piątek, 6 czerwca 2025

Zgubiono-znaleziono, czyli drugi kwiecień w tym roku

 Niedawno zdałem sobie sprawę, że rok temu zapomniałem wrzucić notkę o płytach zdobytych w kwietniu. Pochodziły one zarówno z Faradaguła, jak i z internetów.

 

Primal Scream, Give Out But Don’t Give Up, 1994

            Tak się złożyło, że w następnej kolejności po pięciopaku The Jesus & Mary Chain zdobyłem dwie płyty zespołu założonego przez ich byłego perkusistę Bobby’ego Gillespie. Dwa albumy Primalów już się tu kiedyś pojawiły.

            Okładka mówi niewiele o charakterze muzyki. Neon w kształcie konfederackiej flagi? Pewno jakiś southern rock. Z tyłu czarny mężczyzna z pokaźnym afro? Pewno jakiś soul czy funk. Dobrze, że przynajmniej na grzbiecie widnieje nazwa zespołu, a tytuły utworów w książeczce.

            O ile Screamadelica stanowiła przełomowy mariaż rocka z brzmieniami typu rave, to na następnym albumie nie ma prawie w ogóle tanecznej elektroniki, często za to występuje sekcja dęta. Zaczyna się od stonesowskiego rocka w otwieraczu Jailbird, podobnie brzmi późniejszy Call On Me. Ducha Rollingów (tych z samej końcówki lat 60.) mają też ballady: (I’m Gonna) Cry Myself Blind oraz Sad and Blue z gitarą slide, harmonijką i gospelowym chórem. Amerykańskie wpływy muzyczne przynosi Rocks – boogie w skocznym tempie, a także Big Jet Plane, osobliwa próba połączenia brytyjskiej alternatywy ze southern rockiem (a jednak!)

            Prawdę mówiąc, tył okładki jest całkiem wymowny, bo drugi wątek tej płyty to czarne brzmienia. Tytuł Funky Jam mówi sam za siebie i choć to utwór najbardziej z całej płyty nadający się do tańca, to obywa się (prawie?) bez syntetycznych dźwięków, rządzi tu bas i trąby oraz lekko latynoskie instrumenty perkusyjne; momentami zresztą dostaje gitarowego kopa. Zarówno w nim, jak i w utworze tytułowym pojawia się sam czarodziej funku, George Clinton. Balladę soulową Free śpiewa współpracownica zespołu, zmarła niedawno Denise Johnson. Największy odlot w tej sytuacji stanowi ośmiominutowy Struttin’, dynamiczny funkrockowy utwór instrumentalny, ciepło brzmiący pomimo ornamentacji awangardowymi świstami.

      Po finałowej balladzie I’ll Be There for You pojawia się jeszcze utwór dodatkowy, też nastrojowy. 


 

Primal Scream, XTRMNTR, 2000

            W ciągu swojej kariery Primal Scream w różnych proporcjach mieszał rocka z elektroniką. O ile płyta opisana powyżej jest bardziej rockowa, to na XTRMNTR (czyli Exterminator) więcej elektroniki.

            Najbardziej bezpośrednią techniawę słychać w Swastika Eyes, chociaż zawiera normalną, a nie samplowaną partię wokalną, rockowego charakteru dodaje mu linia basowa, a dodatkowy szczegół stanowią smyczki w tle. Na płycie znalazły się dwie wersje: pierwsza wyprodukowana przez Jagza Koonera z ekipy The Aloof, druga, bardziej taneczna i niejako bonusowa – przez gwiazdy techno imieniem The Chemical Brothers.

             Właściwie tego rocka trzeba szukać w głębi. Kill All Hippies mieści się niedaleko jakiegoś Prodigy, ale po jakimś czasie dostrzega się w nim „kaszmirski” riff, a pod koniec utworu leją się nawet urokliwe dźwięki melotronu. Piosenkę rockową (nawet z solówką gitary) w gęstej elektronicznej obudowie stanowi Accelerator. Tytułowy Exterminator natomiast, w średnim tempie, brzmi bardziej industrialnie. Uspokojenie przynosi Keep Your Dreams. Dobre wrażenie robi instrumental Blood Money, oparty na dudniącej partii basu jak z serialu szpiegowskiego, do tego dysonansowe trąby i różne inne dźwięki, a nawet parę bardziej refleksyjnych momentów.

            Mniej ciekawy jest Pills z dawką krzykliwego rapu oraz MBV Arkestra (If They Move Kill ‘Em) – amorficzna kaskada różnych dźwięków na tle jednolitego rytmu, niczym z twórczości Can (płyta zawiera podziękowania dla Jakiego Liebezeita). Tytuł sugeruje, że w nagraniu maczał palce dział Kevin Shields, lider grupy My Bloody Valentine – swoją drogą także mikser paru utworów z płyty, a później w zasadzie półoficjalny członek zespołu. Książeczka wymienia też Bernarda Sumnera, gitarzystę New Order, ale nie podaje szczegółowo, gdzie konkretnie zagrał.

            Ciekawostka serialowa: koszulkę z okładkowym logiem zespołu i tytułem płyty naszał AJ (syn Tony’ego) w IV sezonie Rodziny Soprano, choć ogólnie kreowany był raczej na słuchacza nowego metalu (Soulfly, Slipknot, Pantera, Mudvayne). 


 

Dream Theater, Metropolis pt. 2: Scenes from the Memory, 1999

            Po wielu latach od Images and Words zanabyłem drugi najbardziej klasyczny album progresywnych metalowców z Long Island. Po raz pierwszy na klawiszach zagrał tu Jordan Rudess – tak więc skompletowany został skład, który widziałem w 2002 roku w Hali Wisły.

Mamy tu do czynienia z tzw. concept albumem czy wręcz rock operą. Główny bohater, Nicholas, w procesie hipnoterapii dowiaduje się, że w poprzednim wcieleniu był Victorią, ofiarą morderstwa, i postanawia rozwikłać zagadkę.

            Zaczyna się od spokojnego śpiewu z gitarą akustyczną i solennym akompaniamentem organów (Regression), ale potem już rusza metalowa machina. Muzycy są oczywiście wirtuozami, grają długie, epickie i wielowątkowe utwory pełne solówek, nierzadko przekraczające 7 minut (a nawet 10). Największe wrażenie zrobił na mnie Home z orientalnym motywem granym na sitarze.

Nie znam płyt nagranych z poprzednim klawiszowcem, Derekiem Sherinianem, ale recenzenci podkreślali, że w porównaniu z nim Rudess używa dużo fortepianu (choć mimo wszystko np. w Fatal Tragedy toczy gwiezdne wojny na syntezatorze). Takie momenty jak początek One Last Time, w którym podniosłe akordy fortepianowe współbrzmią z potężnymi uderzeniami Mike’a Portnoya, robią wrażenie. Końcówka Beyond This Life odlatuje w jazzujące dźwięki rodem z Franka Zappy, a już pełnym potwierdzeniem wszechstronności zespołu w ogóle, a Rudessa w szczególności, jest solo fortepianowe w stylu ragtime w The Dance of Eternity.

            Zapyta ktoś: skoro to jest Metropolis Pt. 2, to gdzie się podziewa część pierwsza? Ano był to jeden z utworów na Images and Words, nazwany „częścią pierwszą” dla żartu, bez poważnych myśli o kontynuacji. Nawiązania melodyczne do niego powtarzają się w ciągu całej płyty: w Overture 1928 czy zwłaszcza The Dance of Eternity.

            W pamięć najbardziej zapadają ballady: Through Her Eyes (rozwinięcie wcześniejszej, krótkiej Through My Words) i finałowa The Spirit Carries On, w której powraca melodia z samego początku, ale zaaranżowana z iście queenowskim rozmachem – tę ostatnią pamiętam jako punkt kulminacyjny koncertu w Hali Wisły. Epilogiem całej historii jest Finally Free, w którym Nicholas po wybudzeniu przez hipnoterapeutę wraca do domu i wyciąga wnioski, lecz potem robi się dramatycznie i padają strzały. 

 

Manic Street Preachers, The Holy Bible, 1994

            Trzeci album MSP, ostatni z udziałem Richeya Jamesa Edwardsa, jest trudniejszy niż poprzedni i następne dzieła Walijczyków. Również okładkę ma kontrowersyjną – z tytułem szokująco kontrastuje potrójny akt bieliźniany kobiety o wysokim BMI. Niewątpliwie ma to związek ze zmaganiami Edwardsa z anoreksją, o których mówi utwór 4st 7lb – czyżby ważył on w pewnym momencie 28,5 kilo?!  

            Dopiero po kilku przesłuchaniach mogę powiedzieć coś konkretnego. Grupa kontynuuje swoją ścieżkę „hard britpopu”, ale już nie wzoruje się na Guns N’Roses czy na nowszych wykonawcach zza oceanu. Coś z hard rocka (mianowicie solo gitarowe) uchowało się jeszcze w Archives of Pain. Melodie też nie wchodzą do głowy tak łatwo jak na poprzednich płytach. Że w tekstach jest poważnie, można wywnioskować z takich tytułów jak Of Walking Abortion, Archives of Pain, She Is Suffering czy – wdech – ifwhiteamericatoldthetruthforonedayit’sworldwouldfallapart (wydaje mi się, że apostrof jest zbędny). Zresztą Of Walking Abortion to jeden z bardziej przystępnych utworów na albumie. Obok niego wyróżnia się jeszcze spokojny This Is Yesterday oraz niepokojący, stosunkowo ciężki Die in the Summertime z orientalizującym riffem – oba wypadają pod koniec płyty. Natiomiast The Intense Humming of Evil, choć w wolnym tempie, jest najbardziej niemiłosierne, a finałowy P.C.P – typowy szybki manicsowy czad, najbardziej na płycie melodyjny i z efektowną solówką – pozwala nieco po nim odpocząć. 


 

Poison, Flesh & Blood, 1990

            W roku 1990 komercyjna odmiana heavy metalu chyliła się już ku zachodowi – za rok miał eksplodować grunge. Na razie jednak wytatuowani chłopcy w makijażach i z nastroszonymi piórami ciągle jeszcze rządzili na listach przebojów. Flesh & Blood, trzecia płyta Poison, jest całkiem reprezentatywna dla całego stylu. Za produkcję odpowiadał Bruce Fairbairn, który ciut wcześniej przeprowadził renowację kariery Aerosmith.

            Jest tu wszystkiego po trochu i z dużą dozą melodii, prawie każdy refren wpada w ucho, nawet jeśli nie jest do końca oryginalny. Mamy więc zadziorne rockery, takie jak Valley of Lost Souls, Come Hell or High Water, Don’t Give Up an Inch. Sąsiadują z nimi utwory w średnim, kroczącym tempie: (Flesh and Blood) Sacrifice czy singlowy Unskinny Bop, który kiedyś dość mnie denerwował. Funkcję przerywnika pomiędzy tymi dwoma dość zbliżonymi piosenkami stanowi Swampjuice (Soul-O), miniatura na gitary akustyczne, z wykorzystaniem techniki slide. Oczywiście zespoły pop-metalowe musiały mieć na płycie też balladę albo i kilka (Life Goes On ze smyczkami, Something to Believe In z fortepianem). Gitarzysta C.C. DeVille może i nie dogadywał się z resztą zespołu, ale niejednokrotnie wywija

Mój ulubiony jest utwór przedostatni, służący za punkt kulminacyjny całej płyty: Life Loves a Tragedy. Pierwsza zwrotka nastrojowa, a potem… dalej równie melodyjnie, lecz za do dużo mocniej. Na koniec, na wyspokojenie, pojawia się Poor Boy Blues i po poprzedzającym killerze trochę rozbija nastrój; Bon Jovi na New Jersey też zdecydowali się zakończyć bluesem wykonanym z wypolerowanego metalu, z podobnym efektem. 


 

Genesis, Live – The Way We Walk. Volume One: The Shorts, 1992

            Na początku lat 90., po wydaniu We Can’t Dance, Genesis było u szczytu sławy. Grupa wydała wówczas dwuczęściowe wydawnictwo koncertowe, którego pierwszą część właśnie zdobyłem. W wersji live do zasadniczego tria Collins-Banks-Rutherford dołączali gitarzysta Daryl Stuermer i perkusista Chester Thompson – na okładce widać więc całą piątkę w identycznych garniturach i w pozach rodem z teledysku I Can’t Dance.

Repertuar The Shorts tworzą, jak nazwa wskazuje, piosenki krótsze i bardziej przebojowe (utwory dłuższe i ambitniejsze znalazły się na drugiej płycie, The Longs). W pewnym sensie jest to „greatest hits live” Genesis z epoki Collinsa – od Land of Confusion do Invisible Touch. Nie zabrakło „afrykańskiej” Mamy i wymierzonego w telekaznodziejów Jesus He Knows Me. Phil Collins od czasu do czasu coś zapowiada, a publiczność reaguje w miarę żywiołowo, witając aplauzem takie hity jak No Son of Mine. Przedstawione wersje nie różnią się specjalnie od studyjnych, jeśli pominąć call-and-response na początku Throwing It All Away, celowo przedłużony początek I Can’t Dance czy brzydkie słowo przemycone w finałowym Invisible Touch. Nie pamiętam, czy w oryginale That’s All była solówka gitarowa, ale w wersji koncertowej – jak najbardziej.

  

Neil Young, Mirror Ball, 1995

            Stojąc jedną nogą w country i folku, a drugą – w garażowym rocku, Neil Young może uchodzić za prekursora grundżu. Kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych styl ten eksplodował, a potem się wypalił, doszło wreszcie do spotkania uczniów z mistrzem. Na albumie Mirror Ball artyście akompaniuje w pełnym składzie grupa Pearl Jam.

Co prawda zespół podporządkował się głównemu wykonawcy i album zdecydowanie brzmi jak dzieło Younga, a nie Perłowego Dżemu. Jeśli np. chodzi o solówki, to wygląda, że panowie Gossard i McCready całkiem ustąpili pola gospodarzowi. Nikt nie miał chyba jednak wątpliwości, że kapela ze Seattle umie generować brudny, chrzęszczący, a jednocześnie szlachetny hałas nie gorzej od stałych akompaniatorów Younga z grupy Crazy Horse. Wkład Eddiego Veddera ogranicza się do śpiewu w tle oraz napisania części tekstu Peace & Love.

Charakter całości nadają, jak zwykle, motoryczne utwory o szorstkim brzmieniu (Downtown), ale czasami zdarzają się spowolnienia (Truth Be Known, Scenery). Cały zestaw zaczyna podniosła, „galernicza” Song X. Zarówno ona, jak i Act of Love to wypowiedzi w zasadzie antyaborcyjne – Young mówił, że jest prochoicowcem, ale tym razem chciał pokazać inną perspektywę (gdyby był prolajfem, to dziwne by było, gdyby przy takim utworze chciał z nim współpracować Vedder, znany z popierania wolności reprodukcyjnej). Wyróżnia się Throw Your Hatred Down dzięki wykorzystaniu progresji jak z Dylano-Hendrixowego All Along the Watchtower. Najbardziej jednak przypadł mi do gustu dynamiczny, a bardzo melodyjny I’m the Ocean – z mojej perspektywy jeden z najlepszych utworów Younga. Samemu artyście także musiał się szczególnie spodobać, skoro płytę kończy Fallen Angel – repryza tej samej melodii w wersji nastrojowej, z fisharmonią. Nie jest to zresztą dla niego nietypowe rozwiązanie, vide tandemowe aranżacje Hey Hey, My My czy Rockin’ in the Free World na dawniejszych albumach. 


 

Gov’t Mule, By a Thread, 2009

            Wśród płyt uratowanych ze śmietnika przez mgr. Andrzeja Niedźwieckiego znalazłem studyjną płytę Muła. Moim poprzednim albumem tego zespołu była koncertówka Live… With a Little Help from Our Friends z 2000, nagrana w klasycznym ustawieniu Warren Haynes – Allen Woody – Matt Abts, z towarzyszeniem szeregu gości. W ciągu dziewięciu lat nieco się zmieniło: najpierw zmarł Woody, potem dołączył etatowy klawiszowiec Danny Louis. Na By a Thread debiutował w barwach zespołu szwedzki basista Jorgen Carlsson, ale w dwóch ostatnich utworach gra jeszcze jego poprzednik, Andy Hess.

            Nie będzie zaskoczeniem, że mamy tu do czynienia z muzyką bardzo amerykańską, bluesowo-jazzowo-country-rockową, o gęstej, „bagiennej” atmosferze. Gov’t Mule słynie z wielkiej wprawy w przerabianiu cudzych utworów, jednak na By a Thread znalazły się prawie same kompozycje autorskie, poza przeróbką standardu Railroad Boy. Dla niektórych może to być zła wiadomość, bo powszechna opinia o Haynesie głosi, że jest dużo słabszym kompozytorem niż gitarzystą. To fakt, że utwory z tej płyty nie nadają się na listy przebojów, ale też nie mają takiej ambicji.

Otwieracz, oparty na rytmicznym dudnieniu Broke Down on the Brazos, brzmi trochę jak ZZ Top i nic w tym dziwnego, bo gościnnie występuje tu Billy Gibbons. Po nim następuje siedmiominutowy Steppin’ Lightly, z którego pochodzi tytułowa fraza albumu – w miarę melodyjny. Najbardziej motoryczny jest z kolei Any Open Window dedykowany jest Mitchowi Mitchellowi i Buddy’emu Milesowi, perkusistom współpracującym z Jimi Hendrixem – i wiodący riff brzmi odpowiednio, solówka Haynesa zresztą też. Moim natomiast ulubionym fragmentem jest Inside Outside Woman Blues #9 z efektowną solówką organową. W ogóle Danny Louis raczej pozostaje w tle, ale czasem wyróżniają się jego partie, np. w Railroad Boy, a w Gordon James zagaja dyskusję kościelnym brzmieniem organów.

Dominują tempa dość powolne. Wolno pełznący blues Scenes from a Troubled Mind trochę się dłuży, Monday Mourning Meltdown zgodnie z tytułem ma smętny nastrój, ale pod koniec robi się dynamiczniej i pojawia się gitara a la John Fogerty. Podobnie finałowe World Wake Up ożywia jazzująca partia fortepianu elektrycznego. Lepiej do mnie trafia southern-rockowa ballada Gordon James (ze smyczkami?) i Forevermore. Jeśli zaś chodzi o ducha Allman Brothers Band, to najbardziej wydaje się go nieść Frozen Fear z solówkami techniką slide.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz