wtorek, 14 października 2025

Alternatywa i jazz, czyli plyty trójmiejskie

 

Wyjazd do Trójmiasta przyniósł plon w postaci pięciu albumów muzycznych. Trzy z nich, reprezentujące muzykę XXI wieku, zdobyłem w gdyńskim antykwariacie za 15 zł sztuka. Dwa pozostałe, z lat siedemdziesiątych, wpadły mi w ręce na Jamrajku Dominikańskim, gdzie zresztą wybór był taki, że kręciło mi się w głowie, nie wiedziałem, od którego stoiska zacząć.

 

Kings of Leon, WALLS, 2016

Kiedyś już brałem na warsztat rodzinny zespół czterech Followillów (trzech braci i kuzyna). WALLS (We Are Like Love Songs – tradycja pięciosylabowych tytułów została zachowana) miała raczej umiarkowane oceny, ale skoro już się trafiła za piętnaście, to czemu nie brać?

Generalnie rzecz biorąc, rodzina F. nadal gra rock „niezależny” w stylu pierwszej dekady XXI wieku. Zaczyna się całkiem nieźle, od Waste a Moment na silnej partii basu a la New Order czy raczej The Killers. Również wolniejszy Reverend z podniosłym, spogłosowanym refrenem robi dobre wrażenie. Odrobinę funkowatego, dancepunkowego rytmu prezentuje Around the World. Kings of Leon generalnie najbardziej odpowiadają mi w wydaniu dynamicznym (Find Me).

Z nastrojowej części repertuaru większe wrażenie zrobiła na mnie ballada Over na tle szybko dudniącego basu (znowu dziedzictwo New Order) niż countrowata Muchacho. Ponieważ jako trzecia z kolei wchodzi również ballada, oniryczna Conversation Piece, to w połowie płyty nastrój nieco siada.  Słuchacza budzi Eyes on You z melodyjnymi solówkami gitarowymi, po nim Wild w średnim tempie (choć smętnawa maniera wokalna Caleba Followilla odbiera mu część energii), a utwór tytułowy na koniec znowu popada w nastrojowe klimata, jeszcze z wykorzystaniem fortepianu. Choć tytuł albumu jest akronimem, to w piosence Walls mowa dosłownie o murach.

Wygląda na to, że do słuchania tej płyty muszę mieć odpowiedni nastrój. 



Good Charlotte, The Chronicle of Life and Death, 2004

W moje macki wpadła też płyta zespołu bliźniaków Maddenów, trzecia, a zatem poprzedzająca omówioną już kiedyś Good Morning Revival.

Cóż można tu napisać – muzyka Dobrej Szarloty to oczywiście pop punk, momentami z większym przechyłem w stronę popu niż punku. W dodatku grupa nie ogranicza się do bębnienia na gitarach i wzbogaca aranżacje (elektronika, orkiestra i nie tylko). Całą płytę zaczyna smyczkowa uwertura z żeńskim chórem śpiewającym po japońsku, a dopiero po niej startuje utwór tytułowy o „rąbanym” rytmie w stylu lat sześćdziesiątych, z paroma zaskakującymi zmianami dynamiki. Przykładem typowego pop-punku z ostrymi, lecz smutnymi gitarami stanowi Walk Away (Maybe) – przy czym nagle wyskakuje fortepianowa wstawka – jak również S.O.S., mocno wygładzony Predictable czy Secrets z melodyjnym motywem gitarowym.

Najbardziej wymierzony w listy przebojów jest I Just Wanna Live, dość taneczny i wzmocniony rytmicznymi smyczkami; głos wokalisty zbliża się do melorecytacji czy, za przeproszeniem, rapowania, w refrenie za to mamy falsetowe zaśpiewy. Na miejscu speców z wytwórni brałbym też na singiel The World Is Black, motoryczny, ale dość lekki, z gitarami akustycznymi.

Bardziej nastrojowe są dynamiczny Ghost of You, fortepianowa ballada The Truth i akustyczny, rozedrgany We Believe z monumentalnym refrenem – ale nie tego oczekuję po zespole wywodzącym się z punkowego korzenia. Finał In This World ma charakter monumentalno-epicki, lecz na tym etapie mam już w sumie dość.

Są jeszcze dwa bonusy: standardowy dla stylu zespołu Meet My Maker oraz, po przerwie, nieuwzględnioną w opisie kolejną balladę na gitary akustyczne i orkiestrę.

Płyta ukazała się w dwóch wariantach okładki: „Life” i „Death”. Mnie się trafiła ta druga. Obie przedstawiają okładkę starej księgi z metalową pieczęcią pośrodku, ale druga – w stanie dużo bardziej sfatygowanym.

 

Andy, 11 piosenek, 2010

Zanim jeszcze Anna Dziewit-Meller stała się znana jako dziennikarka i autorka książek (oraz żona Marcina Mellera, który z kolei jest synem Stefana Mellera), nagrała – jako Anna po prostu Dziewit – płytę z całkowicie żeńskim zespołem. Jak wyjaśniała, w nazwie Andy nie chodziło o pasmo górskie, tylko o Andy’ego Bella, byłego członka Oasis.

Na jedynej płycie grupy znajduje się faktycznie 11 piosenek, utrzymanych w modnej wówczas konwencji rocka niezależnego. Całość jest względnie melodyjna – nie zostaje w głowie na dłużej, ale w trakcie słuchania wszystko się zgadza. Wokalistka trochę sepleni, ale brzmi dość sympatycznie. Najbardziej zwraca uwagę nastrojowy Mocno trzymam cię za rękę (London Calling), wzbogacony smyczkami i poświęcony byłej basistce zespołu, Annie Gąsior, która wyjechała do Anglii. Pozostawiła po sobie wkład w postaci tekstów do czterech utworów z płyty. Poza tym wykorzystano fragment Przypływów Władysława Broniewskiego w utworze pod oczywistym tytułem Broniewski – spójnym jednak muzycznie z resztą repertuaru. Do moich ulubionych należy Szczęśliwego Nowego Roku z motorycznie jadącym basem i syntezatorem w tle; za aranżację gitar i perkusji odpowiada tu Marcin Macuk, współpracownik m.in. zespołów Pogodno i Hey. Oprócz tego wyróżniam Operację miłość z solówką gitarową. Smyczki powracają w całkiem niebluesowym Funeral Blues. W Mnie już nigdy zespół sięga po stylistykę dancepunkową, z monotonnym tanecznym rytmem i największą dawką elektroniki. Finałowy 737 także dudni do tańca, ale jest to instrumental z posępną partią wiodącą gitary na tle amorficznych sprzężeń.

Zespół raczej przepadł na rynku muzycznym, jednak refren Szczęśliwego Nowego Roku – „Ale już zawsze, kiedy usłyszysz tę piosenkę / Pomyślisz o mnie – to prezent dla ciebie” jest trochę samospełniającą się przepowiednią. Nawet jeśli tej piosenki nie słyszę zbyt często.


 

Colosseum, Live, 1971

Poważną luką w mojej płytotece była nieobecność jakiejkolwiek płyty tego zespołu – czołowego przedstawiciela brytyjskiego jazz rocka o progresywnych aspiracjach, kierowanego przez perkusistę Jona Hisemana.  Na szczęście klasyczną koncertówkę znalazłem na gdańskich Długich Ogrodach.

Album zawiera tylko siedem utworów (z czego jeden, Can’t Live Without You, został dorzucony dopiero w czasach kompaktowych), ale to nie znaczy, że jest krótki. Wręcz przeciwnie – na wynylu był nawet dwupłytowy.

Zaczęli od Rope Ladder to the Moon, przeróbki utworu Jacka Bruce’a (Hiseman i Dick Heckstall-Smith brali udział w nagrywaniu oryginału). Wersja Colosseum jest po prostu „bardziej”. Dłuższa (9 minut), bardziej czadowa, z mnóstwem solówek i zmianami dynamicznymi – i właściwie można to powiedzieć o każdym z utworów na albumie. W pewnym momencie Heckstall-Smith wykonuje swój popisowy numer z grą jednocześnie na dwóch saksofonach, a Dave Greenslade wycina długie solo organowe, choć chwilę wcześniej łagodnie dzwonił na wibrafonie.

Walking in the Park – przeróbka Grahama Bonda – również odbiega od wersji znanej z debiutanckiej płyty studyjnej Kolosów. Oryginalny rhythmandbluesowy kawałek w szybkim tempie, z organowo-saksofonowym riffem, poprzedza minutowa introdukcja w tempie powolnego bluesa, z cytatem z Creamowego Spoonful, a dalej muzycy odjeżdżają na całego. Głównym bohaterem płyty wydaje się saksofonista – wszędzie go pełno – ale i gitarzysta Clem Clempson (ex-Bakerloo) nie żałuje sobie solówek. Nawet obdarzony czarnym głosem  wokalista Chris Farlowe nie tylko śpiewa przepisane wersy, lecz popisuje się improwizacjami typu scat (nic związanego z odchodami). W autorskim utworze grupy Skellington, ciężkim bluesiszczu, śpiewa z soulową ekspresją (akompaniuje mu wokalnie reszta grupy), a Clempson wywija długie solo. Po zmianie tempa w okolicy ósmej minuty przychodzi czas i na saksofonistę.

I Can’t Live Without You znów jest szybszy i opiera się na „kaczkowatym” riffie gitary. Napisany został przez pierwszego gitarzystę/wokalistę grupy, Jamesa Litherlanda, na którego miejsce przyszli Farlowe i Clempson. Tu z kolei do głosu wreszcie dochodzi na dłużej Dave Greenslade ze swoimi organami. Więcej jazzowej lekkości przynosi Tanglewood ’63 Mike’a Gibbsa, gdzie z kolei motywem wiodącym jest wokaliza, a Heckstall-Smith znów gra na dwóch saksofonach, i to bez akompaniamentu.

Standard T-Bone Walkera Stormy Monday Blues, wykonywany przez mnóstwo artystów, Jethro Tull nie wyłączając, w wersji Colosseum oczywiście jest długaśny i wszyscy muzycy mają szerokie pole do popisu. Zwieńczeniem całego zestawu jest niema szesnastominutowy Lost Angeles. Jak się łatwo domyślić, pełno tam wszystkich.

Podsumowując, jest to bardzo mocna koncertówka dla fanów rocka z improwizacjami, nadaje się do słuchania w podobnych okolicznościach jak Lotus Santany czy At Fillmore East braci Allmanów.


 Inny wykon


Weather Report, Heavy Weather, 1977

Dla odmiany – jazz-rock z przewagą jazzu, a właściwie jest to fusion. Prognozę Pogody przez cały okres istnienia prezentowali pianista Joe Zawinul i saksofonista Wayne Shorter, dawniej współpracownicy samego Milesa. W okresie omawianej płyty grał z nimi również „Hendrix gitary basowej” Jaco Pastorius. Wszyscy trzej wybitni instrumentaliści, wszyscy też już nie żyją. Składu na Heavy Weather dopełniali perkusista Alex Acuña i perkusjonalista Manolo Badrena.

Płytę rozpoczyna zwiewny, przebojowy Birdland z saksofonowym riffem. W aranżacji dominują syntezatory i wszechobecny bas, gęsta faktura rytmiczna, pojawia się też śpiew bez słów i pod koniec klaskanie. Utwór stał się standardem jazzowym, a grupa Manhattan Transfer wylansowała potem wersję wokalną (ze słowami).

Cały album utrzymany jest w eleganckiej konwencji melodyjnego fusion i nic dziwnego, że przyniósł zespołowi największy sukces komercyjny. Przykładowo, w nastrojowym, „wieczornym” A Remark You Made Pastorius dowodzi nieprawdy stwierdzenia, że gitara basowa nie jest instrumentem melodycznym. Bardziej niespokojnie poczyna sobie we własnej kompozycji Teen Town.

Badrena staje na dwie minuty na środku sceny za sprawą zarejestrowanej na festiwalu w Montreux Rumba Mamá – hałaśliwej latynoskiej wokalizy, po której następuje popis perkusyjny (razem z Acuñą). Wayne Shorter ze swoim saksofonem jest wyraźnie słyszalny, ale nie dominuje brzmienia, nawet we własnych kompozycjach Harlequin i Palladium. W drugiej z nich najłatwiej zapamiętać nie tylko solo wytrąbione przez Shortera, ale i pochody basowe, na tle których wybrzmiewa. W bukolicznym The Juggler Zawinula rządzą syntezatory. Mimo wszystko jednak Weather Report jest zgranym bytem, którego poszczególne członki uzupełniają się nawzajem – o czym świadczy także finałowa Havona. 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz