środa, 27 listopada 2024

Kowboj kontra Herostrates, czyli płyty wrześniowe

  

We wrześniu zdobyczy płytowych było mniej, ale za to uzupełniłem parę istotnych luk. Wszystkie płyty pochodziły z drugiej ręki, a mianowicie z Faradaguła.

 

The Raveonettes, Chain Gang of Love, 2003

            Ten duński duet zrobił nieco zamieszania w latach dwutysięcznych, w okresie „nowej rewolucji rockowej”. Wokalistka/basistka Sharin Foo (o chińskich korzeniach) i śpiewający gitarzysta Sune Rose Wagner zafundowali słuchaczom wycieczkę do lat sześćdziesiątych z pewną dawką perwersji w tekstach.

Chain Gang of Love jest pierwszą płytą długogrającą duetu (wcześniej ukazał się minialbum, z okładką podobnie nawiązującą do starych plakatów filmowych). W czasie słuchania z czymś mi się to mocno kojarzyło. Słodkie melodie rodem z lat 60.? Spectorowska ściana dźwięku, pogłosy, klaskanie, wrzucanie tamburynu, gdzie się da, a wszystko w gęstej fakturze gitarowych zgrzytów? Czy ja już w tym roku czegoś podobnego nie słyszałem? Ano, Duńczycy musieli się mocno inspirować pierwszą płytą The Jesus & Mary Chain. Tyle że bracia Reidowie nie mieli (zazwyczaj) kobiety przy mikrofonie.

Wszystkie utwory skomponowane zostały w tonacji B-dur, o czym zespół otwarcie zawiadamia na okładce. Płyta jest spójna stylistycznie, co można traktować jako eufemizm od „monotonna” – bo też melodie są łatwo przyswajalne (bardziej niż u Reidów), ale w takiej dawce dość podobne do siebie, zwłaszcza przy powtarzających się patentach aranżacyjnych. Najbardziej moją uwagę zwróciło kilka. The Great Love Sound z dynamicznym basowym riffem mógłby być otwieraczem zamiast zbyt spokojnego Remember. Little Animal kontrastuje cukierkową melodię z brzydkim słowem już w pierwszym wersie (podmiot liryczny ubolewa, że jego dziewczyna jest nimfomanką, przez co ich związek staje się cokolwiek jednowymiarowy).  Na mój ulubiony wyrasta Untamed Girls dla melodyjnego motywu gitarowego pełniącego funkcję refrenu.

 

Elektryczne Gitary, Słodka maska, 2000

Ten album ukazał się w czasach, gdy Gitary już miały za sobą szczyt popularności (związany z płytą Na krzywy ryj i muzyką do Kilera Juliusza Machulskiego), ale nie szedł za nim spadek formy. Złośliwi powiedzą, że to dlatego, że od zawsze była niska – jednak Słodka maska przynosi typową dla Elektrycznych porcję dość melodyjnych piosenek, które brzmią trochę jak nieco urockowiona wersja piosenki autorskiej, trochę jest w nich dancingu, a trochę folku miejskiego. Klucz do zrozumienia twórczości doktora Sienkiewicza stanowi potraktowanie go jako barda w rodzaju Jacka Kleyffa. Jako tekściarz jest on w lepszych momentach talentem na miarę Młynarskiego (choć styl ma dużo bardziej enigmatyczny), a w gorszych przynajmniej można docenić gry słowne czy inwencję rymotwórczą i intertekstualną („Raz do koła / W płucach smoła / Jedźmy, nikt nie woła” – z piosenki Smutny operator, gdzie pomiotem lirycznym jest operator karuzeli w objazdowym wesołym miasteczku).

Na płycie znalazła się zresztą przeróbka Salonu Niezależnych – Balon (choć to akurat nie Kleyffa dzielo). Z innych autorów grupa sięgnęła po Kazimierza Grześkowiaka: Herostrates, moja ulubiona piosenka na płycie, niesiona jest dźwięcznym fletowym motywem. Mniej zapada w pamięć Sen o śnie, głównie dlatego, że to już pod koniec płyty.

            A jeśli chodzi o autorską część repertuaru? Sporo tu melodii wpadających w ucho, lecz nienachalnie. Wybrana do promocji Nowa gwiazda łączy funkowy rytm, motyw przewodni brzmiący jak parafraza Marsza weselnego Wagnera oraz coś jakby melodykę ludową, a dotyczy amnezji, która dotyka społeczeństwo przy każdej kolejnej kampanii wyborczej. W radiu pojawiały się też Napady. Sienkiewicz łączy tu po raz pierwszy swoje dwa zawody (chociaż nie on napisał tekst), śpiewając o tym, jak ludzie z padaczką skroniową potrafią prowadzić drugie życie, nic o tym nie wiedząc w pierwszym.

            Z ciekawszych refrenów spodobało mi się jeszcze Good i głód, a w barokowym  Odwalcie się od miłości – z cytatem z sonaty na skrzypce E-dur Jana Sebastiana B. – kryje się melancholia godna Jurija Szewczuka. Mniej natomiast przypadły mi do gustu Wnoszą, wynoszą, gdzie artysta popada w groteskowy mamrot (co prawda mamy tam też klangowe popisy basisty Tomasza Grochowalskiego), albo Pani spojrzy na mnie o namiętności do nauczycielki, napisane do filmu Matura. Dodajmy też, że w piosence 2000 i więcej dr Sienkiewicz odnosi się z ironią do szału na punkcie nowego tysiąclecia.    

            Na łamach „Tylko Rocka” w 2000, zarówno w recenzji płyty autorstwa red. Koziczyńskiego, jak i w jego wywiadzie z Sienkiewiczem, mowa była o quasi-hardrockowej piosence Długa droga, powstałej z inspiracji AC/DC. Do dziennikarzy musiała trafić jakaś wstępna wersja płyty, bo na tej, która ostatecznie się ukazała, Długiej drogi nie ma. Znalazła się na solowym albumie Kuby Sienkiewicza Studio szum; za to Szczęki, napisane do któregoś filmu Juliusza Machulskiego, według wypowiedzi artysty miały wejść na Studio szum, a weszły na Słodką maskę.

Wydanie zawiera dodatkowy dysk z nagraniami z dwóch koncertów – z Poznania i Szczecina. Zespół wykonuje tu swoje największe hity oraz parę kowerów: Jestem odpadem atomowym Zaciera, Huśtawkę Kleyffa oraz Kwiat jabłoni grupy Trashbudda – od tego ostatniego utworu wziął nazwę zespół syna i córki Sienkiewicza. Odgrywają swoje, tylko w Żądzach pozwalają sobie na trochę fantazji: pojawia się rozbudowany break z solówkami oraz cytatami z Arii toreadora Bizeta, Satisfaction i paru innych znanych melodii. Sam lider nie jest wprawdzie wybitnym wokalistą i w wersji live co nieco fałszuje, ale i tak wypada pod tym względem lepiej od Lou Reeda, a czasami pozwala sobie na nieco ironiczną konferansjerkę.

Szkoda tylko, że teksty w książeczce wydrukowano z zupełnie losową wersyfikacją, a autorstwo piosenki Długie włosy (z płyty koncertowej) zostało podane jako „słowa i muzyka trąd.”

  

Thin Lizzy, Jailbreak, 1976

            O tym, że Cienki Jaszczur należy do moich ulubionych zespołów, wspominałem już kilka razy. Jednak z zakupem jego przełomowej płyty Jailbreak zwlekałem ćwierć wieku. Nie spieszyło mi się, skoro najlepsze fragmenty znałem już w wersjach bardziej czadowych z koncertówki Live & Dangerous.

Na poprzednich albumach Phil Lynott szukał jeszcze sprecyzowanej formuły artystycznej. Na Jailbreak postawił ostatecznie na hard rock. Tu się znajduje jeden z dwóch największych hitów grupy (a największy, jeśliby liczyć tylko autorskie) – The Boys Are Back in Town. Jest to reprezentatywny wytwór Thin Lizzy: dynamiczny, riffowy, a zarazem optymistyczny, oparty na durowych harmoniach, z charakterystycznymi unisonami gitarowymi i łobuzerskim tekstem. Do podobnej kategorii należy otwierający płytę utwór tytułowy czy jedna z moich ulubionych piosenek wszechczasów – Cowboy Song ze zmyłkowym otwarciem w konwencji ballady country (solówki gitarowe w tym utworze to mistrzostwo absolutne).

 Niektóre piosenki odbiegają w dwie strony od tego wzorca. Najbardziej pogodny – i najlżejszy – jest Running Back, właściwie glamrockowy, z akompaniamentem fortepianu i partiami saksofonu. Rozlewny Romeo and the Lonely Girl, w średnim tempie, brzmi dość sentymentalnie, a Fight or Fall, mimo zadziornego tytułu, to już kompletna ballada. Z drugiej strony są i utwory ostrzejsze, w tonacjach molowych. Na półmetku pojawia się hendrixowski Warriors, kreślący paralelę pomiędzy życiem rockmana a wojownika. Całą płytę kończy wprost już heavymetalowy Emerald – jak się zdaje, o najeździe wikingów na Irlandię.

W 1976, gdy muzyka rockowa przeżywała ogólny kryzys, Lynott właśnie odnalazł swoją drogę. Fakt, że produkcja Jailbreak nie jest jeszcze tak ostra jak na późniejszych płytach, nie przeszkadza satysfakcji z jej słuchania.


The Beatles, The Beatles, 1968

„Biały album” to najobszerniejsze i najbardziej urozmaicone z regularnych wydawnictw studyjnych Beatlesów. Ogromnym zastrzykiem weny był dla liverpoolczyków pobyt w Indiach, u guru medytacji transcendentalnej Maharishi Mahesh Yogiego. Wrócili wprawdzie mocno rozczarowani, dostrzegłszy w nim hochsztaplera. Szpilę pod adresem guru-naciągacza stanowi utwór Sexy Sadie, który początkowo miał się nazywać po prostu Maharishi, a parę innych piosenek również zainspirowały postacie napotkanych tam osób.

            Eksplozja inwencji była tak wielka, że Beatlesi nagrali album aż dwupłytowy. Żeby było bardziej awangardowo, otrzymał on jednolicie białą okładkę, jedynie z wytłoczoną nazwą zespołu (w reedycjach CD jest wydrukowana na czarno). Równocześnie wydawnictwo to świadczy już o zarysowującym się rozłamie: wszyscy członkowie pracowali osobno nad swoimi utworami (czasami nawet samotnie nagrywali), chociaż Lennon i McCartney, jak dawniej, podpisywali je wspólnie. Tak czy inaczej, style i nastroje zmieniają się jak w kalejdoskopie, a George Martin (nie mylić z George R.R. Martinem) wspomaga Fab Four produkcją i pomysłami aranżacyjnymi.

Wbrew stereotypowi, że Lennon był ten bezkompromisowy, a McCartney ten łagodny, Paul skomponował najostrzejszy utwór Beatlesów – Helter Skelter. Podobno inspiracją była recenzja, w której opisywano I Can See For Miles The Who jako nie wiadomo jaki czad. Macca dotarł do tej piosenki, stwierdził, że nie dorównuje jego wyobrażeniom i postanowił sam napisać coś, co by dorównywało. Poza tym jego dziełem są m.in. pogodnie karaibski Ob-la-di, Ob-la-da, kontynuacja nurtu wodewilowego w Honey Pie, a także dwa rokendrole rozpoczynające obydwie płyty: na drugiej Birthday, a na pierwszej Back in the USSR. Tenże był pastiszem tyleż Chucka Berry (Back in the USA) co „amerykańskich Beatlesów”, czyli The Beach Boys (słodkie harmonie wokalne), a Macca musiał w nim zagrać również na perkusji, bo Ringo akurat na krótko odszedł z zespołu. No i oczywiście nie mogło się obejść bez bardziej nastrojowych piosenek Paula, jak orkiestrowa Martha My Dear (poświęcona psu), Rocky Raccoon z ragtimowym fortepianem czy folkowo-akustyczna Blackbird.

Harrison przyniósł przede wszystkim While My Guitar Gently Weeps z gościnną solówką gitarową Erica Claptona. Ten ostatni jest również adresatem Savoy Truffle, w którym podmiot liryczny ostrzega przyjaciela, żeby nie jadł tyle słodyczy, bo wypadną mu wszystkie zęby. Poza tym mocnym wkładem „Jai Raj Harisena” jest pseudobarokowe Piggies z klawesynem.

            John Lennon zaprezentował się ekscentrycznie, o czym świadczą same tytuły Glass Onion (z mętnym tekstem, napisanym specjalnie na złość ludziom, którzy wdawali się w nadmierne interpretacje), hardrockowego Everybody’s Got Something To Hide Except Me and My Monkey czy kilkuczęściowego Happiness Is a Warm Gun. Przyniósł także pełny wisielczego humoru Yer Blues, jak i parę piosenek spokojniejszych: przykładem I’m So Tired albo poświęcona jego matce Julia. Wśród kompozycji Lennona znalazła się też Revolution 1, bardziej stateczna i mniej rozwydrzona (z trąbami) wersja piosenki znanej ze singla. Za to Revolution 9… o jeżu malusieńki. Kolaż dźwiękowy, osiem minut rozmaitych dziwnych  hałasów… Kto chce, usłyszy w tym chaosie i treści satanistyczne, i potwierdzenie teorii spiskowej, że McCartney zginął w wypadku i odtąd zastępuje go sobowtór. Zresztą nawet banda Charlesa Mansona potraktowała cały Biały album jako wytyczne, interpretując teksty i tytuły piosenek w sposób, o jakim samym twórcom się nie śniło.

            Nie wszystkie utwory są jednakowo atrakcyjne. Już pomijając Revolution 9, to płyta mogłaby się obyć bez krótkiego przerywnika Wild Honey Pie, ballady Harrisona Long, Long, Long albo tancbudowego Don’t Pass Me By – jedynej tu kompozycji Ringo Starra. Perkusista zrewanżował się jednak, śpiewając na sam koniec croonerską orkiestrową kołysankę Good Night, idealną na wyspokojenie po tych wszystkich ekscentryzmach.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz