W ciągu lipca udało mi się wydobyć z targu na Faradaguła cztery płyty, z których na trzy zasadzałem się już od dawna, za to czwarta była za 5 zł.
Raggattack, Boom Boom,
2002
A teraz coś z zupełnie innej
beczki: zespół wykonujący dancehall/raggamuffin, czyli, z grubsza biorąc,
taneczne warianty muzyki jamajskiej. Dziś największą gwiazdą gatunku w Polsce
jest znany z zaangażowania społecznego Paweł Sołtys vel Pablopavo, a przed
ćwierćwieczem prekursorem nadwiślańskiego dancehallu był Raggattack. Zespół z
nigeryjskim wokalistą Henrym Mmereole i wokalistką kenijskiego pochodzenia
Olissą Rae występował na Przystanku Woodstock i zyskał pochwały samego Owsiaka,
jednak wkrótce po nagraniu płyty zakończył działalność.
Najkrócej powiedzieć, że
jest to słoneczne granie z czarnymi głosami. Poza dwojgiem tychże zespół składa
się z didżeja, gitarzysty, basisty/klawiszowca i trębacza. Nasycenie
elektroniką różni się w poszczególnych piosenkach. Summer Vibes ma,
zgodnie z tytułem, nastrój dość beztroski. Bardziej typowy rytm reggae słychać
w Fine Baby, gdzie Henry nawija w charakterystycznym dla ragga,
półrapowym stylu znanym jako toasting, w Peace, Love & Unity z
trąbką, dubowym podbiciem rytmu i pierwszoplanową partią Olissy Rae, czy
wreszcie w Mtoto. Olissa ostatnia dochodzi do głosu w szybko nawiniętym Black
Sheep.
Mniej mi się podobały
leniwy, włóczący się w średnim tempie I’m Not Gonna B wit U (chociaż
gitarzysta pozwala sobie tam na santanowate zagrywki), oraz kolejna szybka
nawijka, ani po polsku, ani po angielsku – Hakuna matata (warto
wspomnieć, że to normalna fraza w języku suahili, a nie wymysł twórców filmu Król
lew). Także Mad Man to raczej coś dla fanów elektronicznych rytmów.
Najfajniejszy jest chyba
angielsko-polski utwór tytułowy: dynamiczny, pogodny i niesiony partią trąby.
Przed tym utworem słychać krótki dialog Henry’ego z dzieckiem. Jest to jego córeczka,
o której swoją drogą śpiewa w bardziej dubowym Mała Jasmin. Język polski
w wykonaniu obojga wokalistów, z ujmującym zresztą akcentem, słychać też w Będę
tam, chociaż muzycznie efekt jest bliższy popowego banału. Do lepszych,
optymistycznie bujających utworów należą ponadto Lies i pochwała, jak
się wydaje, spożywania szczawiu w Ganja Man.
Płyta zawiera dwa bonusy, z
czego jeden (Black Man) umieszczony nietypowo w środku płyty – czyżby z
myślą o tym, że w wersji kasetowej miał wypaść na końcu strony A? Drugi, Bad
World, jest już normalnie na końcu, ale zbliża się do drum’n’bass czy
czegoś w tej podobie.
Flash
and the Pan, Lights in the Night, 1980
Ten studyjny zespół poznałem
dzięki Radiu Kraków, ale jego liderzy nie byli mi wcześniej obcy. W latach
sześćdziesiątych George Young i Harry Vanda, imigranci ze Szkocji i Holandii, założyli
The Easybeats, jeden z najpopularniejszych australijskich zespołów beatowych. W
siedemdziesiątych, jako producenci, wspierali grupę AC/DC, założoną przez
młodszych braci George’a. Potem przyszła pora na kolejny własny projekt.
Flash and the Pan określa
się nieraz jako zespół nowofalowy, jednakże swoista podniosłość repertuaru z drugiej
płyty, okazjonalne zmiany tempa i względna długość utworów mają wiele wspólnego
z rockiem progresywnym. Użycie natomiast przede wszystkim syntezatorów oraz
minorowy nastrój kojarzą się silnie ze sceną new romantic. Wokalista śpiewa
dość jednowymiarowo, blisko melorecytacji – a czasami to po prostu jest
melorecytacja – za to wspierają go melodyjne harmonie wokalne.
Wspomniany smutek nie występuje na całej płycie. Otwieracz Media Man jest dosyć motoryczny, energiczny, a nawet wydaje się ironiczny. Podobny charakter ma funkujący Make Your Own Cross. Najdłuższy na płycie Welcome to the Universe trwa z górą osiem minut, z czego dwie przypadają na podniosły syntezatorowo-orkiestrowy wstęp, a potem zaczyna się część piosenkowa w szybkim tempie, zaaranżowana dość pomysłowo; efekt przypomina nieco twórczość Electric Light Orchestry. Oprócz niego najbardziej podoba mi się depresyjny utwór tytułowy. Z minorowego nastroju wyprowadza słuchacza kolejna dynamiczna piosenka Captains Beware, a finałowy Atlantis Calling dorzuca szczyptę epickości.
The
Moody Blues, Long Distance Voyager, 1981
Miałem ten album na liście
od ćwierćwiecza, odkąd usłyszałem fragment w Trójkowej audycji „Pół
Perfekcyjnej Płyty”. Z Radiem Kraków też istnieje związek – red. Skarżyński
zrobił z pierwszych taktów otwieracza The Voice sygnał swojej „Listy
niezapomnianych przebojów”.
Jest to pierwsza płyta Moodies
nagrana bez Mike’a Pindera – zastąpił go Patrick Moraz. Co prawda szwajcarski
wirtuoz klawiatury nie tylko nie śpiewał, ale nawet nie skomponował żadnego
utworu na ten album. Nie rzucają się też w uszy żadne jego popisy solowe, nie
licząc syntetycznego powiewu na początku płyty. Tak czy inaczej, w brzmieniu
Moody Blues z początkiem lat osiemdziesiątych pojawiło się więcej syntezatorów,
a dużo mniej słychać tak charakterystycznego melotronu. Jeszcze w latach 90.
recenzenci takiego np. „Tylko Rocka” oburzali się na tę zmianę. Z dzisiejszej
perspektywy, kiedy mamy za sobą falę nostalgii za osiemdziesiątymi, trudno
zrozumieć, o co im chodziło – ta płyta nie jest nawet szczególnie plastikowa.
Stronę A (którą to właśnie
znałem z Trójki) zdominował Justin Hayward, poczynając od wspomnianego The
Voice, utworu utrzymanego w szybkim tempie i nawet z ognistą solówką
gitarową, chociaż głos wokalisty jak zwykle łagodny. Poza tym skomponował oniryczną
balladę In My World z chóralnymi aranżacjami w tle oraz opartą na
gitarze akustycznej Meanwhile.
Basista John Lodge
przygotował dwie pełne słodyczy ballady z prawdziwymi smyczkami (New World
Philharmonic Orchestra) i nieco maccartneyowską melodyką. Talking Out of
Turn trwa tyle samo co In My World (7:17), a Nervous ma tytuł
niezwykle mylący, z baśniowym klimatem (w tym brzmieniem fletu) i bardziej
dynamicznym, podniosłym refrenem. Na spółkę Lodge i Hayward wysmażyli Gemini
Dream – szybką piosenkę w elektronicznej aranżacji, kojarzącą się
nieodparcie (znowu!) z poczynaniami ELO.
Perkusista Graeme Edge
tradycyjnie wniósł na płytę jedną kompozycję własną – dość epicki, a nawet
trochę mroczny 22,000 Days – ale to nie on śpiewa, tylko obytrzej
wokaliści grupy. Końcówka płyty należy zaś do Raya Thomasa. Flecista
przedstawił krótką suitę. Jakby wodewilowy Painted Smile z dynamicznym Veteran
Cosmic Rocker łączy krótka melorecytacja Reflective Smile. W Veteran
Cosmic Rocker pojawia się interludium z diddleyowskim rytmem, harmonijką
ustną i orientalnymi melodiami. Jest to epickie zwieńczenie całej płyty, które
dla słuchaczy uśpionych balladami może też pełnić funkcję budzika.
The Cars, Heartbeat City,
1984
Kolejna pozycja z „Pół Perfekcyjnej
Płyty” to piąty album grupy Rica Ocaska i Bena Orra (z domu
Orzechowskiego). Za produkcję wziął się tym razem nie Roy Thomas Baker (ongiś współpracownik
Queen), lecz fachowiec od brzmienia ostrego, a przebojowego, R.J. „Mutt” Lange.
W efekcie atrakcyjne i tak kompozycje Ocaska zyskały odpowiednią oprawę, aby
podbić listy przebojów. Mnóstwo syntezatorów, elektroniczne bębny, ostre gdzie
trzeba gitary, harmonie wokalne, melodyjne refreny, i w efekcie… It’s magic!
Najkrócej mówiąc, jest to po prostu bardzo sympatyczna płyta.
Choć liderem był Ocasek, to
największy hit The Cars, nastrojową balladę Drive, skomponował i
zaśpiewał Orr. Mniej mi się podobała jego druga kompozycja, nieco zagoniona Stranger
Eyes, a już lepiej wypadł wspólny utwór z Ocaskiem – It’s Not The Night.
Sam lider przygotował jeszcze dwa refleksyjne utwory: Looking for Love w
średnim tempie oraz niepokojąco zaaranżowaną Why Can’t I Have You.
Do moich faworytów należą utwory motoryczne, ale naznaczone melancholią: Magic i You Might Think. Ponieważ były to złote czasy MTV, do singli nakręcono teledyski. You Might Think to jeden z pierwszych przypadków zastosowania animacji komputerowej, która dziś wydaje się bardzo toporna, ale wtedy musiała robić wrażenie. I Refuse na singiel się nie dostał, ale też ma bardzo atrakcyjny refren. Płytę zamyka dynamiczny i znowu pobrzmiewający nutą niepokoju utwór tytułowy (w niektórych wydaniach zatytułowany Jacki), robi jednak mniejsze wrażenie w porównaniu z tym, co było przed nim.