W ciągu roku ZOZA zdobyłem
82 albumy muzyczne. Oznacza to około 4,5 płyty miesięcznie, a 1,6 tygodniowo. W
porównaniu z plonem zeszłorocznym wynik zmalau o 9 albumów, ale to nic
nie szkodzi, bo i tak ledwo nadążałem z osłuchiwaniem ich wszystkich. W liczbie
tej znalazło się co najmniej 26 (32%) egzemplarzy nowych, reszta to używane w
rozmaitym stanie (5 musiałem umyć przed użyciem). Głównym źródłem był targ
staroci na Faradaguła, z którego pochodziły 33 pozycje (40%). 25 (30%) kupiłem
przez internety, a 12 (15%) – w sklepach sieci empikowej. 4 płyty (5%) kupiłem
w sklepie muzycznym „TNT” w Ostrawie, 2 – na olsztyńskim Flumarku, jedną – w komisie
płytowym w Olsztynie. 4 znalazłem w śmietniku ja, a 1 – mgr Andrzej
Niedźwiecki. 5 albumów (6%) miałem dawniej na kasetach.
8
wydawnictw (10%) miało charakter dwupłytowy, przy czym dla 4 z nich była to
forma pierwotna. 5 było albumów oryginalnie jednopłytowych, do których
dołączono bonusowy dysk, a w 1 przypadku (Blue Effect) trafiło się zbiorcze
wydanie dwóch płyt wydanych dawniej pojedynczo (z bonusami pochodzącymi jeszcze
z trzeciej). Ponadto dodatkiem do Corazón Santany była płyta DVD. Pięć
płyt The Jesus & Mary Chain wydanych
zostało w postaci pięciopaku.
Kontynuowałem
kompletowanie dyskografii Zeppelinów, King Crimson i Genesis. Albumy, które
pamiętam z czasów Trójkowego „Pół Perfekcyjnej Płyty”, uzupełniłem 3.
Jak
zwykle, zdecydowaną większość (74 sztuki – 90%) stanowiły albumy studyjne. Do
tego dochodzą 4 koncertówki (5%, w tym dwuczęściowy zestaw Genesis) i 3 (4%) kompilacje,
z czego jedna (Joy Division) w połowie koncertowa; poza tym album studyjny Elektrycznych
Gitar wzbogacony był o pełnowymiarowy bonusowy dysk koncertowy. Żadna z płyt
nie miała na okładce czaszki, a ikonografia średniowiecza wystąpiła tylko na
trzech (czterech, jeśli liczyć nazwę pewnego kanadyjskiego zespołu). Najbardziej
podobała mi się okładka Blood Mountain grupy Mastodon – zarówno sama frontowa
ilustracja, jak i całość wystroju graficznego. Najbardziej niewydarzoną miał The
Cult of Ray Franka Blacka, a na Earth zespołu Human było najwięcej
byków w napisach.
Pod względem gatunkowym 23
płyty (28%) przypadły na heavy rock. Z tego 2 reprezentowały grunge, a 2 inne metal
ekstremalny. Płyty punkowe były 4, britpopowe tym razem tylko 3, na inne odmiany
rocka alternatywnego przypadły 23, co daje w sumie 31 albumów dla alternatywy
(38%). 6 płyt (7%) pochodziło z kręgów rocka progresywnego, jeszcze 3 (4%) reprezentowały
jazz-rocka (w tym dwie czeskie). Śladowo reprezentowane były elektronika i glam
rock (po 2 płyty). Inaczej niż w zeszłym roku, w ogóle nie było folk rocka. Najbardziej
w bok pozostaje Diana Ross z The Voice Behind the Power – przykład
nowoczesnego R&B.
Na
płytach znalazło się równe 1100 utworów, w tym równe 100 bonusowych.
Najobszerniejszym wydawnictwem – i zawierającym najwięcej bonusów – był Dandy
in the Underworld T.Rex: 38 utworów, w tym 26 dodatkowych. Pomijając bonusy,
najwięcej miał In Concert Doorsów – 31 piosenek (względnie monologów).
Najmniej utworów, bo tylko 5 (ale za to jakich!), znalazło się na In the
Court of the Crimson King. Największą grupę (18 sztuk) stanowiły płyty po
12 utworów.
Być może najdłuższym utworem
były Variace na baletní hudbu Arama Chačaturjana, nagrane przez
Orkiestrę Jazzową Radia Czechosłowackiego z udziałem muzyków Blue Effect i
zamieszczone jako bonus na jego płycie (22:19); niewiele krócej trwa autorska
kompozycja Modrego Efektu Nová synteza 2 (22:04). Nie liczyłem, który
był najkrótszy, ale największe nagromadzenie krótkich utworów stanowi Deuter
Dezertera. Tytuły 58 piosenek zawierały imiona, a pięćdziesiąty dziewiąty (Tuláčik
s dobrou povesťou Tublatanki) też by zawierał, gdyby nie cenzura; imię pada
jednak w tekście. Najwięcej imion w tytułach znalazło się na Białym albumie Beatlesów.
Ponadto w 14 tytułach padły nazwy miast.
Najstarszym wydawnictwem był
Aftermath Stonesów z 1966, najnowszy – Wrong Side of Paradise Black
Star Riders z 2023. Najbardziej reprezentowana dekada to po staremu lata 90.
(39 albumów, czyli 47%; jeśli kompilacje i archiwalia liczyć według lat
powstania materiału, a nie roku wydania, to 35, czyli 43%). Z pojedynczych lat
szczególnie wyróżnił się 1995 – 8 płyt (10%).
Pod względem kryterium językowego
przytłaczającą większość stanowiły – bez zaskoczenia – płyty anglojęzyczne (72,5,
czyli 88%). 31 albumów to dzieła artystów ze Zjednoczonych USA (38% całości), przy
czym Corazón Santany zaśpiewana jest głównie po hiszpańsku, z domieszką
angielskiego i portugalskiego. Płyt brytyjskich było 29 (35% całości); w tym 5
szkockich). Jedną sztukę (Black Star Riders) należy uważać za efekt współpracy
transatlantyckiej. Prócz tego po angielsku śpiewali wykonawcy z Irlandii (2 z
Republiki, 1 z Północy), z Polski (3 sztuki), Kanady, Danii i Szwecji, a także
zespół Mainhorse, założony w Szwajcarii, a działający w UK (wszyscy po jednej).
Polskich płyt było ogólnie 8 (10%), z czego 4 wyłącznie po naszemu, 3 na ogół po
angielsku (Kazik i Human mieli pojedyncze utwory po polsku), a Sen Zu mniej
więcej połowicznie. Do tego dochodzą 3 (3,5%) albumy czeskie i 1 słowacki
(wszystkie miały premierę jeszcze za czasów Czechosłowacji). 1 album –
Rumble of Thunder The Hu – jest dziełem mongolskim.
6 płyt (7%) powstało z istotnym
udziałem kobiet, głównie wokalistek. 9 albumów (11%) jest dziełem rodzeństw – w
tym cała piątka The Jesus & Mary Chain oraz Trzy Korony, w których
właściwie nie było braci, tylko kuzyni o tym samym nazwisku.
Żadnemu z wykonawców nie
mogę nadać tytułu twórcy roku, ale powtarzali się:
The
Jesus & Mary Chain – 5 płyt (w boksie)
Mike
Rutherford – 3 płyty (2 razy Genesis i 1 raz Mike & The Mechanics)
Bobby Gillespie – 3 płyty (2
razy Primal Scream i 1 raz TJAMC)
The Doors – 2 płyty
członkowie Pearl Jam – 2 płyty (Temple of the Dog i akompaniatorzy Neila
Younga)
Joy Division, Isolation
– w wykonaniu live oraz w wersji Therapy?
Jarosław
Ważny – ze Zdunek Ensemble i z Większym Obciachem
Robert
Fripp – z King Crimson i z Davidem Sylvianem
Za to jeśli chodzi o płytę
roku, to pomijając Karmazynowy Zamek, który
jest poza wszelką konkurencją, ale już znam go od dawna – najlepsza piątka: Skúsime
to cez vesmír Tublatanki, Kuře v hodinkách Flamengo, debiut
Perfectu, Biały album Beatlesów i Rumble of Thunder The Hu. Nieco
rozczarowujące są Stajlisz & romantik Sen Zu i Cowboys
from Hell Pantery. Najbardziej niedocenione w skali roku to American
Slang The Gaslight Anthem i Tapestry Carole King. Jako joker/kurioz
występują Ludzie bez dowodu grupy Większy Obciach.
Najlepsze piosenki: Tublatanka Dnes,
The Hu The Triangle, Steely Dan Dirty Work, Flamengo Chvile
chvil, Elektryczne Gitary Herostrates (przeróbka Kazimierza Grześkowiaka),
Black Star Riders Green and Troubled Land, Therapy? Nowhere, Poison Life Loves a Tragedy, Dezerter Totalna
destrukcja (przeróbka Deuteru), Diana Ross When You Tell Me That
You Love Me.
W poszukiwaniach
streamingowych skupiałem się na eksploracji muzyki z lat 2000-2001, ale nie
tylko. Wyłowiłem takie hity jak Miłość znad łąk Kobranocki, Polscy
chłopcy Sztywnego Pala Azji, Lady with a Tenor Sax Billy’ego Squiera
(z Freddiem Mercurym dośpiewującym w tle). Film Nikt z Bobem Odenkirkiem
zwrócił moją uwagę na Heartbreaker Pat Benatar, a po koncercie grupy
Akurat dodałem jeszcze utwory Łyżeczka i Lubię mówić z tobą. Zainteresowała
mnie też folkowo-szantowa Orkiestra Dni Naszych (z Michałem Jelonkiem na
skrzypcach), mimo niejakiej infantylności. Ciekawą osobliwością jest
bretoński hip-hop grupy Manau (Panique celtique).
Jako wyjątkowo bezlitosny
earworm kwalifikuje się patetyczna ballada o wszystko mówiącym tytule Wypłakana
poducha w wykonaniu artystki znanej jako Gayga.
A tera – nabytki grudniowe.
Frank
Black, The Cult of Ray, 1996
Do tej pory jakoś nie trafiła do mojej kolekcji
żadna płyta zespołu Pixies. Za to znalazłem tanio w internetach trzeci album solowy
jej lidera, Franka Blacka, dawniej znanego jako Black Francis (właśc. Charles
Michael Kitteridge Thompson IV), nagrany z zespołem, który miał później przyjąć
nazwę The Catholics.
Pixies
zasłynęli z hałaśliwego, pełnego sprzężeń rocka alternatywnego o sporej jednak
melodyjności, a nawet potencjale przebojowym (byli m.in. jedną z głównych
inspiracji Kurta Cobaina). Nie dziwi, że na swoich albumach solowych Czarny
Francek brzmi całkiem podobnie. Wprawdzie otwieracz The Marsist jest
dosyć drażniący, mało melodyjny. Punk Rock City przywołuje skojarzenia bardziej
z Davidem Bowie niż z punk rockiem, za to niewątpliwie punkowe są Dance War
czy You Ain’t Me oraz instrumental Mosh, Don’t Pass the Guy. Artysta
nie boi się też solówek, chociaż nie zawsze jestem pewien, czy to gra on, czy
Lyle Workman – najbardziej efektownie w Jesus Was Right, gdzie brzmi
nawet trochę jak Jimmy Page. Najbardziej zapamiętuję Kicked
in the Taco oraz utwór instrumentalny The Adventure and the Resolution.
Balladowe
wytchnienie przynosi I Don’t Want to Hurt You (Every Single Time). Finałowy
The Last Stand of Shazeb Andleeb, poświęcony pakistańskiemu uczniowi zamordowanemu
w 1995 r. w macierzystej szkole średniej Blacka, jest oczywiście refleksyjny i
przyozdobiony długą solówką.
Okładka jest dość brzydka,
za to trafiło mi się wydanie limitowane z dodatkową płytą. Zawiera ona cztery
utwory, z których Village of the Sun wyróżnia się zastosowaniem organów,
Everybody Got the Beat jest wściekle punkowy, a najciekawszy to Can I
Get a Witness.
U2, The Unforgettable
Fire, 1984
Czwarty
album Irlandczyków miałem już kiedyś na kasecie – kupiony za czasów licealnych
w Katowicach, dokąd pojechałem na ogólnopolskie dyktando. Nie od razu zrobił na
mnie wrażenie, chociaż znałem już inne utwory U2.
Stało się tak chyba ze
względu na produkcję. Odpowiadali za nią Brian Eno i Daniel Lanois, spece
najwyższej klasy; brzmienie jest więc mało czadowe, za to bardzo przestrzenne,
atmosferyczne, podkreślające uduchowiony głos Bono i rozedrganą, spogłosowaną
gitarę The Edge’a (a już szczególnie rozedrgane jest Wire – nie tylko za
sprawą gitary, ale i talerzy Larry’ego Mullena juniora). Uznanie należy się
Adamowi Claytonowi, którego linie basowe tworzą solidny szkielet kompozycji i
nie pozwalają im rozłazić się onirycznie. Dotyczy to nawet krótkiego i dość
ponurego instrumentalu 4th of July.
Większość
materiału to piosenki postpunkowej proweniencji, przesycone charakterystyczną dla
U2 podniosłością. Przy Bad albo otwierającym A Sort of Homecoming łatwo
sobie zwizualizować słońce wyłaniające się zza chmur, a z kolei w Indian
Summer Sky jakbyśmy pędzili dokądś po highwayu. Najbardziej zapada w pamięć
wzbogacony smyczkami tytułowy utwór o Hiroszimie, a prócz niego jeden z
największych hitów U2, Pride (In the Name of Love), poświęcony Martinowi
Lutherowi Kingowi. Jak się łatwo domyślić, kończący płytę MLK o „stojącej”
celtyckiej melodii także jest hołdem dla afroamerykańskiego działacza.
Jedyny
słabszy punkt stanowi Elvis Presley and America, który wypada pod koniec
i jest już stanowczo zbyt łagodny.
Pantera, Cowboys from
Hell, 1990
Była
to piąta płyta zespołu braci Abbotów, ale druga z wokalistą Philem Anselmo, a
pierwsza, na której odeszli od sztampowego heavy metalu w kierunku ostrzejszego
thrashu.
Dojrzałą
wersję takie granie osiągnęło na późniejszej płycie Vulgar Display of Power,
a na Kombojach z Helu wydaje się jeszcze lekko niedowarzone. Zwłaszcza Anselmo,
choć w większości utworów opanował już swoje firmowe gardłowe ryki,
gdzieniegdzie jeszcze pieje w podobie Roba Halforda (Shattered, Psycho
Holiday). Oprócz tego zdarza mu się – jak i później – groźna melorecytacja
(Medicine Man).
Natłok ciężkich, thrashowych
riffów w średnich tempach (bo nic naprawdę rozpędzonego tu nie ma) jest dość
męczący. Biorąc pod uwagę, że Vulgar zawiera zbliżoną liczbę utworów, a
słucha się go znacznie lepiej, nasuwa się wniosek, że Teksańczycy w roku 1990 opanowali
brutalność, ale jeszcze nie do końca wpadli na to, jak ją połączyć z patentami
atrakcyjnymi dla ucha (niekoniecznie z melodyjnością). W sumie dopiero od
trzeciego przesłuchania z ogólnej riffowej magmy zaczęły mi się wyłaniać
poszczególne motywy. Paradoksalnie dopiero na końcu, w The Art of Shredding,
pojawia się klasycznie brzmiący riff.
W utworze tytułowym
melodyjna solówka gitarowa w otoczeniu szorstkich ciężarów wydaje się
prototypem podobnego rozwiązania w późniejszym Mouth for War. Dimebag
Darrell (w 2024 minęła dwudziesta rocznica jego tragicznej śmierci) w ogóle
często się tu popisuje solówkami, jak choćby w Psycho Holiday. Jego brat
Vinnie Paul daje tam również niezły popis młócki, a w Primal Concrete Sledge
równo tłucze w dwie centrale, co brzmi jednak już zbyt natarczywie. Z kolei
w Message in Blood słychać, jak się zdaje, kilka solówek gitarowych
nałożonych jedna na drugą.
Najbardziej
odbiega od reszty – i dlatego zapada w pamięć – Cemetery Gates. Jest to
mianowicie dobrze zrobiona ballada metalowa z czadowym rozwinięciem, które z
jednej strony burzy dotychczasowy mroczny nastrój, a z drugiej dodaje
dramatyzmu. Od balladowych pasaży zaczyna się też The Sleep i też potem zaczyna
podnosić ciężary. Ma co prawda względnie melodyjny refren i efektowną solówkę,
ale nie może się równać z Cemetery Gates.
Perfect, 1981
Był
to jeden z najbardziej elektryzujących debiutów polskiej fali rockowej lat 80.,
i najpopularniejszych. Mimo to minęło 30 lat od premiery, zanim doczekał się
wersji kompaktowej: podobnie jak późniejsza płyta Live, ukazał się
nakładem firmy polonijnej, która w międzyczasie przestała istnieć i nie było do
końca jasne, kto ma prawa do nagrań.
Chociaż
korzenie miał Perfect estradowe, to już na pierwszej płycie zaprezentował się
jako zespół hardrockowy. Panowie tak grzeją, że można odnieść wrażenie, jakby
próbowali w ciągu jednej sesji nagraniowej odkupić całą przeszłość, gdy grali
„takie rzeczy, że jeszcze mi wstyd” (cytat z późniejszej Autobiografii).
Płytę otwiera ostro riffowa Lokomotywa z ogłoszenia, aktualny i
po latach komentarz do cen benzyny (chociaż można by wątpić, czy samym chrustem
da się skutecznie rozgrzać kocioł lokomotywy). Dalej mamy Bla, bla, bla
oparty na solidnej partii basu ex-Breakoutowca Zdzisława Zawadzkiego, Bażancie
życie z wciągającymi popisami dwóch gitarzystów, a przede wszystkim Ale
w koło jest wesoło, niezwykle melodyjny utwór z tekstem tak osadzonym w
PRL-owskiej rzeczywistości, że śpiewanie go w XXI wieku, i to jeszcze przez
innych wykonawców, nie ma specjalnie sensu. Lider zresztą sam wspomniał się po
nazwisku („Kogo skarcić za Hołdysa”), a Perfect odrodzony w latach
dziewięćdziesiątych, pozostając z gitarzystą w złych stosunkach, zamieniał ten
wers na „Kto zapłaci za szkodnika”. Właściwie jedyny mniej tu znany utwór to
rockandrollowy Nie igraj ze mną wtedy, kiedy gram z dość długimi solówkami
gitarowymi.
Z
całości wyróżnia się fortepianowa ballada Niewiele ci mogę dać, choć jak
dla mnie nazbyt smętymentalna.
Dużo popularniejszy stał się utwór też smutny, ale już w aranżacji gitarowej (z
glissandowymi zagrywkami, a nawet z krótką partią solową basu) – Nie płacz
Ewka. Niektórzy traktują go jako balladę miłosną, chociaż refren wskazuje,
że to raczej piosenka o umieraniu, choć nic w tekście nie wskazuje na samobójstwo,
które podobno Autor Miał Na Myśli (źródła są sprzeczne).
Największym hitem stał się Chcemy
być sobą, który w rzeczywistości lat osiemdziesiątych szybko nabrał cech
bez przesady hymnu pokoleniowego. Podobnie jak kolejny Obracam w palcach
złoty pieniądz, zdradza on wyraźne inspiracje twórczością The Police,
choć Perfect uległ im w mniejszym stopniu niż Lady Pank.
Reedycja zawiera trzy
bonusy: hardrockowe Po co i Opanuj się oraz piwny blues Pepe
wróć. Wszystkie trzy ujrzały światło dzienne na pierwszym koncercie po
stanie wojennym, udokumentowanym właśnie przez album Live. Muszę przyznać,
że studyjna wersja Opanuj się znacznie ustępuje koncertowej.
The Rolling Stones, Aftermath,
1966
Czwarta
płyta Stonesów uchodzi za przełomową. Zaprezentowali na niej wyłącznie
autorskie piosenki, gdy na poprzednich było jeszcze sporo standardów. Przestali
się też trzymać rhythm’n’bluesa jak pijani płotu i zaczęli bardziej kombinować
z kompozycjami i aranżacjami, torując drogę dojrzałej postaci rocka.
Współczesna
reedycja oparta jest na wydaniu amerykańskim, które różni się od brytyjskiego nie
tylko okładką, ale i zestawem utworów. Przede wszystkim nie ma tu sporego
przeboju Mother’s Little Helper, za to jest jeszcze większy – Paint
It Black. Piosenka, choć dynamiczna, brzmi dość ponuro, ale w gruncie
rzeczy nie chodzi w niej o depresję, a o to, że podmiot liryczny wolałby wokół
siebie widzieć więcej czarnej kultury. Aranżacyjnie wyróżnia się wykorzystaniem
indyjskiego sitaru – wcześniej na podobny pomysł wpadli Beatlesi w Norwegian
Wood, przez co Rollingom zarzucano plagiat, chociaż ich utwór w niczym
tamtego nie przypomina. W każdym razie obydwa zapoczątkowały modę na indyjskie
dodatki w muzyce rockowej. W reedycji przywrócono przecinek błędnie wstawiony w
oryginalnej wersji (Paint It, Black), który nadał tytułowi nieco
rasistowski wydźwięk.
Na
sitarze zagrał Brian Jones. Sięgnął on też po inne instrumenty spoza spektrum
gitarowo-perkusyjnego. Pojawiają się więc cymbały z Appalachów alias dulcymer –
narzędzie to można usłyszeć w orientalizującym Lady Jane, a później jeszcze
w nieco psychodelicznym I Am Waiting. Natomiast Under My Thumb byłby
tuzinkową piosenką o przedmiotowym stosunku do kobiet, kiejby Jones nie
wyciągnął z magazynu marimby i nie zagrał na niej głównego motywu. Poza tym
oskarżenia o niefajne podejście do seksu feminalnego ściągnęły na Jaggera i
kolegów takie utwory jak Stupid Girl, chociaż ponoć chodziło o
dziewczyny pewnego określonego pokroju, na jakie często wówczas natrafiali w
luksusowych dzielnicach Londyna; zresztą niegrzeczny image Stonesów to
częściowo sprawka ich ówczesnego mynażera, A. Loog Oldhama, który marketował
ich jako antytezę Beatlesów. W każdym razie w krzepkim, motorycznym Stupid
Girl pojawiają się organy. Na klawiszowych (organy, fortepian, klawesyn)
grał nie tylko Jones, ale także basista Bill Wyman, znany producent Jack Nitzsche,
a także Ian Stewart, który był członkiem grupy w samych jej początkach, a parę
lat później współpracował nawet z Led Zeppelin.
Większość płyty siedzi jednak
w stylistyce rhythmandbluesowej, na ogół witalnej; jak to u Stonesów, utwory są
dość podobne do siebie i wyróżniają się przede wszystkim dzięki zabiegom
aranżacyjnym. Poza nietypowymi instrumentami Jones nie zapomniał oczywiście o
gitarze i w Doncha Bother Me gra techniką slide. We Flight 505 pojawia
się fortepiano (do tego jeszcze cytujące riff z Satisfaction), a High
And Dry to dla odmiany country z harmonijką – w opisie płyty brak
informacji, kto w nią dmie. Finał płyty stanowi Going Home, blues ciągnący
się przez jedenaście minut – na razie brzmi to jeszcze dość monotonnie, ale już
zapowiada, że ambicje rocka będą sięgać daleko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz