Niedawno zdałem sobie sprawę, że rok temu zapomniałem wrzucić notkę o płytach zdobytych w kwietniu. Pochodziły one zarówno z Faradaguła, jak i z internetów.
Primal
Scream, Give Out But Don’t Give Up, 1994
Tak się złożyło, że w następnej kolejności po
pięciopaku The Jesus & Mary Chain zdobyłem dwie płyty zespołu założonego
przez ich byłego perkusistę Bobby’ego Gillespie. Dwa albumy Primalów już się tu
kiedyś pojawiły.
Okładka
mówi niewiele o charakterze muzyki. Neon w kształcie konfederackiej flagi?
Pewno jakiś southern rock. Z tyłu czarny mężczyzna z pokaźnym afro? Pewno jakiś
soul czy funk. Dobrze, że przynajmniej na grzbiecie widnieje nazwa zespołu, a
tytuły utworów w książeczce.
O
ile Screamadelica stanowiła przełomowy mariaż rocka z brzmieniami typu
rave, to na następnym albumie nie ma prawie w ogóle tanecznej elektroniki,
często za to występuje sekcja dęta. Zaczyna się od stonesowskiego rocka w
otwieraczu Jailbird, podobnie brzmi późniejszy Call On Me. Ducha
Rollingów (tych z samej końcówki lat 60.) mają też ballady: (I’m Gonna) Cry
Myself Blind oraz Sad and Blue z gitarą slide, harmonijką i
gospelowym chórem. Amerykańskie wpływy muzyczne przynosi Rocks – boogie
w skocznym tempie, a także Big Jet Plane, osobliwa próba połączenia
brytyjskiej alternatywy ze southern rockiem (a jednak!)
Prawdę
mówiąc, tył okładki jest całkiem wymowny, bo drugi wątek tej płyty to czarne
brzmienia. Tytuł Funky Jam mówi sam za siebie i choć to utwór
najbardziej z całej płyty nadający się do tańca, to obywa się (prawie?) bez
syntetycznych dźwięków, rządzi tu bas i trąby oraz lekko latynoskie instrumenty
perkusyjne; momentami zresztą dostaje gitarowego kopa. Zarówno w nim, jak i w
utworze tytułowym pojawia się sam czarodziej funku, George Clinton. Balladę
soulową Free śpiewa współpracownica zespołu, zmarła niedawno Denise Johnson.
Największy odlot w tej sytuacji stanowi ośmiominutowy Struttin’,
dynamiczny funkrockowy utwór instrumentalny, ciepło brzmiący pomimo
ornamentacji awangardowymi świstami.
Po
finałowej balladzie I’ll Be There for You pojawia się jeszcze utwór
dodatkowy, też nastrojowy.
Primal Scream, XTRMNTR,
2000
W
ciągu swojej kariery Primal Scream w różnych proporcjach mieszał rocka z
elektroniką. O ile płyta opisana powyżej jest bardziej rockowa, to na XTRMNTR
(czyli Exterminator) więcej elektroniki.
Najbardziej bezpośrednią
techniawę słychać w Swastika Eyes, chociaż zawiera normalną, a nie
samplowaną partię wokalną, rockowego charakteru dodaje mu linia basowa, a
dodatkowy szczegół stanowią smyczki w tle. Na płycie znalazły się dwie
wersje: pierwsza wyprodukowana przez Jagza Koonera z ekipy The Aloof, druga, bardziej
taneczna i niejako bonusowa – przez gwiazdy techno imieniem The Chemical
Brothers.
Właściwie tego rocka trzeba szukać w głębi. Kill
All Hippies mieści się niedaleko jakiegoś Prodigy, ale po jakimś czasie
dostrzega się w nim „kaszmirski” riff, a pod koniec utworu leją się nawet
urokliwe dźwięki melotronu. Piosenkę rockową (nawet z solówką gitary) w gęstej
elektronicznej obudowie stanowi Accelerator. Tytułowy Exterminator natomiast,
w średnim tempie, brzmi bardziej industrialnie. Uspokojenie przynosi Keep
Your Dreams. Dobre wrażenie robi instrumental Blood Money, oparty
na dudniącej partii basu jak z serialu szpiegowskiego, do tego dysonansowe
trąby i różne inne dźwięki, a nawet parę bardziej refleksyjnych momentów.
Mniej ciekawy jest Pills z
dawką krzykliwego rapu oraz MBV Arkestra (If They Move Kill ‘Em) – amorficzna
kaskada różnych dźwięków na tle jednolitego rytmu, niczym z twórczości Can (płyta
zawiera podziękowania dla Jakiego Liebezeita). Tytuł sugeruje, że w nagraniu maczał
palce dział Kevin Shields, lider grupy My Bloody Valentine – swoją drogą także
mikser paru utworów z płyty, a później w zasadzie półoficjalny członek zespołu.
Książeczka wymienia też Bernarda Sumnera, gitarzystę New Order, ale nie podaje
szczegółowo, gdzie konkretnie zagrał.
Ciekawostka serialowa: koszulkę z okładkowym logiem zespołu i tytułem płyty naszał AJ (syn Tony’ego) w IV sezonie Rodziny Soprano, choć ogólnie kreowany był raczej na słuchacza nowego metalu (Soulfly, Slipknot, Pantera, Mudvayne).
Dream
Theater, Metropolis pt. 2: Scenes from the Memory, 1999
Po wielu latach od Images and Words zanabyłem
drugi najbardziej klasyczny album progresywnych metalowców z Long Island. Po
raz pierwszy na klawiszach zagrał tu Jordan Rudess – tak więc skompletowany
został skład, który widziałem w 2002 roku w Hali Wisły.
Mamy tu do czynienia z tzw.
concept albumem czy wręcz rock operą. Główny bohater, Nicholas, w procesie
hipnoterapii dowiaduje się, że w poprzednim wcieleniu był Victorią, ofiarą
morderstwa, i postanawia rozwikłać zagadkę.
Zaczyna
się od spokojnego śpiewu z gitarą akustyczną i solennym akompaniamentem organów
(Regression), ale potem już rusza metalowa machina. Muzycy są oczywiście
wirtuozami, grają długie, epickie i wielowątkowe utwory pełne solówek,
nierzadko przekraczające 7 minut (a nawet 10). Największe wrażenie zrobił na
mnie Home z orientalnym motywem granym na sitarze.
Nie znam płyt nagranych z
poprzednim klawiszowcem, Derekiem Sherinianem, ale recenzenci podkreślali, że w
porównaniu z nim Rudess używa dużo fortepianu (choć mimo wszystko np. w Fatal
Tragedy toczy gwiezdne wojny na syntezatorze). Takie momenty jak początek One
Last Time, w którym podniosłe akordy fortepianowe współbrzmią z potężnymi
uderzeniami Mike’a Portnoya, robią wrażenie. Końcówka Beyond This Life odlatuje
w jazzujące dźwięki rodem z Franka Zappy, a już pełnym potwierdzeniem
wszechstronności zespołu w ogóle, a Rudessa w szczególności, jest solo
fortepianowe w stylu ragtime w The Dance of Eternity.
Zapyta
ktoś: skoro to jest Metropolis Pt. 2, to gdzie się podziewa część
pierwsza? Ano był to jeden z utworów na Images and Words, nazwany
„częścią pierwszą” dla żartu, bez poważnych myśli o kontynuacji. Nawiązania
melodyczne do niego powtarzają się w ciągu całej płyty: w Overture 1928 czy
zwłaszcza The Dance of Eternity.
W
pamięć najbardziej zapadają ballady: Through Her Eyes (rozwinięcie
wcześniejszej, krótkiej Through My Words) i finałowa The
Spirit Carries On, w której powraca melodia z samego początku, ale zaaranżowana
z iście queenowskim rozmachem – tę ostatnią pamiętam jako punkt
kulminacyjny koncertu w Hali Wisły. Epilogiem całej historii jest Finally
Free, w którym Nicholas po wybudzeniu przez hipnoterapeutę wraca do domu i
wyciąga wnioski, lecz potem robi się dramatycznie i padają strzały.
Manic
Street Preachers, The Holy Bible, 1994
Trzeci album MSP, ostatni z udziałem Richeya Jamesa
Edwardsa, jest trudniejszy niż poprzedni i następne dzieła Walijczyków. Również
okładkę ma kontrowersyjną – z tytułem szokująco kontrastuje potrójny akt
bieliźniany kobiety o wysokim BMI. Niewątpliwie ma to związek ze zmaganiami
Edwardsa z anoreksją, o których mówi utwór 4st 7lb – czyżby ważył on w
pewnym momencie 28,5 kilo?!
Dopiero po kilku przesłuchaniach mogę powiedzieć coś konkretnego. Grupa kontynuuje swoją ścieżkę „hard britpopu”, ale już nie wzoruje się na Guns N’Roses czy na nowszych wykonawcach zza oceanu. Coś z hard rocka (mianowicie solo gitarowe) uchowało się jeszcze w Archives of Pain. Melodie też nie wchodzą do głowy tak łatwo jak na poprzednich płytach. Że w tekstach jest poważnie, można wywnioskować z takich tytułów jak Of Walking Abortion, Archives of Pain, She Is Suffering czy – wdech – ifwhiteamericatoldthetruthforonedayit’sworldwouldfallapart (wydaje mi się, że apostrof jest zbędny). Zresztą Of Walking Abortion to jeden z bardziej przystępnych utworów na albumie. Obok niego wyróżnia się jeszcze spokojny This Is Yesterday oraz niepokojący, stosunkowo ciężki Die in the Summertime z orientalizującym riffem – oba wypadają pod koniec płyty. Natiomiast The Intense Humming of Evil, choć w wolnym tempie, jest najbardziej niemiłosierne, a finałowy P.C.P – typowy szybki manicsowy czad, najbardziej na płycie melodyjny i z efektowną solówką – pozwala nieco po nim odpocząć.
Poison, Flesh & Blood,
1990
W
roku 1990 komercyjna odmiana heavy metalu chyliła się już ku zachodowi – za rok
miał eksplodować grunge. Na razie jednak wytatuowani chłopcy w makijażach i z
nastroszonymi piórami ciągle jeszcze rządzili na listach przebojów. Flesh
& Blood, trzecia płyta Poison, jest całkiem reprezentatywna dla
całego stylu. Za produkcję odpowiadał Bruce Fairbairn, który ciut wcześniej przeprowadził
renowację kariery Aerosmith.
Jest
tu wszystkiego po trochu i z dużą dozą melodii, prawie każdy refren wpada w
ucho, nawet jeśli nie jest do końca oryginalny. Mamy
więc zadziorne rockery, takie jak Valley of Lost Souls, Come Hell or
High Water, Don’t Give Up an Inch. Sąsiadują z nimi utwory w średnim, kroczącym
tempie: (Flesh and Blood) Sacrifice czy singlowy Unskinny Bop,
który kiedyś dość mnie denerwował. Funkcję przerywnika pomiędzy tymi
dwoma dość zbliżonymi piosenkami stanowi Swampjuice (Soul-O), miniatura
na gitary akustyczne, z wykorzystaniem techniki slide. Oczywiście zespoły pop-metalowe
musiały mieć na płycie też balladę albo i kilka (Life Goes On ze
smyczkami, Something to Believe In z fortepianem). Gitarzysta C.C.
DeVille może i nie dogadywał się z resztą zespołu, ale niejednokrotnie wywija
Mój ulubiony jest utwór przedostatni, służący za punkt kulminacyjny całej płyty: Life Loves a Tragedy. Pierwsza zwrotka nastrojowa, a potem… dalej równie melodyjnie, lecz za do dużo mocniej. Na koniec, na wyspokojenie, pojawia się Poor Boy Blues i po poprzedzającym killerze trochę rozbija nastrój; Bon Jovi na New Jersey też zdecydowali się zakończyć bluesem wykonanym z wypolerowanego metalu, z podobnym efektem.
Genesis,
Live – The Way We Walk. Volume One: The Shorts, 1992
Na
początku lat 90., po wydaniu We Can’t Dance, Genesis było u szczytu
sławy. Grupa wydała wówczas dwuczęściowe wydawnictwo koncertowe, którego
pierwszą część właśnie zdobyłem. W wersji live do zasadniczego tria
Collins-Banks-Rutherford dołączali gitarzysta Daryl Stuermer i perkusista
Chester Thompson – na okładce widać więc całą piątkę w identycznych garniturach
i w pozach rodem z teledysku I Can’t Dance.
Repertuar The Shorts tworzą,
jak nazwa wskazuje, piosenki krótsze i bardziej przebojowe (utwory dłuższe i
ambitniejsze znalazły się na drugiej płycie, The Longs). W pewnym sensie jest to „greatest hits live” Genesis z epoki Collinsa –
od Land of Confusion do Invisible Touch. Nie zabrakło „afrykańskiej” Mamy
i wymierzonego w telekaznodziejów Jesus He Knows Me. Phil Collins od
czasu do czasu coś zapowiada, a publiczność reaguje w miarę żywiołowo, witając
aplauzem takie hity jak No Son of Mine. Przedstawione wersje nie różnią
się specjalnie od studyjnych, jeśli pominąć call-and-response na
początku Throwing It All Away, celowo przedłużony początek I Can’t
Dance czy brzydkie słowo przemycone w finałowym Invisible Touch. Nie
pamiętam, czy w oryginale That’s All była solówka gitarowa, ale w wersji
koncertowej – jak najbardziej.
Neil Young, Mirror Ball,
1995
Stojąc
jedną nogą w country i folku, a drugą – w garażowym rocku, Neil Young może uchodzić
za prekursora grundżu. Kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych styl ten
eksplodował, a potem się wypalił, doszło wreszcie do spotkania uczniów z
mistrzem. Na albumie Mirror Ball artyście akompaniuje w pełnym składzie grupa
Pearl Jam.
Co prawda zespół
podporządkował się głównemu wykonawcy i album zdecydowanie brzmi jak dzieło
Younga, a nie Perłowego Dżemu. Jeśli np. chodzi o solówki, to wygląda, że
panowie Gossard i McCready całkiem ustąpili pola gospodarzowi. Nikt nie miał
chyba jednak wątpliwości, że kapela ze Seattle umie generować brudny,
chrzęszczący, a jednocześnie szlachetny hałas nie gorzej od stałych
akompaniatorów Younga z grupy Crazy Horse. Wkład Eddiego Veddera ogranicza się
do śpiewu w tle oraz napisania części tekstu Peace & Love.
Charakter całości nadają, jak zwykle, motoryczne utwory o szorstkim brzmieniu (Downtown), ale czasami zdarzają się spowolnienia (Truth Be Known, Scenery). Cały zestaw zaczyna podniosła, „galernicza” Song X. Zarówno ona, jak i Act of Love to wypowiedzi w zasadzie antyaborcyjne – Young mówił, że jest prochoicowcem, ale tym razem chciał pokazać inną perspektywę (gdyby był prolajfem, to dziwne by było, gdyby przy takim utworze chciał z nim współpracować Vedder, znany z popierania wolności reprodukcyjnej). Wyróżnia się Throw Your Hatred Down dzięki wykorzystaniu progresji jak z Dylano-Hendrixowego All Along the Watchtower. Najbardziej jednak przypadł mi do gustu dynamiczny, a bardzo melodyjny I’m the Ocean – z mojej perspektywy jeden z najlepszych utworów Younga. Samemu artyście także musiał się szczególnie spodobać, skoro płytę kończy Fallen Angel – repryza tej samej melodii w wersji nastrojowej, z fisharmonią. Nie jest to zresztą dla niego nietypowe rozwiązanie, vide tandemowe aranżacje Hey Hey, My My czy Rockin’ in the Free World na dawniejszych albumach.
Gov’t
Mule, By a Thread, 2009
Wśród płyt uratowanych ze śmietnika przez mgr.
Andrzeja Niedźwieckiego znalazłem studyjną płytę Muła. Moim poprzednim albumem
tego zespołu była koncertówka Live… With a Little Help from Our Friends z
2000, nagrana w klasycznym ustawieniu Warren Haynes – Allen Woody – Matt
Abts, z towarzyszeniem szeregu gości. W ciągu dziewięciu lat nieco się
zmieniło: najpierw zmarł Woody, potem dołączył etatowy klawiszowiec Danny Louis.
Na By a Thread debiutował w barwach zespołu szwedzki basista Jorgen Carlsson,
ale w dwóch ostatnich utworach gra jeszcze jego poprzednik, Andy Hess.
Nie
będzie zaskoczeniem, że mamy tu do czynienia z muzyką bardzo amerykańską,
bluesowo-jazzowo-country-rockową, o gęstej, „bagiennej” atmosferze. Gov’t Mule
słynie z wielkiej wprawy w przerabianiu cudzych utworów, jednak na By a
Thread znalazły się prawie same kompozycje autorskie, poza przeróbką
standardu Railroad Boy. Dla niektórych może to być zła wiadomość, bo
powszechna opinia o Haynesie głosi, że jest dużo słabszym kompozytorem niż
gitarzystą. To fakt, że utwory z tej płyty nie nadają się na listy przebojów,
ale też nie mają takiej ambicji.
Otwieracz, oparty na
rytmicznym dudnieniu Broke Down on the Brazos, brzmi trochę jak
ZZ Top i nic w tym dziwnego, bo gościnnie występuje tu Billy Gibbons. Po nim
następuje siedmiominutowy Steppin’ Lightly, z którego pochodzi tytułowa
fraza albumu – w miarę melodyjny. Najbardziej motoryczny jest z kolei Any
Open Window dedykowany jest Mitchowi Mitchellowi i Buddy’emu Milesowi,
perkusistom współpracującym z Jimi Hendrixem – i wiodący riff brzmi
odpowiednio, solówka Haynesa zresztą też. Moim natomiast ulubionym fragmentem
jest Inside Outside Woman Blues #9 z efektowną solówką organową. W ogóle
Danny Louis raczej pozostaje w tle, ale czasem wyróżniają się jego partie, np.
w Railroad Boy, a w Gordon James zagaja dyskusję kościelnym
brzmieniem organów.
Dominują tempa dość powolne.
Wolno pełznący blues Scenes from a Troubled Mind trochę się dłuży, Monday
Mourning Meltdown zgodnie z tytułem ma smętny nastrój, ale pod koniec robi
się dynamiczniej i pojawia się gitara a la John Fogerty. Podobnie finałowe World
Wake Up ożywia jazzująca partia fortepianu elektrycznego. Lepiej do mnie
trafia southern-rockowa ballada Gordon James (ze smyczkami?) i Forevermore.
Jeśli zaś chodzi o ducha Allman Brothers Band, to najbardziej wydaje
się go nieść Frozen Fear z solówkami techniką slide.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz