We wrześniu zdobyczy płytowych było mniej, ale za to
uzupełniłem parę istotnych luk. Wszystkie płyty pochodziły z drugiej ręki, a
mianowicie z Faradaguła.
The Raveonettes,
Chain Gang of Love, 2003
Ten duński duet zrobił nieco zamieszania w latach
dwutysięcznych, w okresie „nowej rewolucji rockowej”. Wokalistka/basistka
Sharin Foo (o chińskich korzeniach) i śpiewający gitarzysta Sune Rose Wagner zafundowali
słuchaczom wycieczkę do lat sześćdziesiątych z pewną dawką perwersji w
tekstach.
Chain Gang of Love jest pierwszą płytą
długogrającą duetu (wcześniej ukazał się minialbum, z okładką podobnie
nawiązującą do starych plakatów filmowych). W czasie słuchania z czymś mi
się to mocno kojarzyło. Słodkie melodie rodem z lat 60.? Spectorowska ściana
dźwięku, pogłosy, klaskanie, wrzucanie tamburynu, gdzie się da, a wszystko w gęstej
fakturze gitarowych zgrzytów? Czy ja już w tym roku czegoś podobnego nie
słyszałem? Ano, Duńczycy musieli się mocno inspirować pierwszą płytą The Jesus
& Mary Chain. Tyle że bracia Reidowie nie mieli (zazwyczaj) kobiety przy
mikrofonie.
Wszystkie utwory
skomponowane zostały w tonacji B-dur, o czym zespół otwarcie zawiadamia na
okładce. Płyta jest spójna stylistycznie, co można traktować jako eufemizm od
„monotonna” – bo też melodie są łatwo przyswajalne (bardziej niż u Reidów), ale
w takiej dawce dość podobne do siebie, zwłaszcza przy powtarzających się
patentach aranżacyjnych. Najbardziej moją uwagę zwróciło kilka. The Great
Love Sound z dynamicznym basowym riffem mógłby być otwieraczem zamiast zbyt
spokojnego Remember. Little Animal kontrastuje cukierkową melodię
z brzydkim słowem już w pierwszym wersie (podmiot liryczny ubolewa, że jego
dziewczyna jest nimfomanką, przez co ich związek staje się cokolwiek
jednowymiarowy). Na mój ulubiony wyrasta
Untamed Girls dla melodyjnego motywu gitarowego pełniącego funkcję
refrenu.
Elektryczne Gitary, Słodka
maska, 2000
Ten album ukazał się w
czasach, gdy Gitary już miały za sobą szczyt popularności (związany z płytą Na
krzywy ryj i muzyką do Kilera Juliusza Machulskiego), ale nie szedł
za nim spadek formy. Złośliwi powiedzą, że to dlatego, że od zawsze była niska
– jednak Słodka maska przynosi typową dla Elektrycznych porcję dość
melodyjnych piosenek, które brzmią trochę jak nieco urockowiona wersja piosenki
autorskiej, trochę jest w nich dancingu, a trochę folku miejskiego. Klucz do
zrozumienia twórczości doktora Sienkiewicza stanowi potraktowanie go jako barda
w rodzaju Jacka Kleyffa. Jako tekściarz jest on w lepszych momentach
talentem na miarę Młynarskiego (choć styl ma dużo bardziej enigmatyczny), a w
gorszych przynajmniej można docenić gry słowne czy inwencję rymotwórczą i
intertekstualną („Raz do koła / W płucach smoła / Jedźmy, nikt nie woła” – z
piosenki Smutny operator, gdzie pomiotem lirycznym jest operator
karuzeli w objazdowym wesołym miasteczku).
Na płycie znalazła się
zresztą przeróbka Salonu Niezależnych – Balon (choć to akurat nie
Kleyffa dzielo). Z innych autorów grupa sięgnęła po Kazimierza
Grześkowiaka: Herostrates, moja ulubiona piosenka na płycie, niesiona jest
dźwięcznym fletowym motywem. Mniej zapada w pamięć Sen o śnie, głównie
dlatego, że to już pod koniec płyty.
A
jeśli chodzi o autorską część repertuaru? Sporo tu melodii wpadających w ucho,
lecz nienachalnie. Wybrana do promocji Nowa gwiazda łączy funkowy rytm,
motyw przewodni brzmiący jak parafraza Marsza weselnego Wagnera oraz coś
jakby melodykę ludową, a dotyczy amnezji, która dotyka społeczeństwo przy
każdej kolejnej kampanii wyborczej. W radiu pojawiały się też Napady. Sienkiewicz
łączy tu po raz pierwszy swoje dwa zawody (chociaż nie on napisał tekst),
śpiewając o tym, jak ludzie z padaczką skroniową potrafią prowadzić drugie
życie, nic o tym nie wiedząc w pierwszym.
Z
ciekawszych refrenów spodobało mi się jeszcze Good i głód, a w
barokowym Odwalcie się od miłości
– z cytatem z sonaty na skrzypce E-dur Jana Sebastiana B. – kryje się
melancholia godna Jurija Szewczuka. Mniej natomiast przypadły mi do gustu Wnoszą,
wynoszą, gdzie artysta popada w groteskowy mamrot (co prawda mamy tam też
klangowe popisy basisty Tomasza Grochowalskiego), albo Pani spojrzy na mnie
o namiętności do nauczycielki, napisane do filmu Matura. Dodajmy też, że
w piosence 2000 i więcej dr Sienkiewicz odnosi się z ironią do szału na
punkcie nowego tysiąclecia.
Na
łamach „Tylko Rocka” w 2000, zarówno w recenzji płyty autorstwa red.
Koziczyńskiego, jak i w jego wywiadzie z Sienkiewiczem, mowa była o
quasi-hardrockowej piosence Długa droga, powstałej z inspiracji AC/DC.
Do dziennikarzy musiała trafić jakaś wstępna wersja płyty, bo na tej, która
ostatecznie się ukazała, Długiej drogi nie ma. Znalazła się na solowym albumie
Kuby Sienkiewicza Studio szum; za to Szczęki, napisane do
któregoś filmu Juliusza Machulskiego, według wypowiedzi artysty miały wejść na Studio
szum, a weszły na Słodką maskę.
Wydanie zawiera dodatkowy
dysk z nagraniami z dwóch koncertów – z Poznania i Szczecina. Zespół wykonuje
tu swoje największe hity oraz parę kowerów: Jestem odpadem atomowym Zaciera,
Huśtawkę Kleyffa oraz Kwiat jabłoni grupy Trashbudda – od tego
ostatniego utworu wziął nazwę zespół syna i córki Sienkiewicza. Odgrywają
swoje, tylko w Żądzach pozwalają sobie na trochę fantazji: pojawia się
rozbudowany break z solówkami oraz cytatami z Arii toreadora Bizeta, Satisfaction
i paru innych znanych melodii. Sam lider nie jest wprawdzie wybitnym
wokalistą i w wersji live co nieco fałszuje, ale i tak wypada pod tym względem
lepiej od Lou Reeda, a czasami pozwala sobie na nieco ironiczną konferansjerkę.
Szkoda tylko, że teksty w
książeczce wydrukowano z zupełnie losową wersyfikacją, a autorstwo piosenki Długie
włosy (z płyty koncertowej) zostało podane jako „słowa i muzyka trąd.”
Thin Lizzy, Jailbreak,
1976
O
tym, że Cienki Jaszczur należy do moich ulubionych zespołów, wspominałem już
kilka razy. Jednak z zakupem jego przełomowej płyty Jailbreak zwlekałem
ćwierć wieku. Nie spieszyło mi się, skoro najlepsze fragmenty znałem już w
wersjach bardziej czadowych z koncertówki Live & Dangerous.
Na poprzednich albumach Phil
Lynott szukał jeszcze sprecyzowanej formuły artystycznej. Na Jailbreak postawił
ostatecznie na hard rock. Tu się znajduje jeden z dwóch największych hitów
grupy (a największy, jeśliby liczyć tylko autorskie) – The Boys Are Back in
Town. Jest to reprezentatywny wytwór Thin Lizzy: dynamiczny, riffowy, a
zarazem optymistyczny, oparty na durowych harmoniach, z charakterystycznymi
unisonami gitarowymi i łobuzerskim tekstem. Do podobnej kategorii należy
otwierający płytę utwór tytułowy czy jedna z moich ulubionych piosenek
wszechczasów – Cowboy Song ze zmyłkowym otwarciem w konwencji ballady
country (solówki gitarowe w tym utworze to mistrzostwo absolutne).
Niektóre piosenki odbiegają w dwie strony od
tego wzorca. Najbardziej pogodny – i najlżejszy – jest Running Back,
właściwie glamrockowy, z akompaniamentem fortepianu i partiami saksofonu. Rozlewny
Romeo and the Lonely Girl, w średnim tempie, brzmi dość sentymentalnie,
a Fight or Fall, mimo zadziornego tytułu, to już kompletna ballada. Z
drugiej strony są i utwory ostrzejsze, w tonacjach molowych. Na półmetku
pojawia się hendrixowski Warriors, kreślący paralelę pomiędzy życiem
rockmana a wojownika. Całą płytę kończy wprost już heavymetalowy Emerald
– jak się zdaje, o najeździe wikingów na Irlandię.
W 1976, gdy muzyka rockowa
przeżywała ogólny kryzys, Lynott właśnie odnalazł swoją drogę. Fakt, że produkcja
Jailbreak nie jest jeszcze tak ostra jak na późniejszych płytach, nie
przeszkadza satysfakcji z jej słuchania.
The Beatles, The Beatles,
1968
„Biały album” to najobszerniejsze i najbardziej
urozmaicone z regularnych wydawnictw studyjnych Beatlesów. Ogromnym zastrzykiem
weny był dla liverpoolczyków pobyt w Indiach, u guru medytacji
transcendentalnej Maharishi Mahesh Yogiego. Wrócili wprawdzie mocno
rozczarowani, dostrzegłszy w nim hochsztaplera. Szpilę pod adresem
guru-naciągacza stanowi utwór Sexy Sadie, który początkowo miał się
nazywać po prostu Maharishi, a parę innych piosenek również
zainspirowały postacie napotkanych tam osób.
Eksplozja
inwencji była tak wielka, że Beatlesi nagrali album aż dwupłytowy. Żeby było
bardziej awangardowo, otrzymał on jednolicie białą okładkę, jedynie z
wytłoczoną nazwą zespołu (w reedycjach CD jest wydrukowana na czarno).
Równocześnie wydawnictwo to świadczy już o zarysowującym się rozłamie: wszyscy
członkowie pracowali osobno nad swoimi utworami (czasami nawet samotnie
nagrywali), chociaż Lennon i McCartney, jak dawniej, podpisywali je wspólnie.
Tak czy inaczej, style i nastroje zmieniają się jak w kalejdoskopie, a George
Martin (nie mylić z George R.R. Martinem) wspomaga Fab Four produkcją i
pomysłami aranżacyjnymi.
Wbrew stereotypowi, że
Lennon był ten bezkompromisowy, a McCartney ten łagodny, Paul skomponował
najostrzejszy utwór Beatlesów – Helter Skelter. Podobno inspiracją była
recenzja, w której opisywano I Can See For Miles The Who jako nie
wiadomo jaki czad. Macca dotarł do tej piosenki, stwierdził, że nie dorównuje
jego wyobrażeniom i postanowił sam napisać coś, co by dorównywało. Poza
tym jego dziełem są m.in. pogodnie karaibski Ob-la-di, Ob-la-da,
kontynuacja nurtu wodewilowego w Honey Pie, a także dwa
rokendrole rozpoczynające obydwie płyty: na drugiej Birthday, a na
pierwszej Back in the USSR. Tenże był pastiszem tyleż Chucka Berry (Back
in the USA) co „amerykańskich Beatlesów”, czyli The Beach Boys (słodkie
harmonie wokalne), a Macca musiał w nim zagrać również na perkusji, bo Ringo akurat
na krótko odszedł z zespołu. No i oczywiście nie mogło się obejść bez bardziej
nastrojowych piosenek Paula, jak orkiestrowa Martha My Dear (poświęcona
psu), Rocky Raccoon z ragtimowym fortepianem czy folkowo-akustyczna Blackbird.
Harrison przyniósł przede
wszystkim While My Guitar Gently Weeps z gościnną solówką gitarową
Erica Claptona. Ten ostatni jest również adresatem Savoy Truffle, w
którym podmiot liryczny ostrzega przyjaciela, żeby nie jadł tyle słodyczy, bo
wypadną mu wszystkie zęby. Poza tym mocnym wkładem „Jai Raj Harisena” jest pseudobarokowe
Piggies z klawesynem.
John
Lennon zaprezentował się ekscentrycznie, o czym świadczą same tytuły Glass
Onion (z mętnym tekstem, napisanym specjalnie na złość ludziom, którzy
wdawali się w nadmierne interpretacje), hardrockowego Everybody’s Got
Something To Hide Except Me and My Monkey czy kilkuczęściowego Happiness
Is a Warm Gun. Przyniósł także pełny wisielczego humoru Yer Blues,
jak i parę piosenek spokojniejszych: przykładem I’m So Tired albo
poświęcona jego matce Julia. Wśród kompozycji Lennona znalazła się też Revolution
1, bardziej stateczna i mniej rozwydrzona (z trąbami) wersja piosenki znanej
ze singla. Za to Revolution 9… o jeżu malusieńki. Kolaż dźwiękowy, osiem
minut rozmaitych dziwnych hałasów…
Kto chce, usłyszy w tym chaosie i treści satanistyczne, i potwierdzenie teorii
spiskowej, że McCartney zginął w wypadku i odtąd zastępuje go sobowtór. Zresztą
nawet banda Charlesa Mansona potraktowała cały Biały album jako
wytyczne, interpretując teksty i tytuły piosenek w sposób, o jakim samym twórcom
się nie śniło.
Nie
wszystkie utwory są jednakowo atrakcyjne. Już pomijając Revolution 9,
to płyta mogłaby się obyć bez krótkiego przerywnika Wild Honey Pie,
ballady Harrisona Long, Long, Long albo tancbudowego Don’t Pass Me By
– jedynej tu kompozycji Ringo Starra. Perkusista zrewanżował się jednak,
śpiewając na sam koniec croonerską orkiestrową kołysankę Good Night,
idealną na wyspokojenie po tych wszystkich ekscentryzmach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz