sobota, 28 marca 2015

Żółw się rusza, a Jaszczur żyje

  
1. Żółw się rusza!

            Ze smutkiem, acz bez zaskoczenia przyjąłem wiadomość o śmierci sir Terry’ego Pratchetta. Autor ten zdecydowanie należał do grona tych, którzy ukształtowali mnie jako czytelnika i pisalnika, a spośród fantasów tworzy u mnie na ścianie trójcę wraz z J.R.R. Tolkienem i Robertem Jordanem, notabene zmarłym niewiele przed zdiagnozowaniem u Pratchetta choroby.
Na Histerykach.org wątek o twórcy „Świata Dysku” powstał stosunkowo niedawno, dopiero 2 marca. Opinie były zróżnicowane. Jeden user deklarował:

Beznadziejne książki pisał. Przeczytałem "Kolor Magii" oraz częściowo "Blask Fantastyczny", i jestem zmuszony powiedzieć, że takiego grafomaństwa nie czytałem od wydania "Mein Kampf". (…) Himilsbach w swoich opowiadaniach zawierał więcej puenty niż cała saga "Świata Dysku" razem wzięta.

Nie ma to jak oceniać całą serię po przeczytaniu półtora tomu. Zwracam też uwagę, że nie każdy cykl powieści jest sagą i że puenta wystarczy tylko jedna, pod warunkiem, że jest na końcu. Ale jaki piękny Godwin przy okazji!
Inny użytkownik zirytował mnie stwierdzeniem, że sir Terry nie pisał fantasy, bo przecież poruszał poważne tematy. I to jest piękny przykład gettoizacji fantastyki („krytycy nie znają się na smokach”). Tak samo o Lemie mówiono, że nie pisał sajęs fikszyn, a tylko Wykorzystywał Kostium, bo to w końcu klasyk i Wielki Pisatiel, zajmujący się wciąż aktualnymi problemami i odkrywaniem prawdy o świecie, a nie opowiastkami dla gimbusów o herosach bzykających laserami (w przypadku fantasy – o herosach rżnących mieczami). Skoro fantastyka jest z definicji niepoważna, to autor piszący na poważne tematy nie może być fantastą, co było do udowodnienia. Klasyfikacja tego rodzaju jest na ogół domeną Krytyców z Tradycjami, starających się za wszelką cenę udowodnić, że dany pisarz Jest Nasz, a nie Ich, tych fandomowych hoi polloi i am haarec.
No i jeszcze jedna opinia: W żadnej innej książce nie ma tylu sytuacji, że wygrywa cynizm, cwaniactwo. No sorry, chybaśmy trochę innego Pratchetta czytali. Albo autor powyższego nie czytał zbyt wielu innych książek. Jeden Gardło Dibbler wiosny nie czyni.
Moja znajomość ze „Światem Dysku” zaczęła się w podstawówce, od notatki w piśmie „Secret Service” o zapowiadanej wówczas grze przygodowej „Discworld”, opisującej perypetie „czarodzieja podróżującego z zębatym kufrem”. Idea humorystycznego fantasy całkiem mnie zaintrygowała, więc kiedy tylko zobaczyłem „Kolor magii” w katalogu wysyłkowym Prószyńskiego i S-ka, namówiłem rodziców na zakup. Już po pierwszym przeczytaniu uznałem, że to był dobry pomysł, chociaż ojciec profesjonalnym okiem oceniał, że dialogi u Pratchetta konstruowane są pod kątem nabijania objętości.
Wszyscy mówią, żeby nie zaczynać od pierwszych tomów, bo wtedy Pratchett jeszcze nie wiedział, co to fabuła, a i kreacja świata odbiegała od tego, co powszechnie się kojarzy z Dyskiem – ot, gruby Patrycjusz, albo Śmierć zabijający ludzi dla kaprysu. Ale z tego nie zdawałem sobie sprawy, a zresztą od których tomów niby miałem zaczynać, skoro innych jeszcze na rynku nie było? Dzięki sprzedaży wysyłkowej zaopatruwałem się więc w kolejne. Równoumagicznienie z początku mnie znudziło, no bo jak to, nie ma Rincewinda i Dwukwiata, do tego jakieś wiejskie klimata? Cienizna… Musiało minąć więcej czasu, zanim doceniłem tę powieść. Za to punktem przełomowym okazał się Mort, w kierym nasz ulubiony „wizzard” występuje epizodycznie, ale to nie za to Morta kochamy, lecz za kreację Śmierci, który zaczyna tu być niezwykle sympatyczny. Potem Trzy wiedźmy, naszpikowane aluzjami nie tylko do Makbeta, ale i do innych dzieł Szekspira oraz jego biografii, Piramidy, ze swą parodią starożytnego Egiptu z jednej strony, a angielskich public schools z internatem z drugiej… Dysk okazał się bardzo przyciągającym ciałem niebieskim.
Natomiast z początku nie bardzo podeszła mi Straż, do której przymierzyłem już w liceumie, podczas kolejnej tury czytania, wzbogaconej o tomy, które wyszły od czasu poprzedniej. W ogóle cykl o Straży Miejskiej jest chyba moim najmniej ulubionym, pomijając Zbrojnych. Ale to może dlatego, że wielu jego tomów jeszcze nie przeczytałem, utknąwszy z całym cyklem na Maskaradzie.
Prawdziwym hitem stały się zaś Ruchome obrazki.

– Dobra – powiedział. – Gotów? Dobra. Jak brzmi imię pozawymiarowego monstrum, którego okrzyk to „Tycotycotyco”?
– Yob Soddoth – odparł natychmiast Myślak.

Nie wiem, czy potrafiłbym w prosty sposób wytłumaczyć osobie postronnej, dlaczego po przeczytaniu tego dialogu o mało nie zacząłem się dusić ze śmiechu. Do tego na Niewidocznym Uniwersytecie wreszcie zapanowała stabilizacja w osobie nadrektora Ridcully’ego… Czego chcieć więcej, man?
Okazało się, że można, bo następny był Kosiarz – jedna z najcieplejszych, a zarazem najbardziej zwariowanych książek cyklu, co jest o tyle ciekawe (choć dla pratchettowców ani na włos nie zaskakujące), że jedną z głównych ról odgrywa tu Śmierć. I dobrze pamiętam, jak w klasie maturalnej, a może i po maturze, pojechałem do Bielska-Białej na finał międzynarodowej olimpiady języka angielskiego, w którym zająłem VI miejsce i strułem się surówką – a zaraz po przyjeździe do domu chyciłem się za Pomniejszych bogów. A może to były znowu Piramidy? Na jedno wychodzi…
            Na studiach przyszła pora na orientalizujące Ciekawe czasy, które okazały się istotnie ciekawe. W końcu pewnego dnia, roku pańskiego MMIV, Terry Pratchett przyjechał do miasta. Wziąłem swój egzemplarz Ruchomych obrazków i ruszyłem do Empiku po autograf. Okazało się jednak, że organizatorzy nie docenili fandomu. Kolejka za podpisem autora, który zainstalował się na drugim piętrze budynku ciągnęła się daleko w Rynek Główny i większość fanów musiała się odbyć bez autografu. Ale i tak byłem w dobrej sytuacji, stojąc na schodach na tyle blisko, że gdybym się znalazł parę stopni wyżej, to nawet bym zobaczył Pratchetta wychodzącego do windy. Cóż, trochę nie wyjszło, ale to nic, w końcu jeżeli miałbym ochotę zobaczyć na własne oczy jakiegoś znanego pisarza, to zawsze mogę pojechać do rodziców na wieś.
Poniżej braku autografu autora widać brak autografu Piotra W. Cholewy.

Co tera? Nie kupiłem jak dotąd ostatniej powieści Pratchetta, Para w ruch, i po bardzo rozbieżnych ocenach na temat jej poziomu nie wiem, czy w ogóle się zdecyduję. W każdym momencie jednak mogę wrócić do tego, co już mam przeczytano, nie mówiąc o zapoznaniu się z powieściami wydanymi po Maskaradzie. A tymczasem – ktoś inny będzie musiał przejąć pochodnię…
I niech wreszcie wydadzą po polsku Książkę kucharską Niani Ogg, z przepisami na howondalandzkie curry, pigułki z suszonej żaby, bułkę z kiełbasą GSP Dibblera, szarlotkę a la Bezdennie Głupi Johnson (na 30 ton jabłek), banana po bibliotekarsku, z uwagami na temat etykiety i kongenialnymi ilustracjami Paula Kidby’ego…
Figgina też nie brakuje.


2. Jaszczur żyje!

W związku ze starzeniem się i wymieraniem starej gwardii rockmanów, wykonawcy umiejący perfekcyjnie odtwarzać ich muzykę będą, jak przypuszczam, nabierać coraz większego znaczenia. Hołdokapel jest wprawdzie od groma, ale niektóre prezentują wyższy poziom od innych. Już parę lat temu zrobiło się głośno o The Australian Pink Floyd Show, którzy mają nawet swoiste imprimatur Davida Gilmoura. Inną opcją jest wymienialność składów: Paul Stanley i Gene Simmons wspominali już kiedyś, że chcieliby, aby Kiss stał się zespołem nieśmiertelnym, więc w swoim czasie przekażą innym muzykom swoje wizerunki sceniczne. Podobne wypowiedzi słychać ostatnio w odniesieniu do Slipknot, a Residents być może czynią już tak od dawna. Na polskiej scenie mamy zaś supergrupę Nowe Sytuacje, kontynuującą tradycje Republiki po śmierci Grzegorza Ciechowskiego.
Od czasów licealnych, kiedy to w wakacje pomiędzy pierwszą a drugą klasą sprawiłem sobie słynną koncertówkę Live and Dangerous, Thin Lizzy pozostaje jedną z tych kapel, do których wracam zawsze z upodobaniem. Optymistyczne harmonie (choć bywają wyjątki), gitarowe unisona, nieco czarny głos Phila Lynotta, jego „opowiadająca” maniera wokalna i towarzyszący temu wszystkiemu wizerunek gdzieś na przecięciu zabijaki z trudnej dzielnicy, celtyckiego barda i bohatera Dzikiego Zachodu bezbłędnie trafiają w moje zapotrzebowanie.
Lynott rozwiązał zespół w 1983 roku, a trzy lata później zmarł wskutek problemów narkotykowych. Oznaczało to w zasadzie koniec Thin Lizzy. W latach 90. jednak grupa się reaktywowała, chociaż z historycznych członków grał w niej jedynie gitarzysta ostatniego składu John Sykes, a później dołączył jeszcze Scott Gorham (a Sykes odszedł po jakimś czasie). Mimo wszystko – cóż można powiedzieć o Lizzy bez Lynotta? Ciemnoskóry Irlandczyk był zdecydowanym liderem postacią na tyle charakterystyczną, że zespół opierał się w większej części na nim, więc jakakolwiek reaktywacja mogła już mieć jedynie charakter cover bandu.
W końcu muzycy tworzący „nowe” Thin Lizzy postanowili nagrać coś nowego, przy czym pod inną nazwą: Black Star Riders. W znanym piśmie rockowym natknąłem się na recenzję już drugiej ich płyty, z opinią, że to bardzo udana kontynuacja Lynottowych tradycji. Z kolei Radio Kraków na swym funpagu zalinkowało singiel z najnowszego albumu, Killer Instinct. Brzmienie gitar, struktura utworu, głos, maniera i dykcja wokalisty – bardzo w stylu. Świetna podróbka, ale… Refren jest tu tylko lekko przetworzonym tematem ze zwrotki, a w starym Thin Lizzy refreny bywały wprost wybuchowe…

Niezrażony, postanowiłem poszukać dalej. Aż w końcu przełączyłem na Bound for Glory z poprzedniego albumu. To już był strzał w dziesiątkę, nawet konstrukcja tekstu wydaje się znajoma, pierwszy wers: Johnny Wong keeps trying to get it right, natychmiast wywołuje skojarzenia z innym otwarciem, Valentino’s got a bookie shop 


Co prawda na drugi rzut ucha Ricky Warwick nie jest aż tak bardzo podobny głosowo do Lynotta, tylko udatnie go naśladuje. Kompozycyjnie też nie ma w tym nic szczególnie oryginalnego, komentatorzy na Youtube zdemaskowali utwór jako zrzynkę trochę z Southbound, a trochę z Toughest Street in Town, nie warto też udawać, że nie słyszy się wyraźnego nawiązania do Waiting for an Alibiale przecież w tej dyscyplinie chodzi właśnie o to, żeby utwór jak najbardziej odzwierciedlał stylistykę Thin Lizzy. Wszystko to razem sprawiło, że po raz pierwszy od dawna na skutek jakiejś piosenki polały się me łzy czyste, rzęsiste. Dlatego właśnie powyższemu wywodowi brak spójności. Odtwórczość też bywa fajna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz