środa, 8 stycznia 2025

Sitar, lokomotywa i kowboje z Helu, czyli podsumowanie muzyczne i płyty grudniowe

 

 

W ciągu roku ZOZA zdobyłem 82 albumy muzyczne. Oznacza to około 4,5 płyty miesięcznie, a 1,6 tygodniowo. W porównaniu z plonem zeszłorocznym wynik zmalau o 9 albumów, ale to nic nie szkodzi, bo i tak ledwo nadążałem z osłuchiwaniem ich wszystkich. W liczbie tej znalazło się co najmniej 26 (32%) egzemplarzy nowych, reszta to używane w rozmaitym stanie (5 musiałem umyć przed użyciem). Głównym źródłem był targ staroci na Faradaguła, z którego pochodziły 33 pozycje (40%). 25 (30%) kupiłem przez internety, a 12 (15%) – w sklepach sieci empikowej. 4 płyty (5%) kupiłem w sklepie muzycznym „TNT” w Ostrawie, 2 – na olsztyńskim Flumarku, jedną – w komisie płytowym w Olsztynie. 4 znalazłem w śmietniku ja, a 1 – mgr Andrzej Niedźwiecki. 5 albumów (6%) miałem dawniej na kasetach.

            8 wydawnictw (10%) miało charakter dwupłytowy, przy czym dla 4 z nich była to forma pierwotna. 5 było albumów oryginalnie jednopłytowych, do których dołączono bonusowy dysk, a w 1 przypadku (Blue Effect) trafiło się zbiorcze wydanie dwóch płyt wydanych dawniej pojedynczo (z bonusami pochodzącymi jeszcze z trzeciej). Ponadto dodatkiem do Corazón Santany była płyta DVD. Pięć płyt The Jesus & Mary Chain  wydanych zostało w postaci pięciopaku.

           Kontynuowałem kompletowanie dyskografii Zeppelinów, King Crimson i Genesis. Albumy, które pamiętam z czasów Trójkowego „Pół Perfekcyjnej Płyty”, uzupełniłem 3.

            Jak zwykle, zdecydowaną większość (74 sztuki – 90%) stanowiły albumy studyjne. Do tego dochodzą 4 koncertówki (5%, w tym dwuczęściowy zestaw Genesis) i 3 (4%) kompilacje, z czego jedna (Joy Division) w połowie koncertowa; poza tym album studyjny Elektrycznych Gitar wzbogacony był o pełnowymiarowy bonusowy dysk koncertowy. Żadna z płyt nie miała na okładce czaszki, a ikonografia średniowiecza wystąpiła tylko na trzech (czterech, jeśli liczyć nazwę pewnego kanadyjskiego zespołu). Najbardziej podobała mi się okładka Blood Mountain grupy Mastodon – zarówno sama frontowa ilustracja, jak i całość wystroju graficznego. Najbardziej niewydarzoną miał The Cult of Ray Franka Blacka, a na Earth zespołu Human było najwięcej byków w napisach.

Pod względem gatunkowym 23 płyty (28%) przypadły na heavy rock. Z tego 2 reprezentowały grunge, a 2 inne metal ekstremalny. Płyty punkowe były 4, britpopowe tym razem tylko 3, na inne odmiany rocka alternatywnego przypadły 23, co daje w sumie 31 albumów dla alternatywy (38%). 6 płyt (7%) pochodziło z kręgów rocka progresywnego, jeszcze 3 (4%) reprezentowały jazz-rocka (w tym dwie czeskie). Śladowo reprezentowane były elektronika i glam rock (po 2 płyty). Inaczej niż w zeszłym roku, w ogóle nie było folk rocka. Najbardziej w bok pozostaje Diana Ross z The Voice Behind the Power – przykład nowoczesnego R&B.

            Na płytach znalazło się równe 1100 utworów, w tym równe 100 bonusowych. Najobszerniejszym wydawnictwem – i zawierającym najwięcej bonusów – był Dandy in the Underworld T.Rex: 38 utworów, w tym 26 dodatkowych. Pomijając bonusy, najwięcej miał In Concert Doorsów – 31 piosenek (względnie monologów). Najmniej utworów, bo tylko 5 (ale za to jakich!), znalazło się na In the Court of the Crimson King. Największą grupę (18 sztuk) stanowiły płyty po 12 utworów.

Być może najdłuższym utworem były Variace na baletní hudbu Arama Chačaturjana, nagrane przez Orkiestrę Jazzową Radia Czechosłowackiego z udziałem muzyków Blue Effect i zamieszczone jako bonus na jego płycie (22:19); niewiele krócej trwa autorska kompozycja Modrego Efektu Nová synteza 2 (22:04). Nie liczyłem, który był najkrótszy, ale największe nagromadzenie krótkich utworów stanowi Deuter Dezertera. Tytuły 58 piosenek zawierały imiona, a pięćdziesiąty dziewiąty (Tuláčik s dobrou povesťou Tublatanki) też by zawierał, gdyby nie cenzura; imię pada jednak w tekście. Najwięcej imion w tytułach znalazło się na Białym albumie Beatlesów. Ponadto w 14 tytułach padły nazwy miast.

Najstarszym wydawnictwem był Aftermath Stonesów z 1966, najnowszy – Wrong Side of Paradise Black Star Riders z 2023. Najbardziej reprezentowana dekada to po staremu lata 90. (39 albumów, czyli 47%; jeśli kompilacje i archiwalia liczyć według lat powstania materiału, a nie roku wydania, to 35, czyli 43%). Z pojedynczych lat szczególnie wyróżnił się 1995 – 8 płyt (10%).

Pod względem kryterium językowego przytłaczającą większość stanowiły – bez zaskoczenia – płyty anglojęzyczne (72,5, czyli 88%). 31 albumów to dzieła artystów ze Zjednoczonych USA (38% całości), przy czym Corazón Santany zaśpiewana jest głównie po hiszpańsku, z domieszką angielskiego i portugalskiego. Płyt brytyjskich było 29 (35% całości); w tym 5 szkockich). Jedną sztukę (Black Star Riders) należy uważać za efekt współpracy transatlantyckiej. Prócz tego po angielsku śpiewali wykonawcy z Irlandii (2 z Republiki, 1 z Północy), z Polski (3 sztuki), Kanady, Danii i Szwecji, a także zespół Mainhorse, założony w Szwajcarii, a działający w UK (wszyscy po jednej). Polskich płyt było ogólnie 8 (10%), z czego 4 wyłącznie po naszemu, 3 na ogół po angielsku (Kazik i Human mieli pojedyncze utwory po polsku), a Sen Zu mniej więcej połowicznie. Do tego dochodzą 3 (3,5%) albumy czeskie i 1 słowacki (wszystkie miały premierę jeszcze za czasów Czechosłowacji). 1 album – Rumble of Thunder The Hu – jest dziełem mongolskim.

6 płyt (7%) powstało z istotnym udziałem kobiet, głównie wokalistek. 9 albumów (11%) jest dziełem rodzeństw – w tym cała piątka The Jesus & Mary Chain oraz Trzy Korony, w których właściwie nie było braci, tylko kuzyni o tym samym nazwisku.

Żadnemu z wykonawców nie mogę nadać tytułu twórcy roku, ale powtarzali się:

            The Jesus & Mary Chain – 5 płyt (w boksie)

            Mike Rutherford – 3 płyty (2 razy Genesis i 1 raz Mike & The Mechanics)

Bobby Gillespie – 3 płyty (2 razy Primal Scream i 1 raz TJAMC)

            The Doors – 2 płyty

członkowie Pearl Jam – 2 płyty (Temple of the Dog i akompaniatorzy Neila Younga)

Joy Division, Isolation – w wykonaniu live oraz w wersji Therapy?

            Jarosław Ważny – ze Zdunek Ensemble i z Większym Obciachem

            Robert Fripp – z King Crimson i z Davidem Sylvianem

Za to jeśli chodzi o płytę roku, to pomijając Karmazynowy Zamek, który jest poza wszelką konkurencją, ale już znam go od dawna – najlepsza piątka: Skúsime to cez vesmír Tublatanki, Kuře v hodinkách Flamengo, debiut Perfectu, Biały album Beatlesów i Rumble of Thunder The Hu. Nieco rozczarowujące Stajlisz & romantik Sen Zu i Cowboys from Hell Pantery. Najbardziej niedocenione w skali roku to American Slang The Gaslight Anthem i Tapestry Carole King. Jako joker/kurioz występują Ludzie bez dowodu grupy Większy Obciach.

Najlepsze piosenki: Tublatanka Dnes, The Hu The Triangle, Steely Dan Dirty Work, Flamengo Chvile chvil, Elektryczne Gitary Herostrates (przeróbka Kazimierza Grześkowiaka), Black Star Riders Green and Troubled Land, Therapy? Nowhere, Poison Life Loves a Tragedy, Dezerter Totalna destrukcja (przeróbka Deuteru), Diana Ross When You Tell Me That You Love Me.

W poszukiwaniach streamingowych skupiałem się na eksploracji muzyki z lat 2000-2001, ale nie tylko. Wyłowiłem takie hity jak Miłość znad łąk Kobranocki, Polscy chłopcy Sztywnego Pala Azji, Lady with a Tenor Sax Billy’ego Squiera (z Freddiem Mercurym dośpiewującym w tle). Film Nikt z Bobem Odenkirkiem zwrócił moją uwagę na Heartbreaker Pat Benatar, a po koncercie grupy Akurat dodałem jeszcze utwory Łyżeczka i Lubię mówić z tobą. Zainteresowała mnie też folkowo-szantowa Orkiestra Dni Naszych (z Michałem Jelonkiem na skrzypcach), mimo niejakiej infantylności. Ciekawą osobliwością jest bretoński hip-hop grupy Manau (Panique celtique).

Jako wyjątkowo bezlitosny earworm kwalifikuje się patetyczna ballada o wszystko mówiącym tytule Wypłakana poducha w wykonaniu artystki znanej jako Gayga.

 

A tera – nabytki grudniowe.

  

Frank Black, The Cult of Ray, 1996

            Do tej pory jakoś nie trafiła do mojej kolekcji żadna płyta zespołu Pixies. Za to znalazłem tanio w internetach trzeci album solowy jej lidera, Franka Blacka, dawniej znanego jako Black Francis (właśc. Charles Michael Kitteridge Thompson IV), nagrany z zespołem, który miał później przyjąć nazwę The Catholics.

            Pixies zasłynęli z hałaśliwego, pełnego sprzężeń rocka alternatywnego o sporej jednak melodyjności, a nawet potencjale przebojowym (byli m.in. jedną z głównych inspiracji Kurta Cobaina). Nie dziwi, że na swoich albumach solowych Czarny Francek brzmi całkiem podobnie. Wprawdzie otwieracz The Marsist jest dosyć drażniący, mało melodyjny. Punk Rock City przywołuje skojarzenia bardziej z Davidem Bowie niż z punk rockiem, za to niewątpliwie punkowe są Dance War czy You Ain’t Me oraz instrumental Mosh, Don’t Pass the Guy. Artysta nie boi się też solówek, chociaż nie zawsze jestem pewien, czy to gra on, czy Lyle Workman – najbardziej efektownie w Jesus Was Right, gdzie brzmi nawet trochę jak Jimmy Page. Najbardziej zapamiętuję Kicked in the Taco oraz utwór instrumentalny The Adventure and the Resolution. Balladowe wytchnienie przynosi I Don’t Want to Hurt You (Every Single Time). Finałowy The Last Stand of Shazeb Andleeb, poświęcony pakistańskiemu uczniowi zamordowanemu w 1995 r. w macierzystej szkole średniej Blacka, jest oczywiście refleksyjny i przyozdobiony długą solówką.

Okładka jest dość brzydka, za to trafiło mi się wydanie limitowane z dodatkową płytą. Zawiera ona cztery utwory, z których Village of the Sun wyróżnia się zastosowaniem organów, Everybody Got the Beat jest wściekle punkowy, a najciekawszy to Can I Get a Witness.


 
 

U2, The Unforgettable Fire, 1984

            Czwarty album Irlandczyków miałem już kiedyś na kasecie – kupiony za czasów licealnych w Katowicach, dokąd pojechałem na ogólnopolskie dyktando. Nie od razu zrobił na mnie wrażenie, chociaż znałem już inne utwory U2.

Stało się tak chyba ze względu na produkcję. Odpowiadali za nią Brian Eno i Daniel Lanois, spece najwyższej klasy; brzmienie jest więc mało czadowe, za to bardzo przestrzenne, atmosferyczne, podkreślające uduchowiony głos Bono i rozedrganą, spogłosowaną gitarę The Edge’a (a już szczególnie rozedrgane jest Wire – nie tylko za sprawą gitary, ale i talerzy Larry’ego Mullena juniora). Uznanie należy się Adamowi Claytonowi, którego linie basowe tworzą solidny szkielet kompozycji i nie pozwalają im rozłazić się onirycznie. Dotyczy to nawet krótkiego i dość ponurego instrumentalu 4th of July.

            Większość materiału to piosenki postpunkowej proweniencji, przesycone charakterystyczną dla U2 podniosłością. Przy Bad albo otwierającym A Sort of Homecoming łatwo sobie zwizualizować słońce wyłaniające się zza chmur, a z kolei w Indian Summer Sky jakbyśmy pędzili dokądś po highwayu. Najbardziej zapada w pamięć wzbogacony smyczkami tytułowy utwór o Hiroszimie, a prócz niego jeden z największych hitów U2, Pride (In the Name of Love), poświęcony Martinowi Lutherowi Kingowi. Jak się łatwo domyślić, kończący płytę MLK o „stojącej” celtyckiej melodii także jest hołdem dla afroamerykańskiego działacza.

            Jedyny słabszy punkt stanowi Elvis Presley and America, który wypada pod koniec i jest już stanowczo zbyt łagodny.



Pantera, Cowboys from Hell, 1990

            Była to piąta płyta zespołu braci Abbotów, ale druga z wokalistą Philem Anselmo, a pierwsza, na której odeszli od sztampowego heavy metalu w kierunku ostrzejszego thrashu.

            Dojrzałą wersję takie granie osiągnęło na późniejszej płycie Vulgar Display of Power, a na Kombojach z Helu wydaje się jeszcze lekko niedowarzone. Zwłaszcza Anselmo, choć w większości utworów opanował już swoje firmowe gardłowe ryki, gdzieniegdzie jeszcze pieje w podobie Roba Halforda (Shattered, Psycho Holiday). Oprócz tego zdarza mu się – jak i później – groźna melorecytacja (Medicine Man).

Natłok ciężkich, thrashowych riffów w średnich tempach (bo nic naprawdę rozpędzonego tu nie ma) jest dość męczący. Biorąc pod uwagę, że Vulgar zawiera zbliżoną liczbę utworów, a słucha się go znacznie lepiej, nasuwa się wniosek, że Teksańczycy w roku 1990 opanowali brutalność, ale jeszcze nie do końca wpadli na to, jak ją połączyć z patentami atrakcyjnymi dla ucha (niekoniecznie z melodyjnością). W sumie dopiero od trzeciego przesłuchania z ogólnej riffowej magmy zaczęły mi się wyłaniać poszczególne motywy. Paradoksalnie dopiero na końcu, w The Art of Shredding, pojawia się klasycznie brzmiący riff.

W utworze tytułowym melodyjna solówka gitarowa w otoczeniu szorstkich ciężarów wydaje się prototypem podobnego rozwiązania w późniejszym Mouth for War. Dimebag Darrell (w 2024 minęła dwudziesta rocznica jego tragicznej śmierci) w ogóle często się tu popisuje solówkami, jak choćby w Psycho Holiday. Jego brat Vinnie Paul daje tam również niezły popis młócki, a w Primal Concrete Sledge równo tłucze w dwie centrale, co brzmi jednak już zbyt natarczywie. Z kolei w Message in Blood słychać, jak się zdaje, kilka solówek gitarowych nałożonych jedna na drugą.

            Najbardziej odbiega od reszty – i dlatego zapada w pamięć – Cemetery Gates. Jest to mianowicie dobrze zrobiona ballada metalowa z czadowym rozwinięciem, które z jednej strony burzy dotychczasowy mroczny nastrój, a z drugiej dodaje dramatyzmu. Od balladowych pasaży zaczyna się też The Sleep i też potem zaczyna podnosić ciężary. Ma co prawda względnie melodyjny refren i efektowną solówkę, ale nie może się równać z Cemetery Gates.        


Perfect, 1981

            Był to jeden z najbardziej elektryzujących debiutów polskiej fali rockowej lat 80., i najpopularniejszych. Mimo to minęło 30 lat od premiery, zanim doczekał się wersji kompaktowej: podobnie jak późniejsza płyta Live, ukazał się nakładem firmy polonijnej, która w międzyczasie przestała istnieć i nie było do końca jasne, kto ma prawa do nagrań.

            Chociaż korzenie miał Perfect estradowe, to już na pierwszej płycie zaprezentował się jako zespół hardrockowy. Panowie tak grzeją, że można odnieść wrażenie, jakby próbowali w ciągu jednej sesji nagraniowej odkupić całą przeszłość, gdy grali „takie rzeczy, że jeszcze mi wstyd” (cytat z późniejszej Autobiografii). Płytę otwiera ostro riffowa Lokomotywa z ogłoszenia, aktualny i po latach komentarz do cen benzyny (chociaż można by wątpić, czy samym chrustem da się skutecznie rozgrzać kocioł lokomotywy). Dalej mamy Bla, bla, bla oparty na solidnej partii basu ex-Breakoutowca Zdzisława Zawadzkiego, Bażancie życie z wciągającymi popisami dwóch gitarzystów, a przede wszystkim Ale w koło jest wesoło, niezwykle melodyjny utwór z tekstem tak osadzonym w PRL-owskiej rzeczywistości, że śpiewanie go w XXI wieku, i to jeszcze przez innych wykonawców, nie ma specjalnie sensu. Lider zresztą sam wspomniał się po nazwisku („Kogo skarcić za Hołdysa”), a Perfect odrodzony w latach dziewięćdziesiątych, pozostając z gitarzystą w złych stosunkach, zamieniał ten wers na „Kto zapłaci za szkodnika”. Właściwie jedyny mniej tu znany utwór to rockandrollowy Nie igraj ze mną wtedy, kiedy gram z dość długimi solówkami gitarowymi.

            Z całości wyróżnia się fortepianowa ballada Niewiele ci mogę dać, choć jak dla mnie  nazbyt smętymentalna. Dużo popularniejszy stał się utwór też smutny, ale już w aranżacji gitarowej (z glissandowymi zagrywkami, a nawet z krótką partią solową basu) – Nie płacz Ewka. Niektórzy traktują go jako balladę miłosną, chociaż refren wskazuje, że to raczej piosenka o umieraniu, choć nic w tekście nie wskazuje na samobójstwo, które podobno Autor Miał Na Myśli (źródła są sprzeczne).

Największym hitem stał się Chcemy być sobą, który w rzeczywistości lat osiemdziesiątych szybko nabrał cech bez przesady hymnu pokoleniowego. Podobnie jak kolejny Obracam w palcach złoty pieniądz, zdradza on wyraźne inspiracje twórczością The Police, choć Perfect uległ im w mniejszym stopniu niż Lady Pank.

Reedycja zawiera trzy bonusy: hardrockowe Po co i Opanuj się oraz piwny blues Pepe wróć. Wszystkie trzy ujrzały światło dzienne na pierwszym koncercie po stanie wojennym, udokumentowanym właśnie przez album Live. Muszę przyznać, że studyjna wersja Opanuj się znacznie ustępuje koncertowej.


 

The Rolling Stones, Aftermath, 1966

            Czwarta płyta Stonesów uchodzi za przełomową. Zaprezentowali na niej wyłącznie autorskie piosenki, gdy na poprzednich było jeszcze sporo standardów. Przestali się też trzymać rhythm’n’bluesa jak pijani płotu i zaczęli bardziej kombinować z kompozycjami i aranżacjami, torując drogę dojrzałej postaci rocka.

            Współczesna reedycja oparta jest na wydaniu amerykańskim, które różni się od brytyjskiego nie tylko okładką, ale i zestawem utworów. Przede wszystkim nie ma tu sporego przeboju Mother’s Little Helper, za to jest jeszcze większy – Paint It Black. Piosenka, choć dynamiczna, brzmi dość ponuro, ale w gruncie rzeczy nie chodzi w niej o depresję, a o to, że podmiot liryczny wolałby wokół siebie widzieć więcej czarnej kultury. Aranżacyjnie wyróżnia się wykorzystaniem indyjskiego sitaru – wcześniej na podobny pomysł wpadli Beatlesi w Norwegian Wood, przez co Rollingom zarzucano plagiat, chociaż ich utwór w niczym tamtego nie przypomina. W każdym razie obydwa zapoczątkowały modę na indyjskie dodatki w muzyce rockowej. W reedycji przywrócono przecinek błędnie wstawiony w oryginalnej wersji (Paint It, Black), który nadał tytułowi nieco rasistowski wydźwięk.

            Na sitarze zagrał Brian Jones. Sięgnął on też po inne instrumenty spoza spektrum gitarowo-perkusyjnego. Pojawiają się więc cymbały z Appalachów alias dulcymer – narzędzie to można usłyszeć w orientalizującym Lady Jane, a później jeszcze w nieco psychodelicznym I Am Waiting. Natomiast Under My Thumb byłby tuzinkową piosenką o przedmiotowym stosunku do kobiet, kiejby Jones nie wyciągnął z magazynu marimby i nie zagrał na niej głównego motywu. Poza tym oskarżenia o niefajne podejście do seksu feminalnego ściągnęły na Jaggera i kolegów takie utwory jak Stupid Girl, chociaż ponoć chodziło o dziewczyny pewnego określonego pokroju, na jakie często wówczas natrafiali w luksusowych dzielnicach Londyna; zresztą niegrzeczny image Stonesów to częściowo sprawka ich ówczesnego mynażera, A. Loog Oldhama, który marketował ich jako antytezę Beatlesów. W każdym razie w krzepkim, motorycznym Stupid Girl pojawiają się organy. Na klawiszowych (organy, fortepian, klawesyn) grał nie tylko Jones, ale także basista Bill Wyman, znany producent Jack Nitzsche, a także Ian Stewart, który był członkiem grupy w samych jej początkach, a parę lat później współpracował nawet z Led Zeppelin.

            Większość płyty siedzi jednak w stylistyce rhythmandbluesowej, na ogół witalnej; jak to u Stonesów, utwory są dość podobne do siebie i wyróżniają się przede wszystkim dzięki zabiegom aranżacyjnym. Poza nietypowymi instrumentami Jones nie zapomniał oczywiście o gitarze i w Doncha Bother Me gra techniką slide. We Flight 505 pojawia się fortepiano (do tego jeszcze cytujące riff z Satisfaction), a High And Dry to dla odmiany country z harmonijką – w opisie płyty brak informacji, kto w nią dmie. Finał płyty stanowi Going Home, blues ciągnący się przez jedenaście minut – na razie brzmi to jeszcze dość monotonnie, ale już zapowiada, że ambicje rocka będą sięgać daleko.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz