poniedziałek, 30 czerwca 2025

W tę i nazad przez Nysę, czyli miasto Zhorjelc

 

Weekend majowy postanowiłem spędzić na pograniczu polsko-niemieckim.


Pociągiem pospiesznym „Stryjeńska” udaliśmy się zatem do Chrocławia. Po dwóch godzinach przerwy nastąpiła przesiadka do osobowego Kolei Dolnośląskich „Jadwiga Andegaweńska”. Na sąsiednim peronie stał „Jan III Sobieski”, a na którejś kolejnej stacji widziałem pociąg „Bolko I Surowy”.

 

Droga wiodła przez Legnicę (z długim postojem) i Bolesławiec. Na stacji Zgorzelec Miasto nie ma najwyraźniej budynku, tylko dwa perony z wiatami. Wspiąwszy się po schodach, obok których leżała jedynie sterta gruzu, obudziliśmy drzemiącego taksiarza. Kiedy się dowiedział, dokąd chcemy jechać,  poszedł zapytać kolegę o drogę. Po jakimś czasie jazdy zatrzymał auto i mozolnie wklepał adres do nawigacji. Nawigacja mówi „skręć w lewo”, on skręca w prawo. W końcu wysadził nas pod złym pensjonatem. Na szczęście do właściwego było kilkadziesiąt metrów w dół stoku.

 


Sam pensjonat okazał się całkiem elegancki, a łazienka nawet awangardowa – drzwi przezroczyste, za to prysznic bez zasłony. Wieczorem przeglądałem programy w pokojowym telewizorze: tu Mad Max 2, tam Znachor, Telewizja Trwam, jakieś disco polo, ze dwa kanały z boksem na gołe pięści… Była też jakaś miejska stacja oraz kanały z Saksonii i Brandenburgii. Śniadania jedliśmy w restauracji na dole i były całkiem pożywne.

 

Le Quibelle Nouveau. A jak zapytałem portierkę,
dlaczego w prysznicu nie ma zasłony, to powiedziała,
że taka była koncepcja  projektanta

Ze względu na bliskość granicy, internety są nieprzewidywalne, połączenie trafia się raz lepsze, raz gorsze. W RFN nieźle chodzi roaming, ale po polskiej stronie nawet na Warszawskiej, czyli dość daleko od Nysy, miałem co najwyżej standard H+.

Zagramy w warcaby?

 

Zgorzelec, czyli Ζγκοζέλετς, czyli Görlitz, czyli Zhorjelc, leży trochę na Górnych Łużycach, a trochę na Dolnym Śląsku. Część polska wchodzi w skład województwa dolnośląskiego, natomiast niemiecka – Wolnego Kraju Saksonia; każda z osobna jest zresztą miastem powiatowym.

 

W latach 1815-1945 północna część Górnych Łużyc należała jednak do Prus, a konkretnie do prowincji śląskiej, a potem dolnośląskiej. Wobec tego Görlitz ma swoistą podwójną tożsamość – jako największe dolnośląskie miasto dzisiejszych Niemiec (i najbardziej wysunięte na wschód), a przy tym górnołużyckie. Nie widać śladów neonazizmu, za to są powszechne są graffiti antyfaszystowskie. Pod względem kibicowskim miasto należy do strefy wpływów Dynama Drezno, spotyka się też czasem wlepki Lokomotive Lipsk. 

 

Na ślad języka górnołużyckiego natrafiłem tylko raz, na jednym z budynków administracji powiatowej.

Śląski orzeł, czeski lew i łużycka lipa
 

Polskę z Niemcami łączą trzy mosty. Kolejowego nawet nie widzieliśmy. Most im. Jana Pawła II przeznaczony jest dla ruchu pieszo-kołowego. Przechodziliśmy akurat w dniu, kiedy na polskim brzegu narodowcy demonstrowali przeciw masowej migracji. Żadnej masowej migracji nie widziałem, za to migracja indywidualna była wyraźna: Ukrainiec w taksówce, Ukraińcy w pizzerii, Hindusi sprzedający w Żabce. Tydzień później narodowcy dokonali migracji z Polski do Niemiec, aby poinformować Niemca, że nie będzie pluł ich w twarz. Jak to mówią w internetach – „ale to ty dzwonisz”.



 

Trzecim mostem jest Most Staromiejski o charakterze deptaku. Doskonale z niego widać położony na skarpie ogromny gotycki kościół Piotra i Pawła. Po polskiej stronie wznosi się zaś masywny budynek dawnego młyna, przyozdobiony płaskorzeźbą Vahana Bego.

 

Po II wojnie światowej miasto Zhorjelc zostało podzielone wzdłuż Nysy Łużyckiej. Większość historycznego centrum, ze wszelkimi zabytkami od gotyku po modernizm, pozostała w Görlitz, natomiast Zgorzelec to właściwie pierwotne przedmieście – XIX wiek, modernizm, brutalizm. Po stronie polskiej mniej jest do oglądania, ale też jest. Miałem niejakie skojarzenia z Zieloną Górą.

 

Nie brakuje i Kostek Polskich

Przede wszystkim można się przejść bulwarem nad Nysą Łużycką. Stoi tam głaz upamiętniający zgorzelecką społeczność Greków, osiadłych tu po emigracji w efekcie wojny domowej z lat czterdziestych. Wywodzą się spośród nich znani muzycy polscy – Milo Kurtis i Jorgos Skolias. W centrum miasta znajdzie się jeszcze jedna grecka tablica pamiątkowa. 


Od bulwaru odbiega dość zaniedbana ul. Daszyńskiego, na której od pewnego momentu pojawiają się lepiej wyremontowane kamienice. Potykając się o 15. południk długości wschodniej, można dojść tamtędy do ul. Warszawskiej, kaj żywiliśmy się w pizzerii prowadzonej przez Ukraińców.

 

Nieopodal, na budynku biblioteki publicznej, widnieje wielki mural przedstawiający Jakuba Boehmego. Ów syn Zgorzelca, filozof, mistyk i szewc, został uhonorowany po obu stronach Nysy. Latem odbywa się jarmark „Jakuby”; dom, w którym Boehme mieszkał, oznaczon został popiersiem, a obok znajduje się restauracja pod odpowiednią nazwą.

 

W głębi polskiego terytorium odwiedziłem cmentarz żołnierzy 2. Armii WP. Jest to pole równych krzyży stylizowanych na Krzyż Grunwaldu, z obeliskiem pośrodku. Na nagrobkach zdarzają się nazwiska radzieckie. Z boku stoi monumentalny orzeł piastowski, którego to przede wszystkim zamierzałem sfotografować.

 


Przy okazji zajrzałem na cmentarz komunalny. Jak to na Ziemiach Wyzyskanych, próżno tam szukać starych nagrobków; spostrzegłem za to na niektórych greckie nazwiska. Zwraca też uwagę modernistyczny dom pogrzebowy.


Błądząc po polskiej stronie, zawędrowałem na osiedle domków, wśród których znalazło się kilka monumentalnych will z czasów pruskich.

 


        Fani brutalizmu znajdą dla siebie „Manhattan” – dzielnicę uroczo szpetnych bloków, dobrze widocznych i z niemieckiej strony. W zeszłym roku kręcono tam jakiś serial na Netfliska.

 

Nieopodal znajduje się kościół baptystów, urządzony w zwyczajnym domku-kostce (podobnie jak zbór wolnych chrześcijan przy Kościelnej w Częstochowej).

 


Po polskiej stronie Zgorzelca najciekawszym zabytkiem jest Miejski Dom Kultury – monumentalna, kryta kopułą budowla z czasów wilhelmińskich, trochę neobarokowa, trochę neoklasycystyczna, a trochę nawet secesyjna, w środku parku miejskiego, ze wszystkich stron ozdobiona rozmaitymi posągami. Za Niemca była to Górnołużycka Hala Chwały, poświęcona pamięci cesarzy Wilhelma I i Fryderyka III. W 1950 r. premierzy Cyrankiewicz i Grottewohl podpisali tu układ o respektowaniu granic na Odronysie. 

 


A co tam w Reichu? Zaraz po przejściu Mostu Staromiejskiego natrafiam na nabrzeżu na rzeźbę trzech gęsi Rudolfa Enderleina z 1963 r. oraz formę przestrzenną, której autorem jest Bodo Rau.


Z II wojny światowej Görlitz wyszło bez zniszczeń, jest więc jednym z najlepiej zachowanych zabytkowych miast we wschodnich Niemczech. Z tej przyczyny tutejsze ulice często grały jako plenery filmowe (skąd określenie „Görliwood”). Szczegółów architektonicznych zatrzęsienie: kartusze, płaskorzeźby, do tego nowsze ornamenta w postaci szyldów.

 

 Wyróżnia się Dom Biblijny z 11 panelami na dwóch kondygnacjach: na dole sceny ze Starego, na górze z Nowego Destamentu.

"Adam zbliżył się do żony swej Ewy (...) i wylepił ją smołą z wewnątrz i z zewnątrz"


Nogi w naturalny sposób niosą zwiedzającego szlakiem dwóch rynków: Dolnego i Górnego. Pośrodku Dolnego stoi blok kamienic z narożną wagą miejską i fontanna z Neptunem. Wśród innych budynków wyróżniają się ratusz oraz pierzeja z podcieniami, pod którymi znalazłem antykwariat podobny do głębokiej nory. Moją uwagę zwróciła też dawna apteka miejska o bardzo kolorowej elewacji oraz budynek Muzeum Śląskiego, o którym niżej. Naprzeciw muzeum znajduje się charakterystyczny kamienny balkon, na który można wejść po schodach.

 

Idąc dalej na zachód Brüderstrasse, mijamy sklep z Bolesławcem, napotykamy przewodnika w historycznym stroju i trafiamy na Rynek Górny, za czasów enerdowskich zwany Leninplatzem. Jest on dużo większy i dłuższy od Dolnego, częściowo otwarty dla ruchu kołowego, a z jednego końca stoi fontanna z halabardnikiem. Kamienice wyglądają na nowsze niż na Rynku Dolnym. W bok odbiega wąski Zaułek Zdrajców, przy którym gromadzili się ongiś spiskowcy usiłujący obalić radę miejską, aż dopóki nie zostali straceni w 1527 r.


 W bocznej ulicy, zwanej ironicznie Szeroką, znalazłem sklep ze starociami oraz płytowy. Zanabyłem dwa używane CD: rocznicową koncertówkę Puhdys In flagranti oraz znane mi już z kasety Inferno Lacrimosy, za łącznie 16 €.

 

Z budynków przy Rynku Górnym wyróżnia się kościół św. Trójcy oraz zamykająca jego perspektywę od Wieża Dzierżoniowska (Reichenbacher Turm). Przy tej ostatniej stoi bazaltowa kolumna, licząca sobie około 30 miliony lat.

 


Od Rynku Górnego można iść w różnych kierunkach. Za wieżą, na zachodzie, znajduje się plac Gottloba Demianiego, nazwany na cześć XIX-wiecznego nadburmistrza. Jest to zielony skwer, na którym z jednej strony stoi teatr im. Gerharta Hauptmanna, a z drugiej barbakan zwany Kaisertrutz, obecnie siedziba Muzeum Kulturalno-Historycznego.

 


Idąc na południe, na pl. Klasztornym natrafiłem na tajemniczą fontannę z chłopem i babą pijącymi piwo.

 


Przy Steinstrasse uwagę zwraca szyld „Görlitzer Kartoffelhaus” oraz tablica upamiętniająca pobyt hrabiego Steina, odrodziciela Królestwa Prus po napoleońskiej katastrofie.

Jest też kolejny sklep ze starocią.

 

W końcu dotarłem na plac Mariacki. Pierwszy z charakterystycznych budynków nosi słuszną nazwę Grubej Wieży. Drugi to dom towarowy w stylu gotycyzującej secesji. Zagrał on tytułową rolę w filmie Wesa Andersona The Grand Budapest Hotel.

 

Od Placu Mariackiego odbiega ul. Katarzyny – szeroki deptak, na którym czasami rozstawiają się jarmarki. Można więc zobaczyć, jak niemieccy rolnicy sprzedają płody rolne pod zadaszeniami polskiej produkcji.

 


Za domem towarowym trafiłem na Plac Pocztowy. Pośrodku stoi klasycystyczna studzienka ozdobna z golasami. Wokoło stoją gmach sądu ziemskiego (też z golasami), dom mody oraz Niemieckie Centrum Astrofizyki.

Studzienka ozdobna
 

Można się też przekonać, że po Görlitz jeżdżą autobusy i tramwaje, podczas gdy po Zgorzelcu tylko autobusy, i to dość rzadko.

           


             Jeżeli chodzi o życie duchowe, poza wspomnianymi już kościołami Piotra i Pawła przy moście oraz Trójcy przy Górnym Rynku, jest jeszcze kościół NMP przy pl. Pocztowym. Wszystkie gotyckie i wszystkie ewangelickie. Katolicy mają neogotycki kościół św. Krzyża w pobliżu parku miejskiego – niknie on jednak przy sąsiedniej synagodze, obecnie zaadaptowanej na centrum kultury.

 


        Po stronie polskiej Muzeum Łużyckie było akurat w remoncie. Za to w Niemczech trafiliśmy do Muzeum Śląskiego. Jest to kilkanaście sal zwiedzania, poświęconych historii i kulturze niemieckiego Śląska (także Górnego).

Fragment fryderycjańskiej kołdry


 

Przedstawione zostało tamtejsze rzemiosło artystyczne – szkło, porcelana i gliwickie żeliwo.


Poświęcono też miejsce reformacji, wojnom śląskim i innym aspektom historii aż do wypędzeń po II wojnie i NRD.

Replika nagrobka księcia wrocławskiego Henryka VI
(nie mylić z tym od Szekspira)

 Jedna sala zawiera malarstwo i rzeźbę, w tym replikę wrocławskiego Szermierza.

 

Szermierz jaki jest, każdy widzi, a to coś nowszego


Można zobaczyć polskojęzyczne niemieckie ulotki propagandowe z plebiscytu w 1921 r., a także mapę polskiego Dolnego Śląska z okresu tuż po wojnie, gdzie Zgorzelec nazywa się Zgorzelice, a poza tym są jeszcze Lignica, Żegań i Żóraw.

 

Drugie muzeum urządzono w Barockhausie, gmachu Górnołużyckiego Towarzystwa Naukowego. Na pierwszym piętrze mieście się rekonstrukcja XVI-wiecznego domu kupca Ameissa,  wystawa sztuki baroku oraz wielka biblioteka Towarzystwa.

Czekaj, tam był orangutan?!

 

Na górze umieścili wystawę poświęconą samemu Towarzystwu (np. portrety prezesów) i różne eksponaty z jego zbiorów.

Pytał raz efeb żyrafę, dlaczego zastawia szafę

Koty spotykałem wyłącznie po stronie polskiej. Najpierw był rudziak o steranych życiem uszach, którego napotkałem na blokowisku, później łaciaty czarno-biały na nieużytku koło naszej kwatery, w oddali też przemknął gdzieś czarny.

 

Podróże do miast nieznanych zwykle bywają pouczające, ale taka wyprawa transgraniczna była pouczająca w dwójnasób.



piątek, 6 czerwca 2025

Zgubiono-znaleziono, czyli drugi kwiecień w tym roku

 Niedawno zdałem sobie sprawę, że rok temu zapomniałem wrzucić notkę o płytach zdobytych w kwietniu. Pochodziły one zarówno z Faradaguła, jak i z internetów.

 

Primal Scream, Give Out But Don’t Give Up, 1994

            Tak się złożyło, że w następnej kolejności po pięciopaku The Jesus & Mary Chain zdobyłem dwie płyty zespołu założonego przez ich byłego perkusistę Bobby’ego Gillespie. Dwa albumy Primalów już się tu kiedyś pojawiły.

            Okładka mówi niewiele o charakterze muzyki. Neon w kształcie konfederackiej flagi? Pewno jakiś southern rock. Z tyłu czarny mężczyzna z pokaźnym afro? Pewno jakiś soul czy funk. Dobrze, że przynajmniej na grzbiecie widnieje nazwa zespołu, a tytuły utworów w książeczce.

            O ile Screamadelica stanowiła przełomowy mariaż rocka z brzmieniami typu rave, to na następnym albumie nie ma prawie w ogóle tanecznej elektroniki, często za to występuje sekcja dęta. Zaczyna się od stonesowskiego rocka w otwieraczu Jailbird, podobnie brzmi późniejszy Call On Me. Ducha Rollingów (tych z samej końcówki lat 60.) mają też ballady: (I’m Gonna) Cry Myself Blind oraz Sad and Blue z gitarą slide, harmonijką i gospelowym chórem. Amerykańskie wpływy muzyczne przynosi Rocks – boogie w skocznym tempie, a także Big Jet Plane, osobliwa próba połączenia brytyjskiej alternatywy ze southern rockiem (a jednak!)

            Prawdę mówiąc, tył okładki jest całkiem wymowny, bo drugi wątek tej płyty to czarne brzmienia. Tytuł Funky Jam mówi sam za siebie i choć to utwór najbardziej z całej płyty nadający się do tańca, to obywa się (prawie?) bez syntetycznych dźwięków, rządzi tu bas i trąby oraz lekko latynoskie instrumenty perkusyjne; momentami zresztą dostaje gitarowego kopa. Zarówno w nim, jak i w utworze tytułowym pojawia się sam czarodziej funku, George Clinton. Balladę soulową Free śpiewa współpracownica zespołu, zmarła niedawno Denise Johnson. Największy odlot w tej sytuacji stanowi ośmiominutowy Struttin’, dynamiczny funkrockowy utwór instrumentalny, ciepło brzmiący pomimo ornamentacji awangardowymi świstami.

      Po finałowej balladzie I’ll Be There for You pojawia się jeszcze utwór dodatkowy, też nastrojowy. 


 

Primal Scream, XTRMNTR, 2000

            W ciągu swojej kariery Primal Scream w różnych proporcjach mieszał rocka z elektroniką. O ile płyta opisana powyżej jest bardziej rockowa, to na XTRMNTR (czyli Exterminator) więcej elektroniki.

            Najbardziej bezpośrednią techniawę słychać w Swastika Eyes, chociaż zawiera normalną, a nie samplowaną partię wokalną, rockowego charakteru dodaje mu linia basowa, a dodatkowy szczegół stanowią smyczki w tle. Na płycie znalazły się dwie wersje: pierwsza wyprodukowana przez Jagza Koonera z ekipy The Aloof, druga, bardziej taneczna i niejako bonusowa – przez gwiazdy techno imieniem The Chemical Brothers.

             Właściwie tego rocka trzeba szukać w głębi. Kill All Hippies mieści się niedaleko jakiegoś Prodigy, ale po jakimś czasie dostrzega się w nim „kaszmirski” riff, a pod koniec utworu leją się nawet urokliwe dźwięki melotronu. Piosenkę rockową (nawet z solówką gitary) w gęstej elektronicznej obudowie stanowi Accelerator. Tytułowy Exterminator natomiast, w średnim tempie, brzmi bardziej industrialnie. Uspokojenie przynosi Keep Your Dreams. Dobre wrażenie robi instrumental Blood Money, oparty na dudniącej partii basu jak z serialu szpiegowskiego, do tego dysonansowe trąby i różne inne dźwięki, a nawet parę bardziej refleksyjnych momentów.

            Mniej ciekawy jest Pills z dawką krzykliwego rapu oraz MBV Arkestra (If They Move Kill ‘Em) – amorficzna kaskada różnych dźwięków na tle jednolitego rytmu, niczym z twórczości Can (płyta zawiera podziękowania dla Jakiego Liebezeita). Tytuł sugeruje, że w nagraniu maczał palce dział Kevin Shields, lider grupy My Bloody Valentine – swoją drogą także mikser paru utworów z płyty, a później w zasadzie półoficjalny członek zespołu. Książeczka wymienia też Bernarda Sumnera, gitarzystę New Order, ale nie podaje szczegółowo, gdzie konkretnie zagrał.

            Ciekawostka serialowa: koszulkę z okładkowym logiem zespołu i tytułem płyty naszał AJ (syn Tony’ego) w IV sezonie Rodziny Soprano, choć ogólnie kreowany był raczej na słuchacza nowego metalu (Soulfly, Slipknot, Pantera, Mudvayne). 


 

Dream Theater, Metropolis pt. 2: Scenes from the Memory, 1999

            Po wielu latach od Images and Words zanabyłem drugi najbardziej klasyczny album progresywnych metalowców z Long Island. Po raz pierwszy na klawiszach zagrał tu Jordan Rudess – tak więc skompletowany został skład, który widziałem w 2002 roku w Hali Wisły.

Mamy tu do czynienia z tzw. concept albumem czy wręcz rock operą. Główny bohater, Nicholas, w procesie hipnoterapii dowiaduje się, że w poprzednim wcieleniu był Victorią, ofiarą morderstwa, i postanawia rozwikłać zagadkę.

            Zaczyna się od spokojnego śpiewu z gitarą akustyczną i solennym akompaniamentem organów (Regression), ale potem już rusza metalowa machina. Muzycy są oczywiście wirtuozami, grają długie, epickie i wielowątkowe utwory pełne solówek, nierzadko przekraczające 7 minut (a nawet 10). Największe wrażenie zrobił na mnie Home z orientalnym motywem granym na sitarze.

Nie znam płyt nagranych z poprzednim klawiszowcem, Derekiem Sherinianem, ale recenzenci podkreślali, że w porównaniu z nim Rudess używa dużo fortepianu (choć mimo wszystko np. w Fatal Tragedy toczy gwiezdne wojny na syntezatorze). Takie momenty jak początek One Last Time, w którym podniosłe akordy fortepianowe współbrzmią z potężnymi uderzeniami Mike’a Portnoya, robią wrażenie. Końcówka Beyond This Life odlatuje w jazzujące dźwięki rodem z Franka Zappy, a już pełnym potwierdzeniem wszechstronności zespołu w ogóle, a Rudessa w szczególności, jest solo fortepianowe w stylu ragtime w The Dance of Eternity.

            Zapyta ktoś: skoro to jest Metropolis Pt. 2, to gdzie się podziewa część pierwsza? Ano był to jeden z utworów na Images and Words, nazwany „częścią pierwszą” dla żartu, bez poważnych myśli o kontynuacji. Nawiązania melodyczne do niego powtarzają się w ciągu całej płyty: w Overture 1928 czy zwłaszcza The Dance of Eternity.

            W pamięć najbardziej zapadają ballady: Through Her Eyes (rozwinięcie wcześniejszej, krótkiej Through My Words) i finałowa The Spirit Carries On, w której powraca melodia z samego początku, ale zaaranżowana z iście queenowskim rozmachem – tę ostatnią pamiętam jako punkt kulminacyjny koncertu w Hali Wisły. Epilogiem całej historii jest Finally Free, w którym Nicholas po wybudzeniu przez hipnoterapeutę wraca do domu i wyciąga wnioski, lecz potem robi się dramatycznie i padają strzały. 

 

Manic Street Preachers, The Holy Bible, 1994

            Trzeci album MSP, ostatni z udziałem Richeya Jamesa Edwardsa, jest trudniejszy niż poprzedni i następne dzieła Walijczyków. Również okładkę ma kontrowersyjną – z tytułem szokująco kontrastuje potrójny akt bieliźniany kobiety o wysokim BMI. Niewątpliwie ma to związek ze zmaganiami Edwardsa z anoreksją, o których mówi utwór 4st 7lb – czyżby ważył on w pewnym momencie 28,5 kilo?!  

            Dopiero po kilku przesłuchaniach mogę powiedzieć coś konkretnego. Grupa kontynuuje swoją ścieżkę „hard britpopu”, ale już nie wzoruje się na Guns N’Roses czy na nowszych wykonawcach zza oceanu. Coś z hard rocka (mianowicie solo gitarowe) uchowało się jeszcze w Archives of Pain. Melodie też nie wchodzą do głowy tak łatwo jak na poprzednich płytach. Że w tekstach jest poważnie, można wywnioskować z takich tytułów jak Of Walking Abortion, Archives of Pain, She Is Suffering czy – wdech – ifwhiteamericatoldthetruthforonedayit’sworldwouldfallapart (wydaje mi się, że apostrof jest zbędny). Zresztą Of Walking Abortion to jeden z bardziej przystępnych utworów na albumie. Obok niego wyróżnia się jeszcze spokojny This Is Yesterday oraz niepokojący, stosunkowo ciężki Die in the Summertime z orientalizującym riffem – oba wypadają pod koniec płyty. Natiomiast The Intense Humming of Evil, choć w wolnym tempie, jest najbardziej niemiłosierne, a finałowy P.C.P – typowy szybki manicsowy czad, najbardziej na płycie melodyjny i z efektowną solówką – pozwala nieco po nim odpocząć. 


 

Poison, Flesh & Blood, 1990

            W roku 1990 komercyjna odmiana heavy metalu chyliła się już ku zachodowi – za rok miał eksplodować grunge. Na razie jednak wytatuowani chłopcy w makijażach i z nastroszonymi piórami ciągle jeszcze rządzili na listach przebojów. Flesh & Blood, trzecia płyta Poison, jest całkiem reprezentatywna dla całego stylu. Za produkcję odpowiadał Bruce Fairbairn, który ciut wcześniej przeprowadził renowację kariery Aerosmith.

            Jest tu wszystkiego po trochu i z dużą dozą melodii, prawie każdy refren wpada w ucho, nawet jeśli nie jest do końca oryginalny. Mamy więc zadziorne rockery, takie jak Valley of Lost Souls, Come Hell or High Water, Don’t Give Up an Inch. Sąsiadują z nimi utwory w średnim, kroczącym tempie: (Flesh and Blood) Sacrifice czy singlowy Unskinny Bop, który kiedyś dość mnie denerwował. Funkcję przerywnika pomiędzy tymi dwoma dość zbliżonymi piosenkami stanowi Swampjuice (Soul-O), miniatura na gitary akustyczne, z wykorzystaniem techniki slide. Oczywiście zespoły pop-metalowe musiały mieć na płycie też balladę albo i kilka (Life Goes On ze smyczkami, Something to Believe In z fortepianem). Gitarzysta C.C. DeVille może i nie dogadywał się z resztą zespołu, ale niejednokrotnie wywija

Mój ulubiony jest utwór przedostatni, służący za punkt kulminacyjny całej płyty: Life Loves a Tragedy. Pierwsza zwrotka nastrojowa, a potem… dalej równie melodyjnie, lecz za do dużo mocniej. Na koniec, na wyspokojenie, pojawia się Poor Boy Blues i po poprzedzającym killerze trochę rozbija nastrój; Bon Jovi na New Jersey też zdecydowali się zakończyć bluesem wykonanym z wypolerowanego metalu, z podobnym efektem. 


 

Genesis, Live – The Way We Walk. Volume One: The Shorts, 1992

            Na początku lat 90., po wydaniu We Can’t Dance, Genesis było u szczytu sławy. Grupa wydała wówczas dwuczęściowe wydawnictwo koncertowe, którego pierwszą część właśnie zdobyłem. W wersji live do zasadniczego tria Collins-Banks-Rutherford dołączali gitarzysta Daryl Stuermer i perkusista Chester Thompson – na okładce widać więc całą piątkę w identycznych garniturach i w pozach rodem z teledysku I Can’t Dance.

Repertuar The Shorts tworzą, jak nazwa wskazuje, piosenki krótsze i bardziej przebojowe (utwory dłuższe i ambitniejsze znalazły się na drugiej płycie, The Longs). W pewnym sensie jest to „greatest hits live” Genesis z epoki Collinsa – od Land of Confusion do Invisible Touch. Nie zabrakło „afrykańskiej” Mamy i wymierzonego w telekaznodziejów Jesus He Knows Me. Phil Collins od czasu do czasu coś zapowiada, a publiczność reaguje w miarę żywiołowo, witając aplauzem takie hity jak No Son of Mine. Przedstawione wersje nie różnią się specjalnie od studyjnych, jeśli pominąć call-and-response na początku Throwing It All Away, celowo przedłużony początek I Can’t Dance czy brzydkie słowo przemycone w finałowym Invisible Touch. Nie pamiętam, czy w oryginale That’s All była solówka gitarowa, ale w wersji koncertowej – jak najbardziej.

  

Neil Young, Mirror Ball, 1995

            Stojąc jedną nogą w country i folku, a drugą – w garażowym rocku, Neil Young może uchodzić za prekursora grundżu. Kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych styl ten eksplodował, a potem się wypalił, doszło wreszcie do spotkania uczniów z mistrzem. Na albumie Mirror Ball artyście akompaniuje w pełnym składzie grupa Pearl Jam.

Co prawda zespół podporządkował się głównemu wykonawcy i album zdecydowanie brzmi jak dzieło Younga, a nie Perłowego Dżemu. Jeśli np. chodzi o solówki, to wygląda, że panowie Gossard i McCready całkiem ustąpili pola gospodarzowi. Nikt nie miał chyba jednak wątpliwości, że kapela ze Seattle umie generować brudny, chrzęszczący, a jednocześnie szlachetny hałas nie gorzej od stałych akompaniatorów Younga z grupy Crazy Horse. Wkład Eddiego Veddera ogranicza się do śpiewu w tle oraz napisania części tekstu Peace & Love.

Charakter całości nadają, jak zwykle, motoryczne utwory o szorstkim brzmieniu (Downtown), ale czasami zdarzają się spowolnienia (Truth Be Known, Scenery). Cały zestaw zaczyna podniosła, „galernicza” Song X. Zarówno ona, jak i Act of Love to wypowiedzi w zasadzie antyaborcyjne – Young mówił, że jest prochoicowcem, ale tym razem chciał pokazać inną perspektywę (gdyby był prolajfem, to dziwne by było, gdyby przy takim utworze chciał z nim współpracować Vedder, znany z popierania wolności reprodukcyjnej). Wyróżnia się Throw Your Hatred Down dzięki wykorzystaniu progresji jak z Dylano-Hendrixowego All Along the Watchtower. Najbardziej jednak przypadł mi do gustu dynamiczny, a bardzo melodyjny I’m the Ocean – z mojej perspektywy jeden z najlepszych utworów Younga. Samemu artyście także musiał się szczególnie spodobać, skoro płytę kończy Fallen Angel – repryza tej samej melodii w wersji nastrojowej, z fisharmonią. Nie jest to zresztą dla niego nietypowe rozwiązanie, vide tandemowe aranżacje Hey Hey, My My czy Rockin’ in the Free World na dawniejszych albumach. 


 

Gov’t Mule, By a Thread, 2009

            Wśród płyt uratowanych ze śmietnika przez mgr. Andrzeja Niedźwieckiego znalazłem studyjną płytę Muła. Moim poprzednim albumem tego zespołu była koncertówka Live… With a Little Help from Our Friends z 2000, nagrana w klasycznym ustawieniu Warren Haynes – Allen Woody – Matt Abts, z towarzyszeniem szeregu gości. W ciągu dziewięciu lat nieco się zmieniło: najpierw zmarł Woody, potem dołączył etatowy klawiszowiec Danny Louis. Na By a Thread debiutował w barwach zespołu szwedzki basista Jorgen Carlsson, ale w dwóch ostatnich utworach gra jeszcze jego poprzednik, Andy Hess.

            Nie będzie zaskoczeniem, że mamy tu do czynienia z muzyką bardzo amerykańską, bluesowo-jazzowo-country-rockową, o gęstej, „bagiennej” atmosferze. Gov’t Mule słynie z wielkiej wprawy w przerabianiu cudzych utworów, jednak na By a Thread znalazły się prawie same kompozycje autorskie, poza przeróbką standardu Railroad Boy. Dla niektórych może to być zła wiadomość, bo powszechna opinia o Haynesie głosi, że jest dużo słabszym kompozytorem niż gitarzystą. To fakt, że utwory z tej płyty nie nadają się na listy przebojów, ale też nie mają takiej ambicji.

Otwieracz, oparty na rytmicznym dudnieniu Broke Down on the Brazos, brzmi trochę jak ZZ Top i nic w tym dziwnego, bo gościnnie występuje tu Billy Gibbons. Po nim następuje siedmiominutowy Steppin’ Lightly, z którego pochodzi tytułowa fraza albumu – w miarę melodyjny. Najbardziej motoryczny jest z kolei Any Open Window dedykowany jest Mitchowi Mitchellowi i Buddy’emu Milesowi, perkusistom współpracującym z Jimi Hendrixem – i wiodący riff brzmi odpowiednio, solówka Haynesa zresztą też. Moim natomiast ulubionym fragmentem jest Inside Outside Woman Blues #9 z efektowną solówką organową. W ogóle Danny Louis raczej pozostaje w tle, ale czasem wyróżniają się jego partie, np. w Railroad Boy, a w Gordon James zagaja dyskusję kościelnym brzmieniem organów.

Dominują tempa dość powolne. Wolno pełznący blues Scenes from a Troubled Mind trochę się dłuży, Monday Mourning Meltdown zgodnie z tytułem ma smętny nastrój, ale pod koniec robi się dynamiczniej i pojawia się gitara a la John Fogerty. Podobnie finałowe World Wake Up ożywia jazzująca partia fortepianu elektrycznego. Lepiej do mnie trafia southern-rockowa ballada Gordon James (ze smyczkami?) i Forevermore. Jeśli zaś chodzi o ducha Allman Brothers Band, to najbardziej wydaje się go nieść Frozen Fear z solówkami techniką slide.