Czerwcowe
weekendy miałem bardzo pracowite, ponieważ praktycznie co tydzień przytrafiała
mi się uroczystość rodzinna. Tak się jakoś złożyło, że każda z tych
uroczystości miała, oprócz części gastronomicznej, także część kultową, a zatem
czerwiec 2013 stał się dla mnie miesiącem churchingu.
Najpierw
pojechano do Krakowa na chrzciny. Podróż była o tyle interesująca, że
przebiegała w atmosferze nieustannej sprzeczki między kierowcą a jednym z
pasażerów na tle optymalnego przebiegu drogi. Kierowca kierował się wskazaniami
nawigacji GPS, podczas gdy pasażer odwodził go od tego pomysłu, grożąc
zastosowaniem ostatecznego argumentu w postaci wypaprykowania owego GPS
bez okno.
Chrzest
miał miejsce w kościele św. Tadeusza, którego niewątpliwą ozdobą są witraże.
Sposób, w jaki wykonano twarze postaci, a w szczególności oczy, sprawia
wrażenie, jakby poprzedniego dnia święci ostro imprezowali. Beneficjent nie był
zadowolony, że go ciągają po jakichś nawach zamiast pozwolić się wyspać, ale w
końcu dał się ochrzcić i nie robił problemów.
W
drodze powrotnej dysputa o nawigacji była kontynuowana i zakończyła się nieintencjonalnym
wjazdem do Katowic.
Kolejna
uroczystość czekała mnie w wielkopolskim miasteczku, gdzie członek rodziny
świętował ćwierćwiecze pracy dla najstarszego pracodawcy w Europie. Impreza
była niesłychanie wypasiona i odbywała się w zabytkowym kościele, przez
jubilata wyremontowanym niemalże temi
ręcami. Przyszli posłowie, radni, straż pożarna, Akcja Katolicka,
przedstawiciele szkół itd., itp. Msza trwała bite dwie godziny. Przynajmniej
pół godziny z tego przypadło na kazanie, które wygłaszał były przełożony
jubilata, streszczając mu jego własną biografię. Drugie pół godziny zajęły
życzenia, gratulacje i podziękowania ze od rzeczonych posłów, radnych itd., itp.,
niektóre, o zgrozo, rymowane. Byczo było!
Po mszy –
równie wypasiony obiad w restauracyi. Trzeba przyznać, że jubilat ma szczęście
do dostawców jedzenia, bo np. ciasto trafiło się pierwszorzędne.
Po
krótkiej przerwie – wesele na południowych kresach województwa łódzkiego.
Kościół we wsi, która wydała Jana Długosza, warto odwiedzić z dwóch powodów.
Jednym z nich jest witraż, w którym imię Boże, zamiast JHWH (יהוה), zapisano JTRT
(יתרת). Znajomy rebe twierdzi, że to drugie można wyprowadzić z hebrajskiego
rdzenia jtr, oznaczającego „bardziej”
– jakoby w chrześcijaństwie nawet Bóg jest bardziej boski niż w judaizmie.
Drugą atrakcją kościoła we wsi N.B. jest organista, będący zasadniczo Florencją
Foster-Jenkins muzyki organowej. Minęło siedem lat, od kiedy ostatnio byłem tam
na ślubie, a on dalej nie umie grać Mendelssohna.
Ślub
się dokonał, nowożeńcy wsiedli do wypasionej warszawy, goście do swoich samochodów
– i dalej konwojem do położonej kilkadziesiąt kilometrów dalej Częstochowej. Wesele
odbyło się w domu weselnym (jak nazwa wskazuje). A może to była
restauracja-hotel? Whatever. Jeśli nawet, to nie różniąca się zbytnio od domu
weselnego. Posadzili nas przy jakichś zupełnie nieznajomych ludziach. Muzyka
była, no cóż, weselna. Z czynnościami tanecznymi nie bardzo wyszło, gdyż małżonka
moja wpadła w obawę, że zostanie przeze mój taniec skompromitowana przed
rodziną. Rozmawiać też się nie bardzo dało, gdy grmociła kapela syntezatorami
zbrojna; pozostawał wówczas jedynie do wyboru globalnie zrozumiały język
etanolu. Za to żarełko okazało się całkiem na poziomie.
Kolejny
tydzień, kolejny ślub. Tym razem trafiło na miejscowość położoną nominalnie w
woj. łódzkim, ale faktycznie na Kielecczyźnie. Niewielki, średniowieczny (ale
wykończony na nowożytnio) kościółek, malowniczo położony na wzgórzu… Wewnątrz
polichromie – zarówno stare, w różnym stopniu restauracji, w tym herb wykonawcy
hitu „Chrześcijanin tańczy”. Dłuższą chwilę spędziłem, zastanawiając się nad
obrazem przedstawiającym ukrzyżowanie. Nurtowało mnie mianowicie, czy ta druga
postać obok Marii to Maria Magdalena, czy może wybiszowany apostoł Jan. Dwaj
celebransi, miejscowy proboszcz i unkel panny młodej, uwinęli się w trzy
kwadranse, ani się obejrzałem, a było już po wszystkiem.
Wesele
odbyło się w pobliskim mieście nad Pilicą. Jak na pogranicze Kielecczyzny i,
powiedzmy, Ziemi Łódzkiej, pojawiło się tu zaskakująco wiele akcentów śląskich.
Nie tylko dlatego, że wśród gości znaleźli się dwaj górnicy, ale i dlatego, że
deskopolowa kapela dzieliła się obowiązkami z zespołem wokalnym wykonującym
śląskie standardy i odpowiednio do tego przyodzianym. Gdyby natomiast komuś
przyszło dać czadu na parkiecie, mógłby to uczynić bez obaw o opinię swoją i
rodziny, albowiem całą uwagę ściągał tajemniczy jegomość o bujnej, czarnej
czuprynie (peruce?), w okularach á la Bono oraz… w biustonoszu. A jakbyś się,
człowieku, zmęczył, to można było wyjść na zewnątrz i wsłuchać się w dochodzące
z daleka dźwięki Formacji Nieżywych Schabuff, występującej na rynku z okazji
Dni Miasta.
Paradoks
polega na tym, że chociaż jedzenie i muzyka nad Pilicą podobały mi się mniej
niż na poprzednim weselu, a do tego pojawiło się znacznie więcej ludowych
aluzji płodnościowych, to jednak atmosfera ogólnie okazała się fajniejsza. Must
have been the human factor.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz