekunda, znany starożytnik (pracownik m.in. Uniwersytetu Gdańskiego), omawia tu wojskowość Miasta pomiędzy pokonaniem Hannibala a reformami Mariusza. Po trzech powyższych habekach nie spodziewałem się dowiedzieć z tej krótkiej publikacji czegoś nowego, jako że wszyscy bazowali na tych samych źródłach z epoki, zwłaszcza Polibiuszu.



Zresztą, w porównaniu z armią cesarską, wojska Republiki są znacznie słabiej zbadane i narracja dra Sekundy zawiera wiele znaków zapytania. Są też spekulacje wywiedzione z tego, co wiemy na temat późniejszej armii rzymskiej. Nie jest np. pewne, kiedy zanikli welici i kim właściwie byli żołnierze znani jako antesignani. Jeśli chodzi o Mariusza, to najprawdopodobniej nie tyle sam wprowadził te wszystkie reformy, co skodyfikował praktyki istniejące od dłuższego czasu – poszlaki na funkcjonowanie kohort pojawiają się już około stu lat wcześniej. Sprawy nie ułatwia fakt, że wiele na temat armii republikańskiej wiemy od Polibiusza, który pisał po grecku i niezbyt konsekwentnie tłumaczył łacińskie terminy wojskowe.

W każdym razie tomik składa się z paru rozdziałów, omawiających kolejno: uzbrojenie zaczepne i obronne legionistów, organizację legionów i taktykę manipularną. Parę słów poświęcono konnicy i kontyngentom sprzymierzeńców. Autor wspomina ponadto, że Rzymianie górowali nad innymi armiami nie tylko organizacją i niewyczerpanymi rezerwami, ale też rzadko spotykanym okrucieństwem.

Klu każdego Ospreya stanowią plansze barwne. Tu jest ich tradycyjnie osiem, wszystkie wykonane przez nieodżałowanego Angusa McBride’a. Nie są to gołe sylwetki zawieszone w próżni, lecz pełnostronicowe sceny. Trochę dziwi widok welitów ze skórą lwią czy borsuczą na hełmie, ale podobno brak przekonujących dowodów na noszenie przez nich pełnych skór wilczych, rozpropagowanych m.in. przez Connolly’ego. Moją ulubioną grupę personelu – oficerów młodszych – reprezentuje tylko jeden centurion, ale za to należy do italskich wojsk pomocniczych, które zazwyczaj pozostają w cieniu właściwych legionów rzymskich. Można wychwycić szczegóły typu rekonstrukcja namiotu wojskowego w tle za konnym dowódcą albo to, że żołnierze z emblematem wilczej głowy na tarczach stoją pod płaskorzeźbą z Tarragony, z której ten symbol został zaczerpnięty. Na sześciu tablicach widać charakterystyczne dla McBride’a ptaki w tle.

Tłumaczenie jest przyzwoite, chociaż osobiście mi nie leży używanie terminów łacińskich tam, gdzie od dawna mamy spolszczone odpowiedniki, jak w przypadku wspomnianego welity, określanego tu mianem veles. Nie jest natomiast kwestią osobistej preferencji używanie przymiotnika "ligurski" zamiast "liguryjski". 

Ilustracje czarno-białe w tekście to głównie zdjęcia i rysunki różnych znalezisk archeologicznych z epoki (choć jest też zdjęcie prof. Borisa Rankova idącego rzymską drogą wojskową). Ciekawostkę stanowi rycina XVI-wiecznego żołnierza z krótkim mieczem i dużą tarczą – to Maurycy Orański, ponad tuzin wieków po upadku Rzymu (a jeszcze dłużej po zmierzchu klasycznego legionisty) miał taką koncepcję skorzystania ze sprawdzonych rzymskich wzorców.

 

20. Człowiek Rzymu, red. Andrea Giardina, przeł. Paweł Bravo, Warszawa 2000
(z serii W kręgu codzienności)

            Na koniec serii rzymskiej – praca zbiorowa o różnych aspektach życia w starożytnym Rzymie. Pierwotnie wydana we Włoszech, ale skład autorów jest międzynarodowy. Każdy rozdział dotyczy jakiejś grupy społecznej. Sam redaktor, profesor rzymskiej La Sapienzy, oprócz wstępu – nakreślającego trudności ze zdefiniowaniem rzymskiego charakteru, w którym mieściło się wiele sprzeczności – napisał rozdział poświęcony kupcom. Polski akcent stanowi zaś Jerzy Kolendo z UW, autor rozdziału o chłopach.



W pierwszych rozdziałach można się zniechęcić, bo operują na dużym poziomie abstrakcji, starając się oddać całą złożoność form życia społecznego. Państwo rzymskie istniało przecież przez prawie półtora tysiąca lat, a w takim okresie rzeczy się zmieniają; dla co najmniej kilkorga autorów najciekawszy był jednak okres Republiki. Claude Nicolet z Paryża opisał, co to znaczyło być obywatelem rzymskim i jak wyglądało tamtejsze życie polityczne. John Scheid, Luksemburczyk związany z francuskimi uczelniami, przedstawia rzymskich kapłanów, Wymienia przy tym szereg kolegiów kapłańskich, ale nie precyzuje, jakie każde z nich miało obowiązki; najbardziej zaciekawił mnie opis rozmaitych zasad, jakich musieli przestrzegać w codziennym życiu flaminowie. W każdym razie kapłaństwo w Rzymie bardzo odbiegało od scentralizowanej wizji kapłaństwa funkcjonującej w chrześcijaństwie.

Podobnie, pisząc o legionach, autorzy współcześni lubią projektować własne doświadczenia z wojska. Jean-Michel Carrié z Turynu, autor rozdziału o żołnierzu, wymienia w tym kontekście „złośliwych autorów komiksów” – trudno tu nie widzieć aluzji do Asterixa. Przy tym w swojej części książki nie zajmuje się dniem powszednim żołnierzy w czasie wojny, lecz ich obrazem zbiorowym i indywidualnym w oczach cywilów, statusem społecznym, zamożnością, wykształceniem i życiem rodzinnym, a nawet dorzucił parę słów o – znanej dziś bardzo fragmentarycznie – łacińskiej gwarze żołnierskiej.

Oczywiście nie zabrakło i niewolników. Zajmuje się nimi Yvon Thébert (Fontenay-Saint-Cloud) w jednym z najciekawszych rozdziałów – zamiast wysokiego szczebla uogólnień mamy tu szereg konkretnych przykładów; pod koniec cesarstwa nie byli np. rzadkością niewolnicy żyjący na stosunkowo wysokim poziomie, a nawet mający własnych niewolników. Skoro zaś o nich mowa, to kolejną omawianą grupą są wyzwoleńcy, o których pisze Jean Andreau (Paryż). Wychodzi on od Uczty Trymalchiona, której tytułowy bohater sam był wyzwoleńcem i która wpisuje się w stereotypowe postrzeganie tej kategorii ludzi jako nowobogackich. Wspomniany prof. Kolendo także zajmująco pisze o chłopach w kontekście różnych form własności ziemskiej.

Bohaterami kolejnych rozdziałów są grupy, które nie cieszyły się powszechnym szacunkiem: rzemieślnicy, kupcy, ubodzy, a wreszcie rozbójnicy. W odróżnieniu od uprawy roli, rzemiosło uchodziło za zajęcie niegodne porządnego obywatela. Wyjątek czyniono dla producentów wyrobów glinianych (dachówki, cegły, amfory), bo glina pochodzi z ziemi, więc to już prawie rolnictwo. W rozdziale o rzemieślnikach dowiadujemy się też najwięcej o rzymskich kobietach, aktywnych w szeregu branż wytwórczych, ale przeważnie w uważanym za stereotypowo żeńskie włókiennictwie. Jeśli chodzi o warstwę ubogich, to w porównaniu ze starożytnym Rzymem ich stereotyp i narzekania na politykę społeczną nie zmieniły się do dzisiaj, natomiast informacje na temat rozbójników pochodzą głównie z tekstów prawnych i literackich, bo sami o sobie za wiele nie pisali. Ostatni rozdział zawiera rozważania Paula Veyne’a z Collège de France o rzymskim pojęciu humanitas, co obejmuje aksjologię, stosunek do nie-Rzymian lub niewolników czy też skłonność do okrucieństwa.

Za tłumaczenie odpowiada Paweł Bravo. Nie wiem, czy to syn Ewy Wipszyckiej, czy tylko ktoś o identycznym nazwisku, ale obiło mi się ono już o uszy w kontekście historii starożytnej. Większych byków nie napotkałem, natomiast tłumacz ma swoje przyzwyczajenia co do tłumaczenia niektórych nazw własnych i terminów. Caius to u niego zawsze Caius, a nie Gajusz, co wygląda ciut groteskowo w przypadku „Caiusa Grakchusa”: imię w wersji łacińskiej, cognomen w spolszczonej. Bellum sociale z lat 91-87 p.n.e. jest tu nazywana „wojną społeczną”, co poniekąd ma swoje podstawy, ale w tym określeniu chodzi o socii, czyli sprzymierzeńców Rzymu. Kiedy zaś mowa o osiadłych cudzoziemcach w Atenach, tłumacz określa ich mianem „meteków”, co jest formą poprawną, ale rzadziej spotykaną niż „metojkowie”.  Mamy też bitwę pod „Pidną” zamiast pod Pydną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz