Wyjazd do Trójmiasta
przyniósł plon w postaci pięciu albumów muzycznych. Trzy z nich, reprezentujące
muzykę XXI wieku, zdobyłem w gdyńskim antykwariacie za 15 zł sztuka. Dwa
pozostałe, z lat siedemdziesiątych, wpadły mi w ręce na Jamrajku Dominikańskim,
gdzie zresztą wybór był taki, że kręciło mi się w głowie, nie wiedziałem, od
którego stoiska zacząć.
Kings of Leon, WALLS,
2016
Kiedyś już brałem na warsztat
rodzinny zespół czterech Followillów (trzech braci i kuzyna). WALLS (We
Are Like Love Songs – tradycja pięciosylabowych tytułów została zachowana)
miała raczej umiarkowane oceny, ale skoro już się trafiła za piętnaście, to
czemu nie brać?
Generalnie rzecz biorąc, rodzina
F. nadal gra rock „niezależny” w stylu pierwszej dekady XXI wieku. Zaczyna się
całkiem nieźle, od Waste a Moment na silnej partii basu a la New Order
czy raczej The Killers. Również wolniejszy Reverend z podniosłym,
spogłosowanym refrenem robi dobre wrażenie. Odrobinę funkowatego,
dancepunkowego rytmu prezentuje Around the World. Kings of Leon generalnie
najbardziej odpowiadają mi w wydaniu dynamicznym (Find Me).
Z nastrojowej części
repertuaru większe wrażenie zrobiła na mnie ballada Over na tle szybko
dudniącego basu (znowu dziedzictwo New Order) niż countrowata Muchacho.
Ponieważ jako trzecia z kolei wchodzi również ballada, oniryczna Conversation
Piece, to w połowie płyty nastrój nieco siada. Słuchacza budzi Eyes on You z melodyjnymi
solówkami gitarowymi, po nim Wild w średnim tempie (choć smętnawa
maniera wokalna Caleba Followilla odbiera mu część energii), a utwór tytułowy
na koniec znowu popada w nastrojowe klimata, jeszcze z wykorzystaniem
fortepianu. Choć tytuł albumu jest akronimem, to w piosence Walls mowa dosłownie
o murach.
Wygląda na to, że do słuchania tej płyty muszę mieć odpowiedni nastrój.
Good
Charlotte, The Chronicle of Life and Death, 2004
W moje macki wpadła też
płyta zespołu bliźniaków Maddenów, trzecia, a zatem poprzedzająca omówioną już
kiedyś Good Morning Revival.
Cóż można tu napisać –
muzyka Dobrej Szarloty to oczywiście pop punk, momentami z większym przechyłem
w stronę popu niż punku. W dodatku grupa nie ogranicza się do bębnienia na
gitarach i wzbogaca aranżacje (elektronika, orkiestra i nie tylko). Całą płytę
zaczyna smyczkowa uwertura z żeńskim chórem śpiewającym po japońsku, a dopiero
po niej startuje utwór tytułowy o „rąbanym” rytmie w stylu lat
sześćdziesiątych, z paroma zaskakującymi zmianami dynamiki. Przykładem typowego
pop-punku z ostrymi, lecz smutnymi gitarami stanowi Walk Away (Maybe) –
przy czym nagle wyskakuje fortepianowa wstawka – jak również S.O.S., mocno
wygładzony Predictable czy Secrets z melodyjnym motywem
gitarowym.
Najbardziej wymierzony w
listy przebojów jest I Just Wanna Live, dość taneczny i wzmocniony rytmicznymi
smyczkami; głos wokalisty zbliża się do melorecytacji czy, za przeproszeniem,
rapowania, w refrenie za to mamy falsetowe zaśpiewy. Na miejscu speców z
wytwórni brałbym też na singiel The World Is Black, motoryczny, ale dość
lekki, z gitarami akustycznymi.
Bardziej nastrojowe są dynamiczny
Ghost of You, fortepianowa ballada The Truth i akustyczny,
rozedrgany We Believe z monumentalnym refrenem – ale nie tego oczekuję
po zespole wywodzącym się z punkowego korzenia. Finał In This World ma
charakter monumentalno-epicki, lecz na tym etapie mam już w sumie dość.
Są jeszcze dwa bonusy:
standardowy dla stylu zespołu Meet My Maker oraz, po przerwie,
nieuwzględnioną w opisie kolejną balladę na gitary akustyczne i orkiestrę.
Płyta ukazała się w dwóch
wariantach okładki: „Life” i „Death”. Mnie się trafiła ta druga. Obie
przedstawiają okładkę starej księgi z metalową pieczęcią pośrodku, ale druga –
w stanie dużo bardziej sfatygowanym.
Andy, 11 piosenek, 2010
Zanim jeszcze Anna
Dziewit-Meller stała się znana jako dziennikarka i autorka książek (oraz żona
Marcina Mellera, który z kolei jest synem Stefana Mellera), nagrała – jako Anna
po prostu Dziewit – płytę z całkowicie żeńskim zespołem. Jak wyjaśniała, w nazwie
Andy nie chodziło o pasmo górskie, tylko o Andy’ego Bella, byłego członka
Oasis.
Na jedynej płycie grupy znajduje
się faktycznie 11 piosenek, utrzymanych w modnej wówczas konwencji rocka
niezależnego. Całość jest względnie melodyjna – nie zostaje w głowie na dłużej,
ale w trakcie słuchania wszystko się zgadza. Wokalistka trochę sepleni, ale
brzmi dość sympatycznie. Najbardziej zwraca uwagę nastrojowy Mocno trzymam
cię za rękę (London Calling), wzbogacony smyczkami i poświęcony byłej
basistce zespołu, Annie Gąsior, która wyjechała do Anglii. Pozostawiła po sobie
wkład w postaci tekstów do czterech utworów z płyty. Poza tym wykorzystano
fragment Przypływów Władysława Broniewskiego w utworze pod oczywistym
tytułem Broniewski – spójnym jednak muzycznie z resztą repertuaru. Do
moich ulubionych należy Szczęśliwego Nowego Roku z motorycznie jadącym
basem i syntezatorem w tle; za aranżację gitar i perkusji odpowiada tu Marcin
Macuk, współpracownik m.in. zespołów Pogodno i Hey. Oprócz tego wyróżniam Operację
miłość z solówką gitarową. Smyczki powracają w całkiem niebluesowym Funeral
Blues. W Mnie już nigdy zespół sięga po stylistykę dancepunkową, z
monotonnym tanecznym rytmem i największą dawką elektroniki. Finałowy 737 także
dudni do tańca, ale jest to instrumental z posępną partią wiodącą gitary na tle
amorficznych sprzężeń.
Zespół raczej przepadł na
rynku muzycznym, jednak refren Szczęśliwego Nowego Roku – „Ale już
zawsze, kiedy usłyszysz tę piosenkę / Pomyślisz o mnie – to prezent dla ciebie”
jest trochę samospełniającą się przepowiednią. Nawet jeśli tej piosenki nie
słyszę zbyt często.
Colosseum, Live, 1971
Poważną luką w mojej
płytotece była nieobecność jakiejkolwiek płyty tego zespołu – czołowego
przedstawiciela brytyjskiego jazz rocka o progresywnych aspiracjach,
kierowanego przez perkusistę Jona Hisemana.
Na szczęście klasyczną koncertówkę znalazłem na gdańskich Długich
Ogrodach.
Album zawiera tylko siedem
utworów (z czego jeden, Can’t Live Without You, został dorzucony
dopiero w czasach kompaktowych), ale to nie znaczy, że jest krótki. Wręcz
przeciwnie – na wynylu był nawet dwupłytowy.
Zaczęli od Rope Ladder to
the Moon, przeróbki utworu Jacka Bruce’a (Hiseman i Dick Heckstall-Smith
brali udział w nagrywaniu oryginału). Wersja Colosseum jest po prostu
„bardziej”. Dłuższa (9 minut), bardziej czadowa, z mnóstwem solówek i zmianami
dynamicznymi – i właściwie można to powiedzieć o każdym z utworów na albumie. W
pewnym momencie Heckstall-Smith wykonuje swój popisowy numer z grą jednocześnie
na dwóch saksofonach, a Dave Greenslade wycina długie solo organowe, choć
chwilę wcześniej łagodnie dzwonił na wibrafonie.
Walking in the Park – przeróbka Grahama Bonda –
również odbiega od wersji znanej z debiutanckiej płyty studyjnej Kolosów.
Oryginalny rhythmandbluesowy kawałek w szybkim tempie, z organowo-saksofonowym
riffem, poprzedza minutowa introdukcja w tempie powolnego bluesa, z cytatem z
Creamowego Spoonful, a dalej muzycy odjeżdżają na całego. Głównym
bohaterem płyty wydaje się saksofonista – wszędzie go pełno – ale i gitarzysta
Clem Clempson (ex-Bakerloo) nie żałuje sobie solówek. Nawet obdarzony czarnym
głosem wokalista Chris Farlowe nie tylko
śpiewa przepisane wersy, lecz popisuje się improwizacjami typu scat (nic
związanego z odchodami). W autorskim utworze grupy Skellington, ciężkim
bluesiszczu, śpiewa z soulową ekspresją (akompaniuje mu wokalnie reszta grupy),
a Clempson wywija długie solo. Po zmianie tempa w okolicy ósmej minuty
przychodzi czas i na saksofonistę.
I Can’t Live Without You znów jest szybszy i opiera
się na „kaczkowatym” riffie gitary. Napisany został przez pierwszego
gitarzystę/wokalistę grupy, Jamesa Litherlanda, na którego miejsce przyszli
Farlowe i Clempson. Tu z kolei do głosu wreszcie dochodzi na dłużej Dave
Greenslade ze swoimi organami. Więcej jazzowej lekkości przynosi Tanglewood
’63 Mike’a Gibbsa, gdzie z kolei motywem wiodącym jest wokaliza, a
Heckstall-Smith znów gra na dwóch saksofonach, i to bez akompaniamentu.
Standard T-Bone Walkera Stormy
Monday Blues, wykonywany przez
mnóstwo artystów, Jethro Tull nie wyłączając, w wersji Colosseum oczywiście
jest długaśny i wszyscy muzycy mają szerokie pole do popisu. Zwieńczeniem
całego zestawu jest niema szesnastominutowy Lost Angeles. Jak się
łatwo domyślić, pełno tam wszystkich.
Podsumowując,
jest to bardzo mocna koncertówka dla fanów rocka z improwizacjami, nadaje się
do słuchania w podobnych okolicznościach jak Lotus Santany
czy At Fillmore East braci Allmanów.
Weather Report, Heavy
Weather, 1977
Dla odmiany – jazz-rock z
przewagą jazzu, a właściwie jest to fusion. Prognozę Pogody przez cały okres
istnienia prezentowali pianista Joe Zawinul i saksofonista Wayne Shorter,
dawniej współpracownicy samego Milesa. W okresie omawianej płyty grał z nimi również
„Hendrix gitary basowej” Jaco Pastorius. Wszyscy trzej wybitni
instrumentaliści, wszyscy też już nie żyją. Składu na Heavy Weather dopełniali
perkusista Alex Acuña i perkusjonalista Manolo Badrena.
Płytę rozpoczyna zwiewny,
przebojowy Birdland z saksofonowym riffem. W aranżacji dominują
syntezatory i wszechobecny bas, gęsta faktura rytmiczna, pojawia się też śpiew
bez słów i pod koniec klaskanie. Utwór stał się standardem jazzowym, a grupa
Manhattan Transfer wylansowała potem wersję wokalną (ze słowami).
Cały album utrzymany jest w
eleganckiej konwencji melodyjnego fusion i nic dziwnego, że przyniósł zespołowi
największy sukces komercyjny. Przykładowo, w nastrojowym, „wieczornym” A
Remark You Made Pastorius dowodzi nieprawdy stwierdzenia, że gitara basowa
nie jest instrumentem melodycznym. Bardziej niespokojnie poczyna sobie we
własnej kompozycji Teen Town.
Badrena staje na dwie minuty na środku sceny za sprawą zarejestrowanej na festiwalu w Montreux Rumba Mamá – hałaśliwej latynoskiej wokalizy, po której następuje popis perkusyjny (razem z Acuñą). Wayne Shorter ze swoim saksofonem jest wyraźnie słyszalny, ale nie dominuje brzmienia, nawet we własnych kompozycjach Harlequin i Palladium. W drugiej z nich najłatwiej zapamiętać nie tylko solo wytrąbione przez Shortera, ale i pochody basowe, na tle których wybrzmiewa. W bukolicznym The Juggler Zawinula rządzą syntezatory. Mimo wszystko jednak Weather Report jest zgranym bytem, którego poszczególne członki uzupełniają się nawzajem – o czym świadczy także finałowa Havona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz