W czasie wakacji skupiłem się na tematyce starożytnego Rzymu, ze szczególnym uwzględnieniem Republiki. Najpierw zapodałem sobie trzy zaległe habełki, a potem coś jeszcze.
17. Krzysztof Kęciek, Benewent 275 p.n.e., Warszawa 2001
Pyrrusa, króla Epiru w III w.
p.n.e., kojarzy się zwykle z wyrażeniem „pyrrusowe zwycięstwo”. Ten krewniak
Aleksandra Wielkiego miał być awanturnikiem, który w stoczonych bitwach co
prawda zwyciężał, ale kosztem tak wielkich strat, że w końcu wytracił całe
wojsko. Z wizją taką, rozpropagowaną przez rzymskich historyków, nie zgadza się
Krzysztof Kęciek. Podobnie jak w omawianej tu dawniej Magnezji, usiłuje on
oddać sprawiedliwość przeciwnikom Rzymu, podchodząc krytycznie do rewelacji starożytnych
autorów.
Pyrrus urodził się w czasach
diadochów, od najmłodszych lat miał bardzo burzliwe życie i tak mu już zostało.
Zanim wyruszył do Italii, walczył lub sprzymierzał się z prawie każdym
ważniejszym władcą usiłującym przejąć kontrolę nad Macedonią, a kilka razy
nawet sam jej o mało nie opanował. Nagromadził w końcu takie doświadczenie
bojowe, że Tarent, najbogatsze greckie miasto-państwo w Italii, wezwał go jako
speca przeciwko coraz bardziej żarłocznemu Rzymowi. Pyrrus chętnie przyjął
zaproszenie, licząc zapewne, że zdobędzie na zachód od Grecji podobne imperium,
jak Aleksander Wielki na wschodzie.
Po drodze poznajemy krótką
charakterystykę zarówno królestwa Epiru, jak i Republiki Rzymskiej. Pierwsze
należało do mniejszych i uboższych państw hellenistycznych, a stanowiło
właściwie luźną konfederację górskich plemion, z których tylko najsilniejsi Molossowie
mieli króla. Druga na początku III w. p.n.e. ciągle jeszcze nie opanowała całej
Italii i wciąż stawiali jej czoło chociażby wojowniczy Samnici, nie mówiąc o
Celtach nad Padem i Grekach na południu.
Główne punkty kampanii italskiej
Pyrrusa stanowią trzy bitwy: pod Herakleją, Ausculum i Benewentem. Autor zwraca
uwagę, że o każdej kolejnej z nich wiadomo mniej niż o poprzedniej, a co do tej
ostatniej nie wiemy nawet na dobrą sprawę, czy faktycznie rozegrała się pod
Benewentem. Trudno też zgadnąć, która z nich miałaby być tym klasycznym
„pyrrusowym zwycięstwem”, po którym król Epiru nie miał już kim prowadzić
wojny. Faktem jest, że nie miał większych szans w konfrontacji z ogromnymi
zasobami ludzkimi Rzymu, co doprowadziło go do kilku błędnych decyzji i
miotania się w tę i nazad. Kęciek nie poprzestaje zresztą na walkach Pyrrusa w
Italii i omawia również zakończone jego zgubą walki o poszerzenie stanu
posiadania w Grecji i Macedonii.
Autor pisze o tym wszystkim
potoczystym, jędrnym językiem, nie bez humoru, chociaż można mu zarzucić
nadmierne zamiłowanie do wyrażenia „rozbić w puch”. Jego sympatie, jak zwykle,
leżą po stronie przeciwników Rzymu, a synowie Wilczycy przedstawieni są jako
wiarołomne łaydaki. Twierdzenia rzymskich historyków podważa on na każdym
kroku, wskazując np., że zmyślali albo kopiowali w swoich relacjach wydarzenia
z dużo starszej epoki.
Bibliografia jest przyzwoita jak na
standardy serii: oprócz źródeł nie tylko opracowania polskie, angielskie i
rosyjskie, ale także niemieckie i włoskie, nawet przedwojenne. Okładkę
zaprojektował Paweł Głodek w swoim standardowo krwawym stylu. Jest też jedna
wkładka z ilustracjami, w tym dwukrotnie zdjęcie tego samego znaleziska grotu i
tylca sarissy, które rozpoznam na kilometr, od kiedy widziałem je w Gaugameli
Edwarda Dąbrowy.
18. Krzysztof Kęciek, Kynoskefalaj 197 p.n.e., Warszawa 2002
Kolejne opracowanie p. Kęcieka,
także z okładką p. Głodka, jest ciut grubsze niż Benewent i opowiada o
tym, jak Rzymianie podporządkowali sobie Macedonię i Grecję. Podobnie jak tamta
praca była opowieścią o Pyrrusie, a omawiana tu już kiedyś Magnezja 190
p.n.e. – o Antiochu Wielkim, tak w tym przypadku główną postacią dramatu
jest Filip V z rodu Antygonidów. Antioch zresztą też się pojawia, podobnie jak
jeden z jego arcywrogów, pergamońskich Attalidów.
Na kursie kolizyjnym z Rzymem stanął
król macedoński w związku z roztoczeniem przez Wieczne Miasto protektoratu nad
państwami iliryjskimi. Z czasem Łymianie zaczęli coraz intensywniej ingerować w politykę
grecką, popierając to ten, to tamten sojusz. Szczególne kłopoty sprawiali
Filipowi uchodzący za półdzikich Etolowie, którzy utrzymywali się głównie z
napadania na sąsiadów – autor nazywa ich wprost „góralskimi zbójnikami”. Wreszcie
doszło do tego, że legiony rzymskie otwarcie rozpoczęły działania w Grecji.
Filip liczył na sojusz z Kartaginą, ale się przeliczył.
Wreszcie przeprawił się przez
Adriatyk konsul Tytus Kwinkcjusz Flamininus i po trzyletniej kampanii zadał
Filipowi generalną klęskę na wzgórzach Kynoskefalaj. Bitwa ta jakoby udowodniła
wyższość legionów rzymskich nad sztywną falangą macedońską, ale mogłaby się
skończyć inaczej, gdyby Filip nie popełnił szeregu błędów. A tak – musiał
uciekać jak niepyszny, a potem wprawdzie zachował królestwo, ale jako klient
Rzymu.
Sympatie autora pozostają
niezmienne, chociaż daleki jest od idealizacji króla macedońskiego (rzymscy historycy
zrobili zeń jeszcze większego łobuza niż Pyrrusa, do którego mieli przynajmniej
szacunek z racji talentów militarnych). Polemizuje też ze starszymi
historykami, a Tytusa Liwiusza nazywa nawet „tępawym”. Także ustalenia badaczy
XX-wiecznych (N.G.L. Hammonda czy Walbanka, a nawet Tadeusza
Wałek-Czerneckiego) poddaje krytycznej ocenie – np. istnieją rozbieżności co do
tego, w którym miejscu właściwie doszło do bitwy.
W przystępnej narracji zwraca uwagę dostosowywanie frazeologizmów
do starożytnych okoliczności, jak „Jowiszu uchowaj” albo „świstek pergaminu”. Wątpię
natomiast, żeby współczesne miasto bułgarskie położone nieopodal pola bitwy
nazywało się Kprlm.
Okładka, zamiast bitwy, przedstawia
scenę po bitwie. Są też dwie wkładki z ilustracjami, w tym zdjęcia rejonu walk
i po raz kolejny ten sam grot sarissy.
19. Paweł Rochala, Vercellae 101 p.n.e., Warszawa 2013
Teraz pora na Germanów. Paweł
Rochala, z zawodu strażak, wszedł na scenę książek historycznych z dwiema
pozycjami poświęconymi początkom historii Polski: Cedynią 972 i Niemczą
1017. Chociaż spece krytykowali go za fantazję i nie dość naukowy warsztat,
wyróżniał się ciekawym prowadzeniem narracji. Potem przeszedł na grunt rzymski Lasem
Teutoburskim. Kolejne były Vercellae, opracowanie na temat bitwy, w
której legiony zmierzyły się z plemionami Cymbrów i Teutonów. Paradoks polega
na tym, że chociaż Teutoni ostatecznie dali Niemcom nazwę, której do dzisiaj
używają (sami Niemcy – Deutsch, jak również Włosi – tedesco), to
o nich samych wiadomo dużo mniej niż o Cymbrach.
W swoim popularnym, przystępnym
stylu autor opisuje, jako dwa plemiona germańskie zmuszone były opuścić swoją
praojczyznę i prowadziły odtąd wędrowny tryb życia, żyjąc z tego, co
zrabowały na sąsiadach. Dały się we znaki zarówno innym, osiadłym Germanom, jak
i ludom celtyckim, a po drodze, na zasadzie kuli śniegowej, dołączały do nich
mniejsze plemiona oraz rozmaite grupy młodych bujańców bez zajęcia. W końcu
Cymbrowie i Teutoni znaleźli się na kursie kolizyjnym z Republiką Rzymską,
która właśnie przeżywała kryzys. Po zmiażdżeniu Kartaginy i podporządkowaniu
sobie Grecji obywatele Wietrznego Miasta popadli w pewne samozadowolenie,
tymczasem w samym Rzymie nabrzmiewała kwestia agrarna, a w Afryce uwikłano się
w wojnę z królem numidyjskim Jugurtą – niezbyt szczęśliwemu przebiegowi działań
zbrojnych towarzyszyła rozpasana korupcja. Kiedy wędrowni Germanie zetknęli się
z legionami Rzymu, efektem była seria kompromitujących klęsk, zwieńczonych
katastrofą pod Arausio.
Gdy już się wydawało, że samo Miasto
jest na łasce barbarzyńców, sytuację uratował Gajusz Mariusz, konsul
pochodzenia plebejskiego. Paradoksalnie większość informacji na jego temat
pochodzi od jego tendencyjnych rywali, ale w odróżnieniu od takiego Pyrrusa,
Mariusz został już dawno temu doceniony przez historyków. Dziś kojarzy się go
głównie z gruntowną reformą armii rzymskiej: zniósł cenzus majątkowy dla
poborowych, zlikwidował podział legionistów na grupy wiekowe, wprowadził
kohortę jako jednostkę taktyczną. O tych sprawach mówi rozdział poświęcony
armii Republiki, a osobny dotyczy wojskowości Germanów.
Następnie przechodzimy już do starć
pomiędzy Rzymem a wędrownymi plemionami. Cymbrowie i Teutoni nieświadomie
ułatwili Mariuszowi sprawę, rozdzielając się i przez jakiś czas migrując oddzielnie.
W ten sposób mógł pobić każdą grupę z osobna: najpierw Teutonów nad Wodami
Sekstyjskimi, a potem Cymbrów pod Wercellami. W obu przypadkach Rzymianie pobili
przeważnie wroga dzięki lepszej organizacji i dowodzeniu. Odegrała tu rolę
osobowość Mariusza, bo już dowódca drugiej armii konsularnej, Lutacjusz
Katulus, nie spisał się najlepiej.
Bibliografia nie ma specjalnie
imponujących rozmiarów. Źródła jak źródła, wybór całkiem spory, a opracowania
głównie polskie i niemieckie. Zwracają uwagę artykuły z czasopism „Filomata” i
„Nowy Filomata”, w tym jeden autorstwa Edwarda Dąbrowy. Okładkę zaprojektował
tym razem fachowiec w postaci Marka Szyszki. Poza tym ikonografia obejmuje
jedną wkładkę, a w niej: zdjęcia rekonstruktorów legionów rzymskich i ich
sprzętu, rysunki Daniela Rudnickiego i Wojciecha Wasiaka wykonane specjalnie do
tej książki, a także fotografie okolic pola bitwy, zrobione przez samego
autora.
19,5. Nicholas Sekunda, Angus McBride, Armia Republiki Rzymskiej
200-104 przed Chr.,
przeł. Dorota Sakowicz, Oświęcim 2018 (Osprey
Men-at-Arms 291)
Przy
okazji przeczytałem kolejnego Ospreya związanego z epoką. Sekunda, znany starożytnik
(pracownik m.in. Uniwersytetu Gdańskiego), omawia tu wojskowość Miasta pomiędzy
pokonaniem Hannibala a reformami Mariusza. Po trzech powyższych habekach nie
spodziewałem się dowiedzieć z tej krótkiej publikacji czegoś nowego, jako że
wszyscy bazowali na tych samych źródłach z epoki, zwłaszcza Polibiuszu.
Zresztą, w porównaniu z armią cesarską, wojska Republiki są
znacznie słabiej zbadane i narracja dra Sekundy zawiera wiele znaków zapytania.
Są też spekulacje wywiedzione z tego, co wiemy na temat późniejszej armii
rzymskiej. Nie jest np. pewne, kiedy zanikli welici i kim właściwie byli
żołnierze znani jako antesignani. Jeśli chodzi o Mariusza, to
najprawdopodobniej nie tyle sam wprowadził te wszystkie reformy, co
skodyfikował praktyki istniejące od dłuższego czasu – poszlaki na
funkcjonowanie kohort pojawiają się już około stu lat wcześniej. Sprawy nie
ułatwia fakt, że wiele na temat armii republikańskiej wiemy od Polibiusza,
który pisał po grecku i niezbyt konsekwentnie tłumaczył łacińskie terminy
wojskowe.
W każdym razie tomik składa się z paru rozdziałów, omawiających
kolejno: uzbrojenie zaczepne i obronne legionistów, organizację legionów i
taktykę manipularną. Parę słów poświęcono konnicy i kontyngentom
sprzymierzeńców. Autor wspomina ponadto, że Rzymianie górowali nad innymi
armiami nie tylko organizacją i niewyczerpanymi rezerwami, ale też rzadko
spotykanym okrucieństwem.
Klu każdego Ospreya stanowią plansze barwne. Tu jest ich
tradycyjnie osiem, wszystkie wykonane przez nieodżałowanego Angusa McBride’a. Nie
są to gołe sylwetki zawieszone w próżni, lecz pełnostronicowe sceny. Trochę
dziwi widok welitów ze skórą lwią czy borsuczą na hełmie, ale podobno brak
przekonujących dowodów na noszenie przez nich pełnych skór wilczych,
rozpropagowanych m.in. przez Connolly’ego. Moją ulubioną grupę personelu –
oficerów młodszych – reprezentuje tylko jeden centurion, ale za to należy do
italskich wojsk pomocniczych, które zazwyczaj pozostają w cieniu właściwych
legionów rzymskich. Można wychwycić szczegóły typu rekonstrukcja namiotu
wojskowego w tle za konnym dowódcą albo to, że żołnierze z emblematem wilczej
głowy na tarczach stoją pod płaskorzeźbą z Tarragony, z której ten symbol
został zaczerpnięty. Na sześciu tablicach widać charakterystyczne dla McBride’a
ptaki w tle.
Tłumaczenie jest przyzwoite, chociaż osobiście mi nie leży używanie terminów łacińskich tam, gdzie od dawna mamy spolszczone odpowiedniki, jak w przypadku wspomnianego welity, określanego tu mianem veles. Nie jest natomiast kwestią osobistej preferencji używanie przymiotnika "ligurski" zamiast "liguryjski".
Ilustracje czarno-białe w tekście to głównie zdjęcia i rysunki
różnych znalezisk archeologicznych z epoki (choć jest też zdjęcie prof. Borisa
Rankova idącego rzymską drogą wojskową). Ciekawostkę stanowi rycina
XVI-wiecznego żołnierza z krótkim mieczem i dużą tarczą – to Maurycy Orański, ponad
tuzin wieków po upadku Rzymu (a jeszcze dłużej po zmierzchu klasycznego legionisty)
miał taką koncepcję skorzystania ze sprawdzonych rzymskich wzorców.
20. Człowiek Rzymu, red. Andrea Giardina, przeł. Paweł Bravo, Warszawa 2000
(z serii W kręgu codzienności)
Na koniec serii rzymskiej – praca
zbiorowa o różnych aspektach życia w starożytnym Rzymie. Pierwotnie wydana we
Włoszech, ale skład autorów jest międzynarodowy. Każdy rozdział dotyczy jakiejś
grupy społecznej. Sam redaktor, profesor rzymskiej La Sapienzy, oprócz wstępu –
nakreślającego trudności ze zdefiniowaniem rzymskiego charakteru, w którym
mieściło się wiele sprzeczności – napisał rozdział poświęcony kupcom. Polski
akcent stanowi zaś Jerzy Kolendo z UW, autor rozdziału o chłopach.
W pierwszych rozdziałach można się zniechęcić, bo operują na dużym
poziomie abstrakcji, starając się oddać całą złożoność form życia społecznego.
Państwo rzymskie istniało przecież przez prawie półtora tysiąca lat, a w takim
okresie rzeczy się zmieniają; dla co najmniej kilkorga autorów najciekawszy był
jednak okres Republiki. Claude Nicolet z Paryża opisał, co to znaczyło być
obywatelem rzymskim i jak wyglądało tamtejsze życie polityczne. John Scheid,
Luksemburczyk związany z francuskimi uczelniami, przedstawia rzymskich
kapłanów, Wymienia przy tym szereg kolegiów kapłańskich, ale nie precyzuje,
jakie każde z nich miało obowiązki; najbardziej zaciekawił mnie opis rozmaitych
zasad, jakich musieli przestrzegać w codziennym życiu flaminowie. W każdym
razie kapłaństwo w Rzymie bardzo odbiegało od scentralizowanej wizji kapłaństwa
funkcjonującej w chrześcijaństwie.
Podobnie, pisząc o legionach, autorzy współcześni lubią projektować
własne doświadczenia z wojska. Jean-Michel Carrié z Turynu, autor rozdziału o żołnierzu, wymienia
w tym kontekście „złośliwych autorów komiksów” – trudno tu nie widzieć aluzji
do Asterixa. Przy tym w swojej części książki nie zajmuje się dniem
powszednim żołnierzy w czasie wojny, lecz ich obrazem zbiorowym i indywidualnym
w oczach cywilów, statusem społecznym, zamożnością, wykształceniem i życiem
rodzinnym, a nawet dorzucił parę słów o – znanej dziś bardzo fragmentarycznie –
łacińskiej gwarze żołnierskiej.
Oczywiście nie zabrakło i niewolników. Zajmuje się nimi Yvon Thébert (Fontenay-Saint-Cloud) w
jednym z najciekawszych rozdziałów – zamiast wysokiego szczebla uogólnień mamy
tu szereg konkretnych przykładów; pod koniec cesarstwa nie byli np. rzadkością
niewolnicy żyjący na stosunkowo wysokim poziomie, a nawet mający własnych
niewolników. Skoro zaś o nich mowa, to kolejną omawianą grupą są wyzwoleńcy, o
których pisze Jean Andreau (Paryż). Wychodzi on od Uczty Trymalchiona,
której tytułowy bohater sam był wyzwoleńcem i która wpisuje się w stereotypowe
postrzeganie tej kategorii ludzi jako nowobogackich. Wspomniany prof. Kolendo
także zajmująco pisze o chłopach w kontekście różnych form własności ziemskiej.
Bohaterami kolejnych rozdziałów są grupy, które nie cieszyły się
powszechnym szacunkiem: rzemieślnicy, kupcy, ubodzy, a wreszcie rozbójnicy. W
odróżnieniu od uprawy roli, rzemiosło uchodziło za zajęcie niegodne porządnego
obywatela. Wyjątek czyniono dla producentów wyrobów glinianych (dachówki,
cegły, amfory), bo glina pochodzi z ziemi, więc to już prawie rolnictwo. W
rozdziale o rzemieślnikach dowiadujemy się też najwięcej o rzymskich
kobietach, aktywnych w szeregu branż wytwórczych, ale przeważnie w uważanym za
stereotypowo żeńskie włókiennictwie. Jeśli chodzi o warstwę ubogich, to w
porównaniu ze starożytnym Rzymem ich stereotyp i narzekania na politykę
społeczną nie zmieniły się do dzisiaj, natomiast informacje na temat rozbójników
pochodzą głównie z tekstów prawnych i literackich, bo sami o sobie za wiele nie
pisali. Ostatni rozdział zawiera rozważania Paula Veyne’a z Collège de France
o rzymskim pojęciu humanitas, co obejmuje aksjologię, stosunek do
nie-Rzymian lub niewolników czy też skłonność do okrucieństwa.
Za tłumaczenie odpowiada Paweł Bravo. Nie wiem, czy to syn Ewy
Wipszyckiej, czy tylko ktoś o identycznym nazwisku, ale obiło mi się ono już o
uszy w kontekście historii starożytnej. Większych byków nie napotkałem,
natomiast tłumacz ma swoje przyzwyczajenia co do tłumaczenia niektórych nazw
własnych i terminów. Caius to u niego zawsze Caius, a nie Gajusz, co wygląda
ciut groteskowo w przypadku „Caiusa Grakchusa”: imię w wersji łacińskiej, cognomen
w spolszczonej. Bellum sociale z lat 91-87 p.n.e. jest tu nazywana
„wojną społeczną”, co poniekąd ma swoje podstawy, ale w tym określeniu chodzi o
socii, czyli sprzymierzeńców Rzymu. Kiedy zaś mowa o osiadłych
cudzoziemcach w Atenach, tłumacz określa ich mianem „meteków”, co jest formą
poprawną, ale rzadziej spotykaną niż „metojkowie”. Mamy też bitwę pod „Pidną” zamiast pod Pydną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz