W
ostatnich miesiącach nie miałem czasu na granie w komputer, ale przerwa
wielkanocna sprawiła, że odkurzyłem sobie The
Elder Scrolls IV: Oblivion.
Początki
serii rolplejów wydawanej przez Bethesda Softworks śledziłem w latach 90. na łamach
kilku kupowanych równolegle pism dla graczy: „Top Secret”, „Secret Service”,
„Świat gier komputerowych”, „Gambler”… Pamiętam, jak recenzenci niemal
jednogłośnie zjechali Arenę, za to
zachwycili się Daggerfallem. Jednak
po raz pierwszy moja wirtualna noga stanęła na ziemi Tamriel dopiero na III
roku studiów, w niesławnym akademiorze, który mój kolega określał ironicznym
mianem „Hotelu dla Każdego” (dziś bym powiedział „Hotel z Tradycjami”). Wówczas
to współlokator, z którego komputra uprzejmie korzystałem, przytachał skądś Morrowind, trzecią część cyklu. Dla niego była to zapewne jedna z
wielu gier, a ja momentalnie wsiąkłem.
Z początku
odstraszał mnie fakt, że moja postać była zbyt szybko zabijana, a ci, którzy
nie próbowali mnie ugłowić, szczególnie rozmowni i uprzejmi też jakoś nie byli.
Ale po jakimś czasie pochytałem zasady (np. że jak się ma umiejętność wiodącą
„długie ostrze”, to machać należy mieczem, a „krótkie ostrze” – sztyletem, a
nie na odwrót), i teraz to ja równo łoiłem elementy świata przedstawionego.
Wiele rzeczy
mi się podobało. Uniwersum stworzone ze spójnością i pieczołowitością godną
klasycznych pisarzy fantasy, kilka zróżnicowanych ras, lżejsi i trudniejsi
przeciwnicy – a przede wszystkim swoboda. Obszar wyspy Vvardenfell okazał się
ogromny, zadań do wykonania była cała mynga, ale też bez pośpiechu, w każdej
chwili można było zmienić zdanie i wziąć się za realizację zupełnie innej misji
dla kogoś innego albo w ogóle nic nie realizować, tylko szwendać się po
okolicy; a jak się już komuś naprawdę nudziło – zejść na ścieżkę występku i
zostać zbójem lub skupić się na tłuczeniu mamony.
Po jakimś
czasie, mając już w domu lepszy komputer, sprawiłem sobie własny egzemplarz Morrowinda. A po kilku kolejnych latach,
przy jeszcze nowszym kompie, przyszła pora na czwartą część cyklu – Oblivion.
Dobro pożałować w Cyrodiil. |
Fabuła
jest prosta jak budowa cepa. Zaczynamy, jak zawsze, w więzieniu, po czym
okazuje się, że akurat jak raz przez naszą celę biegnie tajne przejście, z
którego raczył skorzystać sam cysorz, próbując uciekać przed zabójcami
nasłanymi przez sektę Mityczny Brzask, dążącą do ustanowienia królestwa
Mehrunesa Dagona na ziemi. Tylko prawowity cesarz jest w stanie powstrzymać
inwazję daedrycznych oprawców z Otchłani, problem w tym, że przed asasynami
jednak uciec się mu nie udaje. Wszelako dowiadujemy się, że został jeszcze
ostatni syn, co prawda z lewego łoża, ale jak się nie ma, co się lubi… Ręka w
górę, kto wie, jakie będzie nasze zadanie. Oczywiście wcale nie musimy go
wykonywać – możemy zająć się zleceniami dla Gildii Wojowników, Gildii Magów i
paru innych organizacji, plądrować jako prywatna inicjatywa prastare ruiny albo
po prostu szlajać się i szukać guza. Cesarzewicz poczeka, Świadkowie Mehrunesa
tak samo.
Knuju, knuju... |
Akcja
rozgrywa się w Cyrodiil, centralnej prowincji cesarstwa Tamriel, gdzie
dominującą rasę stanowią ludzie – Cesarscy, ale nie brakuje też imigrantów z
innych części imperium – ten sam zestaw ras, co w Morrku, czyli cztery rodzaje
ludzi, trzy rodzaje elfów, jaszczuroludzie, kotoludzie i orkowie. Należy dodać,
że Oblivion walczy ze stereotypami i
spotykujemy w nim orka-księgarza oraz orka-kamerdynera. Na terenie prowincji
mieści się kilka miast, z których każde ma odrębny styl architektoniczny i
zamek zamieszkany przez hrabiego, względnie hrabinę. Hrabiowie to spoko goście:
jeden dawno temu zaginął bez wieści, drugi chleje, trzeci ma syna-nicponia,
czwarty małżonkę, która lubi se czasem potorturować jaszczuroludzi, piąty zaś
nie pokazuje się publicznie, bo podobno jest uczulony na światło, if you know what I mean. Moją ulubioną
miejscówką jest nadmorskie Anvil, wszystkie drogi zaś wiodą do stołecznego
Miasta Cesarskiego, gdzie zwykle spieniężam łupy zdobyte w terenie. To ostatnie
jest o tyle rozległe, że ma nie tylko z siedem dzielnic, ale jeszcze kanały pod
każdą z nich.
Dziadostwo! Niby stolica, a dach przecieka! |
Poza miastami
są też mniejsze i mniej godne polecenia wioski, ale powszechnie wiadomo, że
prawdziwy poszukiwacz przygód nie tam będzie się wyładowywał, tylko w podziemiach.
Istnieją więc w Cyrodiil rozmaite jaskinie i kopalnie, zaludnione mniej lub
bardziej niebezpiecznymi istotami, są też ruiny dawnych fortów, gdzie siedzą
rozbójnicy albo inni nekromanci. Od razu widać, że cesarstwo chyli się ku
upadkowi, skoro władza dopuściła do czegoś takiego… Miejsce znanych z Morrka
ruin krasnoludzkich zajęły tu relikty cywilizacji Ayleidów, przodków elfów
wysokich. Zamiast ciepłych brązów, basenów lawy, metalowych mebli i pracujących
niezmiennie od stuleci maszyn parowych mamy więc biały marmur, trupie światło
kryształów, pseudogotyckie łuki i wciąż działające pułapki.
Oczywiście
główny wątek każe nam się od czasu do czasu udać do samej Otchłani, kędy wiodą rozsiane
po całym Cyrodiil portale. W ramach głównego wątku wszystkie zostaną
ostatecznie zamknięte po tym, jak wykonamy swoje zadanie, ale jak komuś się
chce i ma ochotę natrzaskać dużo expa, to może samodzielnie zamykać jeden po
drugim. Żeby zamknąć portal, trzeba wliźć do środka, więc nie jest to takie
sobie proste.
Otchłań to dość niebezpieczne miejsce. |
Występuje
sporo różnic w stosunku do Morrowinda,
niektóre od razu rzucają się w oczy. Obszar gry jest o wiele mniejszy niż w
poprzedniej części. Grafika technicznie lepsza, ale za to momentami nadmiernie
cukierkowa. Co ciekawe, po przejściu na lepszy monitor gra stała się krwawsza –
plamy krwi pozostają na ziemi, na ścianach, na broni naszej i przeciwnika, a
nawet na rękach, jeżeli akurat znudziły nam się miecze i topory, a mamy ochotę
dać komuś starą dobrą fangę w nos. Przy czym krwawią także przeciwnicy, którzy
teoretycznie nie powinni – szkielety, duchy, istoty uczynione z ognia czy
kamienia… W niższej rozdzielczości tego szczegółu nie ma, podobnie jak odbicia
krajobrazu w wodzie.
Innym minusem
grafiki są sławetne brzydkie postaci: edytor twarzy jest tak skomplikowany, że
rzadko kiedy daje się stworzyć przystojniaka. W dodatku, co gorsza, możliwości
nie przewidują wąsów i bród. Szczególnie skrzywdzeni zostali Dunmerowie (elfy
ciemne): surowi chudzielcy o szarozielonej skórze i szorstkim głosie zmienili
się w turkusowe ludziki przemawiające lalusiowatym tonem. C Cyrodiilczycy,
czyli Cesarscy, w Morrowindzie stylizowani byli nieco na starożytnych Rzymian –
poczynając od nazwisk typu Crassius Curio, Varus Vantinius czy zgoła Miles
Gloriosus (łac. „Żołnierz Samogwałt Samochwał”), a kończąc na wyglądzie
i strukturze stopni Legionu Cesarskiego. Tutaj z rzymskich nawiązań nie zostało
zgoła nic poza nazwiskami, Legion przypomina stereotypowych strażników z
twórczości fantasy. Cyrodiil zmienił się w sztampową quasi-średniowieczną
krainę fantasy, która nie ma w sobie charakterystycznej atmosfery Morrowind,
kraju ciemnych elfów i wielkich grzybów.
- Nie no, koleś, teraz to się wkurzyłem! |
Sporym
zabijaczem klimatu może być fakt, że w Oblivionie
wystąpiło mniej aktorów głosowych niż w Morrowindzie.
Tam każda z ras miała po dwa głosy – męski i kobiecy. Tutaj zaś ci sami aktorzy
realizowali orków i Nordów, albo elfów ciemnych i wysokich. Za to szybko
spodobały mi się niektóre okrzyki wydawane przez przeciwników w czasie walki, w
szczególności: „This is the part when you fall down and BLEEEED to death!” albo
„I’m just warming up, you pathetic worm!”, które weszły do mojego wewnętrznego
idiolektu i bywają używane w czasie rąbania drewna na działce.
Ale są i
plusy. Na przykład opcja szybkiego podróżowania. Na Vvardenfell bym chętnie
wrócił, ale jak sobie pomyślę, że większość czasu miałbym spędzać na łażeniu z
jednej przesiadki na drugą, to chyba bym oczadział. No i kompas wskazujący cel
danej misji też bywał bardzo przydatny. A żeby podróż nie trwała zbyt długo,
można sobie zorganizować wierzchowca…
- A jo nie wyjde, bo sie kónia boję! - Nie bój się, dziywcyno, jo na kóniu stoję! |
Co prawda koń
może zostać zabity przez niemilców i wtedy jest go szkoda. Dlatego warto
wykonywać zadania dla Mrocznego Bractwa – co prawda polegają one na podstępnym
i bezwzględnym uśmiercaniu ludzi-nieludzi, ale za to dostaje się potem nieśmiertelną
i niezgubialną ciemnofioletową klaczkę, która jest też, na marginesie,
najszybszym i najwaleczniejszym ze wszystkich cyrodiilskich rumaków i co
słabszych przeciwników potrafi załatwić własnokopytnie.
Załatwianie w praktyce. |
W Morrku
chybnie wystrzelone strzały i bełty po prostu gdzieś przepadały, tu można je
spokojnie pozbierać, w czasie walki zgarniać chybione strzały, którymi szyją do
ciebie niemilcy, a kiedy indziej na spokojnie poćwiczyć celowanie np. do
wiaderka w studni. W ogóle większa jest interakcja z otoczeniem. Mój wewnętrzny
wandal z radością powitał możliwość rozwalania mieczem, toporem etc.
przedmiotów rozstawionych na stole albo rozrzucania tychże przedmiotów po całym
pomieszczeniu.
Są też inne,
drobniejsze różnice. Uproszczono system umiejętności, likwidując choćby podział
na ostrze długie i krótkie. Nie ma włóczni (niewielka strata, i tak nigdy nie
używałem), a z broni miotającej pozostawiono tylko łuki. Magia nie zawiera tym
razem, ze względów technicznych, zaklęć lewitacyjnych – w Morrowindzie niemal gwarancją zwycięstwa była kombinacja artefaktów: Buty Apostoła
(lewitacja), Amulet Cieni (niewidzialność) i jakiś dobry brzeszczot do łapy,
plus ewentualnie Gothrenowy Hełm Głowonoga, który nie tylko nieźle chronił
głowę, ale w dodatku pozawalał przyzwać sobie na pomoc dremorę – a kto choć raz
walczył z dremorą, ten wie, jaki to twardy jucha jest. Ale i w Oblivionie można sobie skołować niezły
zestaw magicznych przedmiotów. Pierwsze miejsce zajmują tu klamoty z zaklęciem „wykrywanie
życia”, czyli de facto radar wczesnego ostrzegania. Bardzo przydatna okazuje
się też biżuteria z zaklęciem „kameleon” – o wiele lepszym niż standardowa
niewidzialność.
Xivilai - jeden z powodów, dla których warto być niewidzialnym. |
Jedną
z charakterystycznych zmian w stosunku do Morrowinda
jest fizyka trupów. W trzeciej odsłonie Elder
Scrolls pokonani przeciwnicy padali sztywno na płask, względnie robili orła
na ziemi. Jeżeli się zdarzyło, że usiekłeś niemilca na schodach, wówczas
nierzadko jego stopy spoczywały na stopniu, a reszta ciała – w powietrzu…
Twórcy Obliviona postanowili naprawić
to niedociągnięcie, dzięki czemu z przeciwników wraz z życiem ucieka szkielet i
jeżeli który padnie na schodach czy na jakiej pochyłości, to stacza się w sposób
makabrycznie groteskowy, jakby uczyniony był z gumy.
Niekiedy przytrafiają się pozycje dość kłopotliwe. |
Warto też
zauważyć, że misje w Oblivionie są
bardziej złożone niż w poprzedniej części. Mniej jest typowego „przynieś-podaj-pozamiataj”,
zadania od poszczególnych gildii układają się w spójne wątki, a nie są tylko
zbiorem niepowiązanych ze sobą zleceń, a w dodatku podczas misji często
przytrafia się twist fabularny – coś idzie nie tak albo rzeczywistość okazuje
się bardziej skomplikowana, niż się wydawało z początku.
Po raz pierwszy
grałem pięć lat temu, prokrastynując zamiast pisania pracy magisterskiej. Postać
była jak dla mnie defaultowa – cyrodiilski rycerz o wdzięcznym imieniu Juhasik.
Grę z początku przechodziłem taktyką „na Conana” – z przeciwnikami nie ma co
się cackać, tylko dopaść ich jak najszybciej i po łebie, po łebie! Dopiero w
trakcie wykonywania zadań dla Gildii Złodziei i Mrocznego Bractwa rozsmakowałem
się w bardziej skradanym trybie gry, gdzie do przeciwników wali się z łuku z
bezpiecznego dystansu, a czasem można ich ominąć i nawet się nie zorientują.
Ja i mój pomnik, czyli rzeczywistość a propaganda. |
Potem
zachciało mi się przejść grę jeszcze raz, tym razem od początku chyłkiem i z
przyczajki. Moim drugim protagonistą został agent o imieniu Micky, Redguard, czyli czarnoskóry, ale
za to o niebieskich oczach.
Za
trzecim razem próbowałem stworzyć bohatera bardziej negatywniejszego. Przy
tworzeniu wyglądu postaci pozbyłem się wszelkich zahamowań, chcąc uzyskać kogoś
autentycznie brzydkiego. Tak powstał różowowłosy Elfi Łucznik o wdzięcznym
imieniu Saccapiore. Początkowo zresztą, zamiast modnej wśród elfów fryzury typu "kaczy kuper", miał mieć irokeza, ale wyglądał z nim jak coś pośredniego między wirusami z Było sobie życie a Maskagazem i Seskapilem z serialu anonimowanego Szagma i zaginione światy.
Jeżeli żadna z gotowych profesji nie pasuje - możemy stworzyć własną. |
Tą razą
skupiłem się na rozwijaniu umiejętności w ramach gildii złodziei i zabójców, a
potem zacząłem grać freestylowo: tu walnąć strażnika i uciekać przed pościgiem
naokoło miasta, tam oczyścić ruiny i spieniężyć łupy, ówdzie łazić po dachach,
czasem zrobić jakiegoś pojedynczego questa, kiedy indziej pozwiedzać zamek i
przy okazji obrobić hrabiego. Można też wywołać burdę na całe miasto, a po
totalnej rzezi wskrzesić uczestników odpowiednim kodem – i apiać od nowa. :)
"Jezus Maria, Jezus Maria! Policja bije ludzi!" |
Tak samo jak
w Morrowindzie, w tej grze występują
książki, które można czytać – od beletrystyki, przez poradniki praktyczne i święte
księgi, po historiografię. Co prawda większość nie przekracza objętością
opowiadania albo krótkiego artykułu, ale jest ich tyle, że w wędrówce po
Cyrodiil zawsze można zrobić przerwę na czytanie. A kiedy chwilowo skończyły mi
się pomysły, postanowiłem włamywać się ludziom do domów i podrzucać im arbuzy
do łóżek.
Nie wiadomo, czy rano arbuz został zjedzony. |
Niestety,
mechanika gry nie pozwala ustawiać przedmiotów na osobach, więc próby położenia
arbuza na zajętym łóżku jednoosobowym kończyły się nieraz tym, że dany arbuz
wystrzeliwał w losowym kierunku niczym kopnięty przez Lewandowskiego czy innego
Błaszczykowskiego. Z tej samej przyczyny nie udało mi się także podrzucić
jednej z postaci do łóżka wideł.
Podsumowując:
Oblivion nie może być zły, jeżeli
jest to jedyna gra, w którą regularnie tnę od pięciu lat. Coś czuję, że chyba
przejdę go jeszcze raz od nowa, tym razem grając bohaterką płci żeńskiej.
- Manowar? Też coś! Czy ja wyglądam na słuchacza Manowar? |
Saccapiore, piekne imie :D A Skyrima probowales?
OdpowiedzUsuńJeszcze nie miałem okazji :D A pewnie i komp trochę za słaby (ale już na laptopie by raczej spokojnie poszedł). Ale cieszę się, że znowu będą wąsy. Czyli wygląda na to, że znów zagram co najmniej trzy razy: Redguardem w wersji blaxploitation, łysym Nordem z długą brodą i jakąś panią.
UsuńSwoją przygodę z TES zaczęłam nieco od doopy strony, bo od piątej części właśnie, ale solennie obiecałam sobie, że kiedyś cofnę się do Morrowinda i Obliviona też, bo to uniwersum jest zachwycające.
OdpowiedzUsuńKoniecznie popykaj w Skyrim, tam się dzieje a dzieje, milion godzin zabawy, piękna grafika, smoki latajo, no i przede wszystkim - możesz jednym krzykiem zdmuchnąć całą zastawę stołową i ludzi dookoła!
Przy moich heavymetalowych inklinacjach - sounds like fun!
UsuńNa początek polecam jednak Morrowinda, właśnie dlatego, że klimat ma bardziej oryginalny. A w Skyrimie słyszałem, że są znowu ruiny Dwemerów (Morrowind to ich praojczyzna, zresztą graniczy ze Skyrim, na północy wyspy mieszkają prawie sami Nordowie) oraz że w pewnych okolicznościach można spotkać postać, którą się było w Oblivionie :D
Ano są ruiny - bardzo efektowne, ale imho najbardziej upierdliwe lokacje, jakie trzeba zwiedzać. Tyle tam starożytnych technologii, poukrywanych mechanizmów, sryliarda pomieszczeń i korytarzy oraz ożywionych złomów, które na Twój widok przypominają sobie, że pełniły kiedyś funkcję obronną... no i są tam jeszcze uroczy Falmerowie, czyli łyse, ślepe, pomarszczone gadziny, hodujące przerośnięte szczypawki i, oczywiście, wyjątkowo nieprzychylne zwiedzającym. Unikam tych ruin jak zarazy, bo zawsze się w środku gubię albo nie mogę otworzyć przejścia - no ale to ja, taka lama.
UsuńA Skyrim to ojczyzna Nordów, tak. I główny wątek tej części polega na byciu żywą nordycką legendą, co niestety sprawia, że wybór dla swojego bohatera innej rasy niż nordycka rodzi pewien dysonans poznawczy :D
Falmerowie zainstalowali się w ruinach pokrasnoludzkich? Słyszałem, że mają bardzo dobry słuch, więc trudno się do nich podkraść...
UsuńCo do żywej legendy - w "Morrowindzie" jest się reinkarnacją legendarnego przywódcy ciemnoelfów, co mi nie przeszkadzało wybrać sobie Dunmerki dopiero za trzecim podejściem... Ksenofobia rodowitych mieszkańców Vvardenfell obejmuje również ich pobratymców spoza wyspy.
Natomiast w "Oblivionie" najbardziej nordycki klimat ma Bruma (tam, gdzie później stawiają pomnik naszej postaci), też blisko granicy ze Skyrim, choć domyślam się, że i Bruma nie jest aż tak nordycka jak Skyrim właściwe.
Jeżeli mowa o dwemerskich ożywionych złomach - w Morrku można dostać jednego na własność, ale szybko go zgubiłem :(