poniedziałek, 29 września 2025

W oparach szczawiu, czyli płyty lipcowe

 W ciągu lipca udało mi się wydobyć z targu na Faradaguła cztery płyty, z których na trzy zasadzałem się już od dawna, za to czwarta była za 5 zł.

 

Raggattack, Boom Boom, 2002

A teraz coś z zupełnie innej beczki: zespół wykonujący dancehall/raggamuffin, czyli, z grubsza biorąc, taneczne warianty muzyki jamajskiej. Dziś największą gwiazdą gatunku w Polsce jest znany z zaangażowania społecznego Paweł Sołtys vel Pablopavo, a przed ćwierćwieczem prekursorem nadwiślańskiego dancehallu był Raggattack. Zespół z nigeryjskim wokalistą Henrym Mmereole i wokalistką kenijskiego pochodzenia Olissą Rae występował na Przystanku Woodstock i zyskał pochwały samego Owsiaka, jednak wkrótce po nagraniu płyty zakończył działalność.

Najkrócej powiedzieć, że jest to słoneczne granie z czarnymi głosami. Poza dwojgiem tychże zespół składa się z didżeja, gitarzysty, basisty/klawiszowca i trębacza. Nasycenie elektroniką różni się w poszczególnych piosenkach. Summer Vibes ma, zgodnie z tytułem, nastrój dość beztroski. Bardziej typowy rytm reggae słychać w Fine Baby, gdzie Henry nawija w charakterystycznym dla ragga, półrapowym stylu znanym jako toasting, w Peace, Love & Unity z trąbką, dubowym podbiciem rytmu i pierwszoplanową partią Olissy Rae, czy wreszcie w Mtoto. Olissa ostatnia dochodzi do głosu w szybko nawiniętym Black Sheep.

Mniej mi się podobały leniwy, włóczący się w średnim tempie I’m Not Gonna B wit U (chociaż gitarzysta pozwala sobie tam na santanowate zagrywki), oraz kolejna szybka nawijka, ani po polsku, ani po angielsku – Hakuna matata (warto wspomnieć, że to normalna fraza w języku suahili, a nie wymysł twórców filmu Król lew). Także Mad Man to raczej coś dla fanów elektronicznych rytmów.

Najfajniejszy jest chyba angielsko-polski utwór tytułowy: dynamiczny, pogodny i niesiony partią trąby. Przed tym utworem słychać krótki dialog Henry’ego z dzieckiem. Jest to jego córeczka, o której swoją drogą śpiewa w bardziej dubowym Mała Jasmin. Język polski w wykonaniu obojga wokalistów, z ujmującym zresztą akcentem, słychać też w Będę tam, chociaż muzycznie efekt jest bliższy popowego banału. Do lepszych, optymistycznie bujających utworów należą ponadto Lies i pochwała, jak się wydaje, spożywania szczawiu w Ganja Man.

Płyta zawiera dwa bonusy, z czego jeden (Black Man) umieszczony nietypowo w środku płyty – czyżby z myślą o tym, że w wersji kasetowej miał wypaść na końcu strony A? Drugi, Bad World, jest już normalnie na końcu, ale zbliża się do drum’n’bass czy czegoś w tej podobie.

  

Flash and the Pan, Lights in the Night, 1980

Ten studyjny zespół poznałem dzięki Radiu Kraków, ale jego liderzy nie byli mi wcześniej obcy. W latach sześćdziesiątych George Young i Harry Vanda, imigranci ze Szkocji i Holandii, założyli The Easybeats, jeden z najpopularniejszych australijskich zespołów beatowych. W siedemdziesiątych, jako producenci, wspierali grupę AC/DC, założoną przez młodszych braci George’a. Potem przyszła pora na kolejny własny projekt.

Flash and the Pan określa się nieraz jako zespół nowofalowy, jednakże swoista podniosłość repertuaru z drugiej płyty, okazjonalne zmiany tempa i względna długość utworów mają wiele wspólnego z rockiem progresywnym. Użycie natomiast przede wszystkim syntezatorów oraz minorowy nastrój kojarzą się silnie ze sceną new romantic. Wokalista śpiewa dość jednowymiarowo, blisko melorecytacji – a czasami to po prostu jest melorecytacja – za to wspierają go melodyjne harmonie wokalne.

Wspomniany smutek nie występuje na całej płycie. Otwieracz Media Man jest dosyć motoryczny, energiczny, a nawet wydaje się ironiczny. Podobny charakter ma funkujący Make Your Own Cross. Najdłuższy na płycie Welcome to the Universe trwa z górą osiem minut, z czego dwie przypadają na podniosły syntezatorowo-orkiestrowy wstęp, a potem zaczyna się część piosenkowa w szybkim tempie, zaaranżowana dość pomysłowo; efekt przypomina nieco twórczość Electric Light Orchestry. Oprócz niego najbardziej podoba mi się depresyjny utwór tytułowy. Z minorowego nastroju wyprowadza słuchacza kolejna dynamiczna piosenka Captains Beware, a finałowy Atlantis Calling dorzuca szczyptę epickości. 


 

The Moody Blues, Long Distance Voyager, 1981

Miałem ten album na liście od ćwierćwiecza, odkąd usłyszałem fragment w Trójkowej audycji „Pół Perfekcyjnej Płyty”. Z Radiem Kraków też istnieje związek – red. Skarżyński zrobił z pierwszych taktów otwieracza The Voice sygnał swojej „Listy niezapomnianych przebojów”.

Jest to pierwsza płyta Moodies nagrana bez Mike’a Pindera – zastąpił go Patrick Moraz. Co prawda szwajcarski wirtuoz klawiatury nie tylko nie śpiewał, ale nawet nie skomponował żadnego utworu na ten album. Nie rzucają się też w uszy żadne jego popisy solowe, nie licząc syntetycznego powiewu na początku płyty. Tak czy inaczej, w brzmieniu Moody Blues z początkiem lat osiemdziesiątych pojawiło się więcej syntezatorów, a dużo mniej słychać tak charakterystycznego melotronu. Jeszcze w latach 90. recenzenci takiego np. „Tylko Rocka” oburzali się na tę zmianę. Z dzisiejszej perspektywy, kiedy mamy za sobą falę nostalgii za osiemdziesiątymi, trudno zrozumieć, o co im chodziło – ta płyta nie jest nawet szczególnie plastikowa.

Stronę A (którą to właśnie znałem z Trójki) zdominował Justin Hayward, poczynając od wspomnianego The Voice, utworu utrzymanego w szybkim tempie i nawet z ognistą solówką gitarową, chociaż głos wokalisty jak zwykle łagodny. Poza tym skomponował oniryczną balladę In My World z chóralnymi aranżacjami w tle oraz opartą na gitarze akustycznej Meanwhile.

Basista John Lodge przygotował dwie pełne słodyczy ballady z prawdziwymi smyczkami (New World Philharmonic Orchestra) i nieco maccartneyowską melodyką. Talking Out of Turn trwa tyle samo co In My World (7:17), a Nervous ma tytuł niezwykle mylący, z baśniowym klimatem (w tym brzmieniem fletu) i bardziej dynamicznym, podniosłym refrenem. Na spółkę Lodge i Hayward wysmażyli Gemini Dream – szybką piosenkę w elektronicznej aranżacji, kojarzącą się nieodparcie (znowu!) z poczynaniami ELO.

Perkusista Graeme Edge tradycyjnie wniósł na płytę jedną kompozycję własną – dość epicki, a nawet trochę mroczny 22,000 Days – ale to nie on śpiewa, tylko obytrzej wokaliści grupy. Końcówka płyty należy zaś do Raya Thomasa. Flecista przedstawił krótką suitę. Jakby wodewilowy Painted Smile z dynamicznym Veteran Cosmic Rocker łączy krótka melorecytacja Reflective Smile. W Veteran Cosmic Rocker pojawia się interludium z diddleyowskim rytmem, harmonijką ustną i orientalnymi melodiami. Jest to epickie zwieńczenie całej płyty, które dla słuchaczy uśpionych balladami może też pełnić funkcję budzika.

 

The Cars, Heartbeat City, 1984 

Kolejna pozycja z „Pół Perfekcyjnej Płyty” to piąty album grupy Rica Ocaska i Bena Orra (z domu Orzechowskiego). Za produkcję wziął się tym razem nie Roy Thomas Baker (ongiś współpracownik Queen), lecz fachowiec od brzmienia ostrego, a przebojowego, R.J. „Mutt” Lange. W efekcie atrakcyjne i tak kompozycje Ocaska zyskały odpowiednią oprawę, aby podbić listy przebojów. Mnóstwo syntezatorów, elektroniczne bębny, ostre gdzie trzeba gitary, harmonie wokalne, melodyjne refreny, i w efekcie… It’s magic! Najkrócej mówiąc, jest to po prostu bardzo sympatyczna płyta.

Choć liderem był Ocasek, to największy hit The Cars, nastrojową balladę Drive, skomponował i zaśpiewał Orr. Mniej mi się podobała jego druga kompozycja, nieco zagoniona Stranger Eyes, a już lepiej wypadł wspólny utwór z Ocaskiem – It’s Not The Night. Sam lider przygotował jeszcze dwa refleksyjne utwory: Looking for Love w średnim tempie oraz niepokojąco zaaranżowaną Why Can’t I Have You.

Do moich faworytów należą utwory motoryczne, ale naznaczone melancholią: Magic i You Might Think. Ponieważ były to złote czasy MTV, do singli nakręcono teledyski. You Might Think to jeden z pierwszych przypadków zastosowania animacji komputerowej, która dziś wydaje się bardzo toporna, ale wtedy musiała robić wrażenie. I Refuse na singiel się nie dostał, ale też ma bardzo atrakcyjny refren. Płytę zamyka dynamiczny i znowu pobrzmiewający nutą niepokoju utwór tytułowy (w niektórych wydaniach zatytułowany Jacki), robi jednak mniejsze wrażenie w porównaniu z tym, co było przed nim. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz