wtorek, 24 września 2024

Wśród zamków i jezior, czyli ekspedycja warmińska

  

Wybrałem się latoś do Olsztyna (nie tego pod Częstochową), który pobieżnie już obejrzałem sobie przed rokiem. O 7:20 wsiadłem więc w pociąg z miasta Ratsibooge. Był dość wypełniony i wielu pasażerów podróżowało bez gwarancji miejsca. Droga wiodła przez Radomsko, Warszawę, Działdowo i miasto, które według pani sztucznej, wyczytującej poszczególne stacje, nazywało się „Muława”. Po drodze trafił się planowy postój techniczny na stacji Gągławki.

Jak i w zeszłym roku, znaleźliśmy kwaterę w Hotelu Kopernik. Teraz nazywa się on inaczej, ale kogo to obchodzi, nie mówi się przecież „X” na Twittera, a „Stalinogród” na Katowice. Po przyjeździe okazało się, że trzeba jeszcze czekać ponad godzinę, bo pokój dostępny od 14. Pomieszczenie było obszerne, z dogodnym widokiem z okna na szpitalną bramę. Pewne rozczarowanie stanowił repertuar telewizji – tylko kilka najpopularniejszych programów (w tym Trwam), nic lokalnego.

Olsztyn ma rozbudowaną bazę noclegową

Śniadania jedliśmy w hotelowej restauracji, bardzo obfite (na zasadzie szewskiego stołu). Przy śniadaniu z głośników leciała muzyka z lat 80. Raz była to np. Cher oraz Sledgehammer Petera Gabriela, kiedy indziej Sztywny Pal Azji, Mike Oldfield, Madness, Bajm albo dla odmiany erefeńskie disco typu Blue System, Bad Boys Blue czy Sabrina. Jednego dnia zestaw był nad wyraz wdały: Tacy sami – Pour Some Sugar on Me – Hounds of Love – Kayleigh – Total Eclipse of the Heart – Tesla Girls – Livin’ on a Prayer – The Unforgettable Fire – More Than This – Tell  It to My Heart – Za ostatni grosz – Never Never Comes.


Obiady jedzono na mieście. Główną placówką gastronomiczną była pierogarnia „Bruner” w Rynku – co prawda w Olsztynie kręcili Stawkę większą niż życie, ale wydaje się, że lokal nosi po prostu nazwisko właścicielki. W porze deseru chodziliśmy na lody – w lodziarni grali znane przeboje z kolei (Shut Up, Wonderful Tonight, I Wanna Know What Love Is, Love Hurts, Knockin' on Heaven's Door) w przerobieniu na reggae. Alternatywą były naleśniki w „Pomarańczy”, która jednak miała wadę w postaci niezbyt czystej toalety. Raz byliśmy też na lodach u Grycanego w Galerii Warmińskiej, ale tuż po naszym zamówieniu maszyna do lodów się zepsuła.

Z hotelu było stosunkowo blisko do centrum miasta – ulicą noszącą kolejno imię Alojzego Śliwy, Feliksa Szrajbera i Seweryna Pieniężnego. Po drodze mijaliśmy m.in. Wydział Sztuki Uniwersytu Warmińsko-Mazurskiego, most św. Jakuba na Łynie czy Centrum też św. Jakuba (jest to ogólnie patron miasta, obecny w herbie).

Po drugiej stronie ulicy zwraca uwagę remiza straży pożarnej z ciekawymi płaksorzeźbami oraz pomnikiem strażaków poległych w czasie różnych akcji ratowniczych (11 września, Czarnobyl, Czechowice-Dziedzice 1971, Kuźnia Raciborska 1992). 

Opodal stoi szkoła im. Władysława Broniewskiego z tegoż popiersiem stylizowanym na babę pruską.

Jeśli odejść jeszcze w bok, można zajść do Central Parku, gdzie znalazłem fontannę wyobrażającą Układ Słoneczny, a także Muzeum Nowoczesności, do którego jednak nie weszliśmy.

Do dworca jest już trochę dalej – w takim przypadku przydaje się komunikacja miejska. Po Olsztynie jeżdżą zarówno autobusy (z których korzystaliśmy przeważnie), jak i tramwaje. Te ostatnie mają końcowy przystanek pod Wysoką Bramą, czyli w samym centrum – od czasu naszej zeszłorocznej wizyty udało się zakończyć remont na tej ulicy, notabene koło sporej księgarni. Bilety można kupić w automatach na przystankach, a także czasem w autobusach.

Chyba że ktoś ma samochód

Jeśli chodzi o dworce, to autobusowy jest w zasadzie w ruinie (wisi na nim plakat, że to wszystko przez knowania PKP), a ostrokątna bryła nowego dworca kolejowego dopiero w budowie.

W tle, z prawej, sobór grekokatolicki

 Podróżni muszą korzystać z dworca tymczasowego, zbudowanego z kontenerów – na szczęście znacznie porządniej niż w Raciborzu, nie ma też problemu z kupowaniem biletów. Oddano też do użytku przejścia podziemne i nie trzeba robić slalomu pomiędzy peronami.

Spod tymczasowego dworca trudno złapać taksówkę, bo parking mały, a jeśli nawet coś podjeżdża, to zwykle już zamówione. W takim razie trzeba skorzystać z jednej z wielu linii autobusowych czy tramwajowych albo iść piechotą. Vis-a-vis dworców znajdują się bar szybkiej obsługi, sobór grekokatolicki oraz rzymska parafia św. Maksymiliana Colbe. Warto jednak wybrać się na spacer z dworca do miasta jedną z kilku z grubsza równoległych tras, napotykając na różne ciekawe budynki.

Niedaleko dworca, koło urzędu powiatowego, urządzono w kątku Zaułek Bocianiczny Mikołaja Kopernika z roślinami (w tym palmą) nazwanymi na jego cześć. Konwalia – z którą go portretowano, jako słynnego lekarza – oczywiście też jest przewidziana, ale nie o tej porze roku.

Spośród trzech uczęszczanych przez nas tras między dworcem a centrum najbardziej wysunięta na wschód jest trasa wzdłuż ul. Kościuszki, ale to również droga najszersza, co nie musi się podobać przy 30 stopniach. Po drodze można zobaczyć szkołę muzyczną, przed którą stoi metalowa rzeźba przestrzenna, a naprzeciwko niej – centrum handlowe „Manhattan”.  

CH Rattamahattan

Z kolei kierując się ul. Partyzantów, napotykamy Dom Polski, dwie komendy policji oraz liceum plastyczne, również z rzeźbami.

Droga pośrednia wiedzie węższymi uliczkami, w tym Kopernika, jest więc najbardziej zacieniona, ale też najmniej prosta. Może się zdarzyć, że wyjdziemy na Plac Konsulatu Polskiego: z jednego boku stoi ZUS, z drugiej zaś budynek-patron, gdzie za Niemca mieścił się konsulat RP, a dziś Towarzystwo Miłośników Olsztyna.

W piwnicy jednego z domów przy Kopernika znalazłem sklep płytowy „Vinyl 34”. Wbrew nazwie, były tam również kompakty, więc wynorałem sobie jedyną płytę grupy Mainhorse za jedyne 30 zł (dla porównania, Fuzzy Duck z tej samej epoki był koło stówy). Po drodze znalazłem też antykwariat w rozlatującym się PRL-owskim pawilonie na Kołobrzeskiej. Zdobyłem tam Mao Jung Chang za 24 zł.

Nieopodal wypatrzyłem poniemiecką płaskorzeźbę z cieciem.

Mniej więcej w tej samej dzielnicy napotkaliśmy kościół Najświętszego Serca z bogatą muzajką Jezusa w portalu. Po przeciwnej stronie ulicy była jeszcze inna mozaika – na murze przedszkola.

Pod kantorem na Dąbrowszczaków wylegiwały się aż dwa czarne kiziaki z białymi krawatkami, co prawda niemiziaste.

Pewien problem polegał na tym, że trwała właśnie naprawa nawierzchni. Musieliśmy przejść przez świeżo asfaltowaną jezdnię i długo nie mogliśmy się pozbyć z podeszw butów smoły, która powodowała nadmierny poślizg.

Tak czy inaczej, dochodzimy do ul. 1 Maja. Mieści się tam Teatr im. Stefana Jaracza, jego patron spogląda z drugiej strony ulicy, a obok stoi wieżowiec byłego Spółdzielczego Banku Ludowego, o bocznych murach wyłożonych od góry do dołu tłuczonymi talerzami.

Obok teatru było kiedyś kino „Kopernik”, ale kilka lat temu zostało zburzone i na jego miejscu wybudowano nowe osiedle.

Przynajmniej drzewo zostawili

Centrum Olsztyna zamyka się zasadniczo pomiędzy ul. Pieniężnego, Nowowiejskiego a bulwarami nad Łyną. Kręci się tu mnóstwo turystów, między innymi Niemcy, ale widziałem też wycieczkę litewskich szaulisów. Pod Starym Ratuszem pani z lokalnej organizacji mniejszości niemieckiej sprzedaje pamiątki, a wśród nich drewniane repliki bab pruskich – lakierowane lub kolorowe, z tradycyjnym rogiem, nowoczesnym kuflem piwa czy jeszcze nowocześniejszym liściem konopnym, a także baby-Koperników z astrolabium, dwa razy droższych od normalnych. W czasie zakupu porozumiewałem się trzęsionką polsko-niemiecką.

Ważna arteria to również al. Piłsudskiego, biegnąca prostopadle do Pieniężnego, w stronę omówionego już w zeszłym roku pomnika Armii Czerwonej. Stoją przy niej różne wielkie gmachy i galerie handlowe, a także więzienie. Przede wszystkim rzucają się w oczy dwie kopuły: Planetarium i Hala Uranii. 

Przy pierwszym znajduje się biblioteka oraz BWA, do którego wchodzi się przez podwórze z Kompozycją astronomiczną Stefana Knappa oraz chodnikiem rozsadzonym przez korzenie drzewa.

Pod drugą, gdzie odbywają się rozmaite zawody, koncerty i inne imprezy masowe, stoi wielki posąg gimnastyków. 

Między obiema kopułami odnotowałem SP 8 z tablicą ku pamięci Kornela Makuszyńskiego.

Ponownie odwiedziliśmy Zamek Katapulty Warmińskiej. Wystawy stałe są te same co poprzednio, natomiast zamiast zeszłorocznych zegarów pojawiła się ekspozycja wizerunków Jezusa – najbardziej, jak praktycznie wszędzie, podobały mi się krzywe gęby biczowników w scenach Męki Pańskiej.

- Darwin? Nie słyszałem

Oddziałem Muzeum Warmii i Mazut jest również Dom Gazety Olsztyńskiej. Mieści się tam ekspozycja stała – trochę o dziejach Olsztyna i ważnych postaciach związanych z miastem (np. pisarz Panas, architekt Mendelssohn), a przede wszystkim o samej „Gazecie Olsztyńskiej” – ważnym nośniku polskościotragarstwa – i szerzej prasie polskiej na Warmii i Mazurach za Niemca, z ekspozycją szeregu numerów. Na parterze była wystawa czasowa o szkołach polskich na Warmii, a w piwnicy – o obyczaju ślubnym w regionie. Przed sąsiednią kamienicą ktoś oparł hulajnogę o klimatyzator i chyba od podmuchów powietrza z tej maszyny ciągle uruchamiał się w niej alarm.

W sobotę wybrałem się autobusem 107 na pchli targ (Flumark) przy ul. Sybiraków na Zatorzu, na placu koło stadionu Warmii Olsztyn. Jedni mieli starocie, inni różne badziewie, inni normalnie ciuchy albo warzywa i owoce. Był np. facet demonstrujący szatkowanie kapusty z oldschoolowym zachwalaniem towaru. Padały przelotne deszcze, sprzedawcy na przemian przykrywali i odkrywali towar plandekami. U jednego przedawcy płytowego zanabyłem albumy Mastodona i Monster Magnet, które już tu omówiłem.


Nie chciało mi się czekać na autobus, więc mimo deszczu poszedłem z Flumarku w stronę dworca piechotą. Po drodze widziałem pomnik sybiraków, III Liceum im. Kopernika oraz postmodernistyczną kwiaciarnię na kątach ostrych.


Trwał ciąg imprez kulturalnych zwany Letnią Odyseją, więc w różnych miejscach starego miasta znajdowały się manekiny kosmonautów z kępą kwiatów zamiast twarzy: pod Ośrodkiem Kultury, przy pomniku Kopernika, na murze koło amfiteatru, czy też siedzący po turecku wewnątrz Wysokiej Bramy.

W ramach tych imprez natknęliśmy się w amfiteatrze na koncert „Fest Muza”, finał Ogólnopolskiego Konkursu Młodych Zespołów. Grała akurat łódzka kapela Black Radio (już nie taka młoda, bo debiutowała w 2014) – całkiem nieźle przycinali rock alternatywny, ale przydałoby im się więcej polskich tekstów, bo po angielsku brzmią dość generycznie.

Kilka razy wstapiliśmy do kociej kawiarni, która już się zwijała, bo zyski nie równoważyły kosztów. Za pierwszym razem było tam 10 kotów. Najbardziej podobała mi się Wiga, potężna rudo-bura kizia o wysokiej miziastości – prężyła się, mruczała, ocierała, mało nie spadła z drapaka. W składzie załogi znajdowali się też jej dwaj pręgowani synowie, Wirek i Wrotek. Niestety, za trzecim razem już jej nie było, koty poszły do adopcji i zostało tylko pięć.

Tylko bracia bengalscy w podeszłym wieku – Dinesh i Grivi – mieli wrócić do właścicielki kawiarni. Dinesh był młodszy i bardziej łaskawy, Grivi już mniej, a wręcz wyglądał całkiem groźnie – wychudzony, bezzębny, o bandyckim spojrzeniu, ale i jego udało mi się skłonić do mruczenia. Widziałem też, jak pił wodę z wielkiej szklanej misy, trzymając w niej łapę. Natomiast czarny Ozi w ogóle był mało ufny i mnie drapnął. 

 

Ostróda

Do mazurskiej Ostródy można dojechać z Olsztyna pociągiem. 

Większość dnia spędziliśmy, łażąc po bulwarach nad Jez. Drwęckim (nie mylić z komisarzem Jerzym Drwęckim). 

W okolicy był też park, rzeźby drewniane, molo itp. Szczególną uwagę zwraca fontanna z rybakiem ściskającym rybę.



W miejscowym zamku krzyżackim urządzono muzeum. W jednej sali historia miasta ogólnie (od paleolitu do I wojny światowej), druga, po przeciwnej stronie dziedzińca, zawierała eksponaty związane z pobytem na zamku Napoleona w czasie kampanii pruskiej 1807 r. – dlatego też Ostróda nosi od 2023 r. tytuł „Miasta Cesarskiego”. Deszcz mocno lał, zwłaszcza na  dziedzińcu.

Obiad zjedliśmy w restauracji nad jeziorem, przeczekując największą ulewę. Zamówiłem zupę rybną z krewetkami. Na piętrze znajdowała się druga sala, gdzie z zaskoczeniem zastałem monstrualną kobitę podtrzymującą strop.

Księgarnie w miastach warmińsko-mazurskich należą głownie do sieci Książnica Polska, a regionalia są drogie jak nieszczęście. Za ratuszem znajduje się Fontanna Trzech Cesarzy (Wilhelma I, Fryderyka III oraz Wilhelma II).

Wypatrzyłem także dwa kościoły: modernistyczną cerkiew gr.-kat. Ofiarowania NMP i neoromański rzymskokatolicki św. Dominika Savio.

Do Olsztyna wróciliśmy busem przez Gietrzwałd. 

Konstrukcja upamiętniająca dawną bramę miejską

 

Szczytno

Kolej do Szczytna wiedzie przez Klewki i Pasym. Na miejscu nie było czynnej kasy dworcowej.

Wiele miast polskich naśladuje trend zainicjowany przez wrocławskie krasnale, stawiając w rozmaitych miejscach mniejsze lub większe metalowe rzeźby. W Szczytnie są to pofajdoki, czy tam bejdoki – o sporo mniejszym wdzięku, wykonane zresztą przez różnych miejscowych artystów.

Ten np. ucieka z więzienia

Główna arteria miasta – ul. Polska/Odrodzenia – przypomina mi Warszawską w Giżycku. Schodząc w bok, wyhaczyliśmy kościół wangelicki, ZUS, a także Plac Lecha Kaczyńskiego z orzełem.

Szczytno kojarzy się przede wszystkim z trzema sprawami. Pierwszą jest Akademia Policji (nie mylić z Akademią Policyjną), do której od centrum trzeba podejść kawałek. 

Po drodze mija się poniemiecki cmentarz zaadaptowany na park, w którym z rzadka wystają pojedyncze nagrobki.

ruga rzecz to męka Juranda ze Spychowa na krzyżackim zamku. Sienkiewiczowskiego bohatera upamiętnia m.in. nazwa tutejszej galerii handlowej. Co do zamku, to z jego ważniejszej, zachodniej części zostały ruiny, udostępnione do zwiedzania, z porozstawianymi rzeźbami drewnianymi, planszami zdjęciowymi itp.

Część wschodnią, wyremontowaną za III Rzeszy – monumentalna i bez polotu – zaadaptowano na ratusz. 

W jednym skrzydle znajduje się muzeum: pradziejowe skorupy, średniowiecze, czasy niemieckie,  ruch polski na Mazurach. Jest oczywiście mazurska kultura ludowa, przedmioty gospodarstwa domowego, meble itp., także niestety wystawa przyrodnicza z wypchanymi zwierzętami. Jedną salę poświęcono lokalnemu grafikowi Robertowi Budzinskiemu. Szczególnie interesująca jest kolekcja kafli piecowych – sztuka ludowa prymitywna.

Na ganku muzeum można zresztą schować się przed deszczem.


Trzecim powodem sławy miasta jest Krzysztof Klenczon. Tragicznie zmarły współlider Czerwonych Gitar i twórca zespołu Trzy Korony ma dwa pomniki: jeden przed Miejskim Domem Kultury, a drugi, w formie fontanny, przy zamku. Poza tym jest w mieście Skwer Klenczona, przez który przebiega Aleja Czesława Niemena. Na domu rodzinnym artysty znajduje się tablica pamiątkowa, ufundowana zresztą przez częstochowian.

Kwiaty we włosach potargał wiatrz...

Sam Klenczon pochowany jest na cmentarzu komunalnym na peryferiach. Złapaliśmy pod sądem autobus w stronę cmentarza, ale przegapiłem właściwy przystanek. Trzeba było dojechać do pętli w jakiejś peryferyjnej wsi i poczekać na powrotny kurs (na szczęście szczycieńskie autobusy miejskie są darmowe). Na cmentarzu łatwo znalazłem grób Klenczona – przy głównej alei, tyle że z drugiego końca. Poza tym groby nie starsze niż z lat 60., niewiele interesujących portretów.  Znalazła się mogiła utrwalaczy władzy ludowej oraz grób pastora i jego żony – coś z cyklu „ostatni Niemcy w mieście”.

Szczytno leży na przesmyku między dwoma jeziorami. Większe nazywa się, bez zaskoczenia, Jezioro Wielkie. Znajduje się przy nim plaża miejska i molo – tego dnia nieco oblężone ze względu na gorącą temperaturę.

W pobliżu znajduje się też stara wieża ciśnień, obudowywana jakąś betonową szkaradą. 

Drugie z jezior nosi jakże odpowiednią nazwę Jez. Domowe Małe. Przy nadbrzeżnym bulwarze stoi rzeźba bejdoka jadącego na proścu (tzw. rycerza).



Busem do Olsztyna odjechać można zresztą z przystanku przed Zespołem Szkół nr 2 im. Jędrzeja Śniadeckiego. Stoją pod nią rozmaite ustrojstwa służące do wykonywania ciekawych doświadczeń fizycznych, jednak zdemolowane do tego stopnia, że to w zasadzie niemożliwe. 

W Pasymiu widziałem dom z pisuarami służącymi za doniczki na ścianach, ale niestety nie zrobiłem zdjęcia. 

 

"Brody ich długie, wąsione kręciska, wzrok dziki i pluga sukniawa"

 

Lidzbark Warmiński

Do miasta tego nie kursują pociągi, więc trzeba jechać busem via Dobre Miasto, kierującym się zwykle na Bartoszyce. Dworzec autobusowy został częściowo zaadaptowany na ośrodek pomocy psychologicznej, a częściowo na izbę pamiątek z niemieckiego Lidzbarka. 

Dochodząc stamtąd do centrum, mija się m.in. pocztę z ostrołukowym wejściem.

Można też wysiąść wcześniej, koło Oranżerii, obok której stoi popiersie pana biskupa Ignaca Krasickiego, jednego z najzacniejszych jej użytkowników.


Głównym zabytkiem Lidzbarka W. (bo istnieje i Lidzbark bezprzymiotnikowy) jest gotycki zamek biskupów warmińskich w widłach Łyny i Symsarny – ongiś rezydencja takich osobistości, jak Watzenrode, Dantyszek, Hozjusz, Krasicki czy Glemp. Za Watzenrodego mieszkał tu Kopernik, ale wyprowadził się do Fromborka, gdzie mu mniej ludzi zawracało głowę.

Bilet był najdroższy ze wszystkich imprez muzealnych na tym wyjeździe, ale nie bez powodu – zwiedzania było na bite 3 godziny. Konsultowałem się z książką wyd. Arkady, którą miałem w kieszeniu – tyle że od czasów, gdy powstawała, co nieco się zmieniło, np. odrestaurowano niewidoczne wówczas freski na krużgankach.

Najpierw byliśmy w zbrojowni (drodzy autorzy opisów do eksponatów, jakim cudem „kindżał pulemiotczykow” mógł istnieć w XVII wieku?!), potem w rozległych, dwupoziomowych piwnicach – ekspozycja o spiżarniach, ogrzewaniu, oblężeniach, a także historii budowlanej zamku.

Straż zamków biskupich miała mundury czerwone,
a kapitulnych niebieskie

Najciekawsze było piętro – pomieszczenia mieszkalne zamku, w tym sypialnia biskupia, kapitularz, kaplica i refektarze. Wystawione rozmaite meble, sztuka użytkowa, rzeźby itp. 



W wielkim refektarzu wystawa starej sztuki sakralnej, m.in. groteskowy Samson z lwem czy św.  Andrzej z brodą w gustowne loczki.  

Na poddaszu zorganizowano wystawę malarstwa – m.in. Stryjeńska, Axentowicz, Malczewski, Ludomir Siendziński, Tymon Niesiołowski, Zbylut Grzywacz, Kiejstut Bereźnicki. Z nowszych – Duda-Gracz, Beksiński, Anna Güntner, Jadwiga Sawicka, Dwurnik, nawet jeden Hasior. 

Do tego jeszcze wystawa fotografa przyrody mazurskiej. Za wykupieniem dodatkowego biletu wszedłem na wieżę i po pokonaniu 8 kondygnacji po stromych schodach mogłem spojrzeć na miasto przez 7 z 8 okien w poszczególnych ścianach, otworzywszy okiennicę (za ósmą gniazdowały ptaki i nie można było otwierać).

Po zwiedzeniu zamku, jeśli ma się piniędze, można iść na obiad do wypasionego hotelu „Krasicki” w piwnicy przedzamcza. Po obiedzie poszliśmy jeszcze – w cenie biletu – obejrzeć ogrody zamkowe, jednak nic szczególnego tam nie kwitło.

Pomiędzy Łyną a fosą zamkową znajduje się Alejka Feliksa Kaczyńskiego, czyli groblobulwar, gdzie wpuszczone w chodnik są płytki upamiętniające laureatów tutejszego festiwalu kabaretów.

Poza zamkiem jest w Lidzbarku W. jeszcze jeden potężny gotycki zabytek – Wysoka Brama. 

Nieopodal wznosi się wysoka, drewniana cerkiew św. Apostołów Piotra i Pawła, o architekturze zgoła niecerkiewnej – był to kiedyś kościół ewangelicki.

Bulwary nad Łyną to relaksujące tereny zielone. 

Po drodze można spotkać Kopernika, Krasickiego i Napoleona, punkt postojowy Green Velo, mały amfiteatr, a przy nim metalowe drzewo, na którego gałęziach wiszą nuty z nazwiskami różnych muzyków – w większości tak zardzewiałe, że mało co da się odczytać.

Uwaga, as serwisowy

Centrum miasta skupia się wokół deptaku – ul. Powstańców Warszawy. W mieście są dwie księgarnie, obie równocześnie funkcjonują jako sklepy papiernicze, a druga ponadto jako sklep z wyposażeniem dla plastyków.

Na Placu Wolności zobaczyłem nadchodzącego z naprzeciwka czarnego kiziaka z białą plamą na pyszczku, ale unikał mnie i schował się w klombach. Dwa inne koty (pręgowanego i pingwina) spostrzegłem leżące na daszku przy jednej z kamienic, na który miały swobodne wyjście z okna na parterze. 


Duch Kopernika jest w Lidzbarku Warmińskim  niezmiennie obecny.

 

Dobre Miasto

Po drodze do Lidzbarka leży mała mieścina z wielką kolegiatą. Pojechaliśmy tam głównie dlatego, żeby mieć porównanie ze słowami Jana Pawła II:  „Częstochowa to Dobre Miasto”.


Kolegiata jest gotycka, wyoglądaliśmy z zewnątrz i z wewnątrz. Szczególne wrażenie robi barokowa ambona z rzeźbami ojców i doktorów Kościoła wyrytymi w balustradzie.

Poza tym jest w mieście Baszta Bociania, pozostałość dawnych murów obronnych, a przy niej rzeźby rycerza i jelenia oraz najbardziej niskobudżetowa fontanna, jaką widziałem.

Obok, w ciągu odrestaurowanych kamieniczek, urządzono skansen miejski, ale akurat był zamknięty.

Poza tym przeszliśmy się ogólnie po miasteczku, docierając do parku miejskiego. Wyłapałem kilka ciekawych will i sklep księgarsko-wędkarsko-obuwniczy.

 

 

Nidzica

Na dworcu kolejowym w Nidzicy mieści się biblioteka publiczna. Po wyjściu zobaczyłem pomnik polskich lotników, którzy zbombardowali stację w 1939 r. (Karasiami, jak się potem dowiedzieliśmy od przewodnika na zamku). Miasto nazywało się wówczas Neidenburg.

Naprzeciwko dworca zwraca uwagę MOPS ze spiralnymi ceglanymi półkolumnami.

Ulicą Kościuszki poszliśmy do centrum, mijając m.in. nieczynne kino „Wenus” w parterowym budynku ze spadzistym dachem oraz prokuraturę rejonową z kratami w oknach z liściastym motywem.

Rynek to jedna wielka betonowa patelnia. Przed ratuszem tryska dość prosta fontanna i stoi rzeźba chłopca-latarnika. Zachodnią pierzeję pokrywają PRL-owskie sgraffita, na wschodniej jest jeden pawilon z elewacją z tłuczonych talerzy (dentysta?).

W pobliżu można znaleźć kościół św. Wojciecha i postmodernistyczne neokamieniczki z różnymi sklepami, m.in. „Warmiakiem".

Ogólnie Nidzica jest najbardziej prowincjonalnym i najmniej zabytkowym z odwiedzonych latoś miast – w większości została zrównana z ziemią przez chłopców Rokossowskiego i odbudowała się dopiero po wojnie.

Kto by się domyślił, że to Władysław Jagiełło?

Największa atrakcja to oczywiście zamek krzyżacki. Jedno skrzydło zostało zaadaptowane na hotel, na piętrze mieści się miejsko-źminna bibloteka publiczna i Nidzicki Ośrodek Kultury. W podwórzu stoi wielki drewniany Herkus Monte.

Przewodnik oprowadził nas po dość rudymentarnej ekspozycji: trochę pradziejów miasta, jedna sala o Tannenbergu, jedna z dość powierzchowną izbą tortur i jedna z dawnymi sprzętami domowymi – w porównaniu z poprzednimi muzeami nic wielkiego. Zaprowadził nas też do tzw. sali rycerskiej, czyli dawnego refektarza, ze sklepieniem krzyżowym, obecnie wynajmowanej na różne imprezy. W sali na poddaszu wystawia się sztukę, a przez okna można zobaczyć panoramę miasta.

Na pociąg powrotny przyszliśmy godzinę przed czasem, po czym okazało się, że pociąg ma pół godziny opóźnienia, a potem 40 minut. Na peronie petelnia, w budynku tylko trochę chłodniej. Jakoś to jednak przeżyliśmy.

Szkoda, że miasto z dzikim mężem w herbie
jest tak zabetonowane

 Wczasy były, jak zawsze, pouczające, ale za długie i w zbyt gorącą porę.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz