Jestem raczej
domatorem, ale czasem się gdzieś wybiorę. To prawda, że podróże kształcą, o ile
nie ma się klapek na oczach. Wyjazdy z biurami podróży mają to do siebie, że często
nie ma dość czasu, żeby się przyjrzeć rzeczywistości danego miejsca. Biegniemy
od jednej atrakcji turystycznej do drugiej, słuchamy tego, co ma do powiedzenia
przewodnik… Notabene muszę przyznać, że w mojej niezbyt bogatej karierze
podróżniczej tylko jedna pani spośród wszystkich przewodników i pilotów nie
wywołała we mnie Gramatycznego Nazisty albo poczucia, że na pewnych sprawach znam się lepiej.
Atrakcje
atrakcjami, ale w wyjazdach w obce kraje (ale i w odległe fragmenta Polski)
najbardziej lubię coś, co nazywam „chłonięciem klimatu”. Idę i obserwuję
codzienne życie mieszkańców, architekturę, media, sklepy…
Parę lat temu
zdarzyło mi się wybrać z popularnym biurem podróży do Turcji. Mógłbym tu teraz
wrzucić spektakularne fotki: meczet Hagia Sophia, mury Troi, kamienne kształty
Kapadocji, nabrzeże Bosforu w Carogrodzie, wapienne tarasy Pamukkale, siebie
samego na wielbłądzie – krótko mówiąc, fotki, które wszyscy wrzucają. Ale nie
mam zamiaru iść na łatwiznę.
Koczownictwo ma się dobrze:
obozowisko robotników sezonowych na obrzeżu miasta.
Gmach Unii Republik Tureckich w Carogrodzie. Trzecia od lewej – flaga Cypru Północnego, państwa uznawanego tylko przez Turcję.
Z okna pokoju hotelowego w Pamukkale widać było słynne białe tarasy, ale na pierwszym planie rzucała się w oczy buda
sklepowa przyozdobiona logiem popularnego tureckiego piwa. Wieczorem, gdy
siedziałem na balkonie czytając którąś trylogię Mercedes Lackey, miałem okazję
obserwować nocne życie Pamukkale: a to jakiś „easy rider” przejechał na
traktorze, a to dwaj koledzy spotkali się idąc z naprzeciwka i rozmawiali,
trzymając się za ręce, by po chwili pójść każdy w swoją stronę. Pod samym
sklepem zasiadało natomiast towarzystwo kilku Turczynek w średnim wieku,
sklepowa i jej przyjaciółki, wymieniając plotki i czekając na wymarsz turystów
do autokaru, aby próbować im sprzedać chusty.
Tu akurat zdjęcie już poranne. |
Na koniec krótki kurs języka tureckiego. Osiemdziesiąt - seksen.
UWIELBIAM Turcję. Nie, żebym była tam długo, często, albo rozlegle - byłam tylko dwa razy, w okolicach Antalyi, wyprawy trwały tylko tydzień. Ale to jedzenie!!! Ta pogoda, widoki, sympatyczni ludzie, hammamy i jeszcze raz jedzenie! Te pomidory, mięsa, sałatki, sery! Mam nadzieję, że w tym roku też tam pojadę, bo nic tak nie leczy zimowego doła jak wizyta w Turcji :)
OdpowiedzUsuńJa byłem raz, na objazdówce, przez chyba 10 dni. Lokalnych potraw chyba nie skosztowałem, bo paśli nas jedzeniem ogólnohotelowym, tyle że w jednym bufecie wziąłem sobie bakławę na deser do śniadania. A jak czekałem w holu na otwarcie bufetu, to jakiś skorpion łaził sobie spokojnie po dywanie...
UsuńA ludzie, trzeba przyznać, sympatyczni. W jednym z anatolijskich miasteczek urwaliśmy się z małżonką ze zwiedzania kompleksu jaskiń i chodziliśmy po prostu po mieście. Z jednym ze sklepikarzy porozumieliśmy się znakomicie, pomimo bariery językowej...
Może jeszcze kiedyś się wybiorę.