poniedziałek, 2 czerwca 2014

Z frontu czytelniczego: między Belfastem, Zagrzebiem, Bejrutem i Sanokiem


W ostatnim czasie odnotowałem znaczące sukcesy w dziedzinie czytania książek. Po czterech latach impasu o wielu przyczynach oraz skończeniu 70-tomowej sagi rodzinnej nastąpiła znacząca poprawa: w ciągu miesiąca z hakiem przeczytałem aż cztery pozycje.

1. Witold Gruszka, Ulster burzy się, Warszawa 1972
Tę książeczkę niewielkich rozmiarów kupiłem ongiś na festynie w szkole podstawowej, gdzie pracują moi teściowie. Jako znany irlandofil, po prostu nie mogłem się oprzeć. Jak się łatwo domyślić, stanowi ona popularne omówienie podłoża i początku konfliktu w Irlandii Północnej. Najpierw mamy zarys dziejów kolonizacji angielskiej na Szmaragdowej Wyspie i licznych prób zrzucenia jarzma Albionu przez synów Erinu. Później autor przechodzi do warunków gospodarczo-społecznych powojennej Irlandii oraz bezpośrednich przyczyn wybuchu „The Troubles” w 1969 roku, omawia obie strony konfliktu i ważniejsze wydarzenia w sposób dość przystępny dla laika.
          Publikację wypuściło Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej w serii „Ideologia – Polityka – Obronność”, więc mogło być hardkorowo pod względem politycznym, ale nie było. Władza ludowa niespecjalnie kochała Kościół, a jednak tu prezentuje się katolików niezmiennie jako stronę pokrzywdzoną… No jasne, powie ktoś, każdy sposób jest dobry, żeby tylko dołożyć tym paskudnym angielskim imperialistom. Tyle że właśnie Brytyjczycy są tu przedstawieni jako stosunkowo rozsądni goście, którzy próbują znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, nawet jeśli nie bardzo wiedzą, jak. Rola czarnych charakterów przypada rządowi Ulsteru, złożonemu z samych protestanckich fanatyków, niezdolnych do jakichkolwiek ustępstw. W rezultacie największym skrzywieniem ideologicznym książki wydaje się szerokie omówienie Komunistycznej Partii Irlandii jako przewodniej siły w walce o wolność Ulsteru Irlandii Północnej, chyba szersze niż dana partia na to zasługiwała z tytułu swego znaczenia w porównaniu z innymi.
         Książka nadawałaby się jako wprowadzenie do konfliktu katolicko-protestanckiego, ale jej główną wadą jest… data wydania. Oddana bowiem została do druku w maju 1972 roku. Był to przełomowy okres „The Troubles”: zaledwie cztery miesiące wcześniej miała miejsce Krwawa Niedziela w Derry, za dwa miesiące siły brytyjskie miały w operacji „Motorman” zlikwidować enklawy katolickie kontrolowane przez bojówki, a rok później Londyn rozwiązał zdominowany przez protestantów parlament Ulsteru, zwany Stormontem. Do finału pozostawało jeszcze ponad ćwierć wieku… Można jednak przyjąć, że publikacja W. Gruszki sprawdza się jako dokument przedstawiający, jak widziano (z różnych stron) konflikt ulsterski w jego początkach. Ocena (przyznana na podstawie skrajnie subiektywnego widzimisia): 61/100.

2. Dubravka Ugrešić, Forsowanie powieści-rzeki, Warszawa 1992
Muszę przyznać, że pierwsze wrażenie stworzone przez tytuł nie jest szczególnie zachęcające: eeetam, znowu jakaś postmoderna… Kiedy jednak przeczytałem, że jest to powieść o pisarzach, uznałem, że muszę to przeczytać. I nie zawiodłem się.
           Akcja rozgrywa się w drugiej połowie lat 80. Na zorganizowany w Zagrzebiu czterodniowy kongres pisarzy przyjeżdżają literaci z całego kraju i zagranicy. Już od pierwszego poranka nie wszystko idzie tak, jak powinno… Siłą powieści są bohaterowie – a ja dla fajnych postaci zniosę nawet brak akcji. Mamy tu zatem, między innymi, poetę-sługusa rządowego, urządzającego happeningi dla robotników, outsidera marzącego o karierze wielkiego pisarza i lepszym życiu w Ameryce, grafo- i erotomankę zarazem, mizoginicznego krytyka, nieudacznika próbującego swą powieścią odkupić błędy życiowe, dwóch pisarzy radzieckich, z których jednemu zależy głównie na tym, żeby się nabzdryngolić, a drugi szuka Czegoś Więcej, a także gardzącego całą tą pretensjonalną hałastrą i jej marną pisaniną ministra kultury (zawód wyuczony: masarz). Niemal każda z tych postaci ma, jak to się obecnie mówi, własny POV, czy też akcja widziana jest jej oczami, charaktery są krwiste, dopracowane. Ogółem książka stanowi melancholijno-ironiczny portret środowiska literatów w schyłkowej Jugosławii, z bardzo dobrze oddanym klimatem środkowoeuropejskich hoteli i podrzędnych knajp. Sensów naddanych też jest z pewnością cała wuchta, można się na przykład zabawić w wychwytywanie nawiązań do „Mistrza i Małgorzaty”. Najogólniej rzecz warta uwagi, 83/100.

3. Danuta Madeyska, Liban, Warszawa 2003
          Książka z popularnonaukowej serii wydawnictwa Trio „Historia państw świata w XX wieku”. Serj Tankian stwierdził kiedyś, że Los Angeles to nie jest miasto, w którym chciałby wychowywać swoje dzieci – ale co w takim razie powiedzieć o jego rodzinnym Bejrucie? Liban to taki Ulster, tylko bardziej: zamiast dwóch skonfliktowanych grup etnoreligijnych jest kilkanaście i wszyscy mają dostęp do broni. Ja jako historyk muszę przyznać, że wojna domowa lat 1975-1991 pod względem zagmatwania może się równać jedynie z rewolucją meksykańską i rozbiciem dzielnicowym na Rusi. Nie był to bowiem po prostu konflikt między muzułmanami a chrześcijanami (wspieranymi przez Żydów), lecz walka wszystkich przeciwko wszystkim. Prezydent (tradycyjnie chrześcijanin), rząd (z premierem sunnitą) i parlament (z przewodniczącym szyitą) z trudem kontrolowali budynki, w których urzędowali, a tymczasem… Poszczególne rody i ugrupowania maronickie walczyły między sobą, szyici z sunnitami, Libańczycy z Palestyńczykami, „chłopcy Arafata” z Palestyńczykami o orientacji prosyryjskiej, Amal z Hezbollahem, a druzowie z resztą świata. Dodajmy do tego okupację syryjską, izraelskie ataki odwetowe oraz międzynarodowe siły pokojowe, a wyłoni się obraz niemałego chaosu. Książka Madeyskiej pozwala całkiem nieźle zorientować się w meandrach historii Libanu: nie tylko tej wojennej, ale i wcześniejszej (w latach 1920-46 Liban był protektoratem francuskim).
Problem w tym, że styl autorka ma jednak nie za lekki. Trzeba jej policzyć na plus, że nie zapisuje kursywą każdego terminu arabskiego lub tureckiego, łącznie z tymi, które zadomowiły się w języku polskim (jak to czyni Aleksandra Kasznik-Christian w „Algierii” z tej samej serii), ale za to gubernatora nazywa ka’im makam, choć w polszczyźnie funkcjonuje określenie „kajmakam”. Nazwiska arabskie podaje w polskiej transkrypcji, zgodnej z literacką odmianą języka arabskiego. Wyjątek robi tylko dla imion pochodzenia francuskiego – np. Pierre al-Dżumajjil (Gemayel), Antoine Farandżijja (Frangieh), i to by było spoko, ale, nie wiedzieć czemu, od tego wyjątku też istnieje wyjątek – Camille Chamoun staje się Kamilem Szamunem. Plagą są liczne powtórzenia (s. 138: „…po ustanowieniu przez Ligę Państw Arabskich arabskich sił pokojowych…”), przymiotnik z rosyjska wyskakuje przed rzeczownik („zbrojne działania” albo „rząd narodowej jedności”), czasami też autorka rozmija się ze składnią, nie mogąc się zdecydować, czy „głównodowodzący” łączy się z dopełniaczem, czy z narzędnikiem. Madeyska uparła się nazywać wspólnoty religijne nie wspólnotami, lecz „gminami”, co wywołuje ból zębów, kiedy mowa o społecznościach w skali całego kraju.
Oprócz błędów językowych można dostrzec i rzeczowe. Armia Wyzwolenia Palestyny to nie jedna z organizacji wchodzących w skład OWP, lecz pomocnicza formacja armii syryjskiej. Saad Haddad, twórca chrześcijańsko-szyickiej (i sprzymierzonej z Izraelem) Armii Południowego Libanu, nie zginął w zamachu, jeno zmarł na raka. Kontyngent libijski w ramach wspomnianych wyżej „arabskich arabskich sił pokojowych” nie został wycofany, lecz… zapomniany – żołnierze, pozostawieni sami sobie, musieli wracać do domu na własną rękę. W dodatku rozdział poświęcony dziejom Libanu w II wojnie światowej ozdobiony jest zdjęciem żołnierzy brytyjskich w Trypolisie – ale w tym libijskim! (w głębi wyraźnie widać kolumnę z rzymską wilczycą…) A jak przeczytałem po raz drugi o spadających na Izrael „rakietach typu katiusza”, to normalnie wylałem lakier na klawiaturę i dobrze, że akurat nie miałem pod ręką aparatu, bo inaczej zrobiłbym zdjęcie i opublikował w niniejszej notce. Podsumowując: ciekawy temat, ale wykonanie lekko kaszaniaste, 49/100.

4. Magdalena Grzebałkowska, Beksińscy. Portret podwójny, Warszawa 2014
W czasach licealnych byłem wielkim fanem Tomasza Beksińskiego. Co prawda nie załapałem się na jego audycje radiowe (pamiętam tylko ze dwie), za to byłem miłośnikiem jego materiałów w piśmie „Tylko Rock”. Chłonąłem je niesamowicie: ostra ironia, sarkazm i typowo nastoletnia (choć był już blisko czterdziestki) bezkompromisowość mocno do mnie wówczas trafiały. Wydaje mi się nawet, że tekst poświęcony wpadkom tłumaczy, pod sympatycznym tytułem „Patetyczny bękart” miał wpływ na późniejszy wybór mojej drogi życiowej. Co prawda jakoś tak od połowy 1999 roku ton felietonów drastycznie się zmienił: były coraz mniej zabawne, a coraz bardziej stawały się brutalną penetracją przez Nosferatu jego własnego emo, czy też, jak to wdzięcznie ujął ktoś w książce Grzebałkowskiej, rozsmarowywaniem flaków. Wiadomość o śmierci Beksińskiego przyjąłem tak, jakby umarł mój dobry znajomy. Jego ojcem interesowałem się mniej, ale kiedy byłem w podstawówce i fascynował mnie surrealizm, kilka jego prac zaprezentowanych ongiś na wystawie „Surrealiści polscy” w częstochowskim BWA też zrobiło na mnie wrażenie. Ci perwersyjni trupoludzie…
Latoś ukazała się wspólna biografia Beksińskich i trzeba przyznać, że lektura to jest z najgórniejszej półki. Grzebałkowska odwaliła kawał dobrej biograficznej roboty. Nie żeby można było mówić o braku źródeł – obaj Beksińscy pisali mnóstwo listów i prowadzili dzienniki (także w formie dźwiękowej, a u Zdzisława nawet audiowizualnej), autorka przepytała również całą myngę znajomych obu panów. Jaki jest najogólniejszy wniosek? Jeżeli wszyscy wielcy artyści są pokręceni, to Beksińscy artystami byli wprost ogromnymi.
Lektura ogólnie jest dołująca, zwłaszcza, kiedy się widzi pewne paralele pomiędzy zachowaniem któregoś z Beksińskich a własnym. Poza tym jest w niej ogromny walor poznawczy. Okazuje się, przykładowo, że rodzina była od pokoleń umocowana w Sanoku. W czasie I wojny światowej Beksińscy posiadali w mieście kamienicę, której całkiem nieźle odpowiada opis burdelu, skąd dobry wojak Szwejk wyciągał podporucznika Duba. Z kolei dalszy przodek artysty, Mateusz Beksiński, założył w 1845 warsztat kotlarski, z którego później wyrósł Autosan. Zdzisław po studiach sam pracował w tej zasłużonej fabryce autobusów na stanowisku „plastika”, ale żadne z nadwozi jego projektu nie weszło do seryjnej produkcji. Rozbawiła mnie z kolei historia o tym, jak w 1974 roku Zdzisław Beksiński, wbrew własnej woli i wszelkim oczekiwaniom, został Artystą XXX-lecia PRL. Rozdziały poświęcone Tomaszowi są o wiele mroczniejsze, a momentami wstrząsające. Nie tylko dlatego, że OMG Nosferatu jednak miał komputer! („Ja wiedziałem, że tak będzie!”) Ocena: 99/100 (bo w dwóch miejscach został pomylony rok 1998 z 1988).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz