piątek, 30 października 2015

Z rominckiego buszu


W tym miesiącu postanowiłem oderwać się od średniomiejskiego zgiełku i tradycyjnie wyruszyłem na odległą od cywilizacji wieś w głębi mazurskiego buszu. Był to jubileuszowy, dziesiąty wyjazd w tamtą stronę, choć pierwszy, który miał miejsce w październiku.
Pierwszy etap podróży przebiegł pociągiem pośpiesznym. Korzystając z usług polskich kolei od kilkunastu już lat, nie mogę nie zauważyć, że ich standard mimo wszystko ulega stałej poprawie, w odróżnieniu od ich talentów językowych.


Przesiadkę miałem w Warszawie Zachodniej. Z dworca kolejowego musiałem przejść „pod tunelem” na autobusowy. Gdybym poszedł zamiast biec, pewnie bym nie zdążył, a tak, to przyszedłem na stanowisko praktycznie na styk, by ruszyć dalej na północ, z krótkim postojem w Łomży. Po drodze podziwiałem pola, łąki i budownictwo Polski północno-wschodniej. Zauważyłem ciekawą prawidłowość: gdy otwieram książkę i próbuję czytać, to zaraz przysypiam – tego dnia zdarzyło mi się to kilkanaście razy – a kiedy tylko siedzę i gapię się przez okno, to wcale spać mi się nie chce. I nie ma to nic wspólnego z jakością książki.
Podlasie style!

Przyjechawszy pięć lat temu na odludzie, uznałem, że w sumie fajnie, ale trochę za bardzo INACZEJ, bo ja jestem człowiek miejski, a w tej okolicy tak bardzo nic nie ma, że nawet się zgubić nie można. Z czasem niespieszna rzeczywistość byłych Prus Wschodnich zaczęła zdobywać nade mną coraz większą władzę. W tym roku, ostatni etap pokonując autem osobowym, poczułem, że jestem jak u siebie. Pola, lasy, bydlęta na pastwiskach, Droga Mleczna nade mną, a we mnie pomysły na nowe notki – czego chcieć więcej?
A sort of homecoming.

Mieszkanie w domu z dużą ilością kotów ma to do siebie, że sporo czasu upływa na otwieraniu i zamykaniu drzwi i okien (a jak pokazuje przykład Garfielda, nawet przy jednym kocie jest to zauważalne). Czasem jednego z trzech kotów domowych trzeba wpuścić przez okno do salonu albo wypuścić na zewnątrz. W dni deszczowe i przy wysokiej rosie wypada również przetrzeć kota ręcznikiem, a jeżeli uzna za stosowne wytaplać się w bagnie, to w grę może wchodzić nawet prysznic.
Tym razem Książę Pan na zewnątrz.

Spośród kilkunastu podwórkowych kilka (do ośmiu) zazwyczaj śpi w koszyku w sieni, ale z tych niektóre robią hałas, chcąc wyjść. W tym celu skaczą na drzwi prowadzące do środka domu, bo lżejsze, a poza tym zainteresowanie domowników gwarantowane. Dobijanie się do drzwi najbardziej bulwersuje psa, który zbiega i zaczyna szczekać (choć na ogół jest niespotykanie spokojny). Co jakiś czas trzeba więc udać się do sieni i jednych delikwentów wypuścić, a drugich wpuścić. Należy przy tym brać pod uwagę, że jeden będzie wisiał na drzwiach, a inny spróbuje zaryzykować błyskawiczny szturm w stronę kuchni. W całym tym stadzie 2-3 koty są zasadniczo podwórkowe, ale jednak wpuszcza się je do domu na wyżerkę, trzeba tylko po jedzeniu wyekspediować je na zewnątrz, bo inaczej sam nie wiesz, kaj się rozpełzną. Paradoks polega na tym, że choć liczba kotów się nie powiększa, to jednak w miarę upływu czasu miejsca w koszyku jest coraz mniej.

Problemy lokalowe

A cóż robią koty, kiedy akurat nie włamują się do domu? Grasują po całej okolicy, nie wyłączając… dna stawu przy drodze, bo susze tego lata sprawiły, że wyschł praktycznie do spodu. Któregoś razu zajrzałem też do leżącego przy działce lasu, aby stwierdzić, że wyschła również przebiegająca przezeń rzeczka, choć dno jest tak błotniste, że może wciągnąć całego gumowca.
A bóbr wciąż chuligani.

Do najbliższego sklepu, we wsi oddalonej o 11 kilometry, tym razem nie pojechałem. Może to i lepiej, zważywszy, że dotąd, kiedy tylko wsiadałem na rower, by wyruszyć w tamtą stronę, niechybnie zaczynał padać deszcz. Tym razem pogoda dopisywała przez prawie cały pobyt i dopiero w trzech ostatnich dniach nieco bardziej lunęło. Na dnie stawu zaczęła się już tworzyć kałuża.
Przez cały pobyt siedziałem więc we wiosce, czasem miałem robotę zawodową (laptop z bezprzewodowym internetem to bardzo przydatny wynalazek), czasem po prostu odpoczywałem, a czasami było też coś do wykonania w zagrodzie. Oprócz całej skomplikowanej obsługi kotów w grę wchodziły spacery z psem po pustych drogach gruntowych, gdzie nie widziało się nikogo w zasięgu wzroku – i bardzo dobrze. Jednego dnia zobaczyłem aż trzy traktory w ciągu jednego spaceru – ruch jak na autostradzie!
Ciasto też robiłem.

Do ważniejszych przedsięwzięć należało winobranie. Pnącza pokrywają południową elewację domu, a ja, ze względu na wzrost, otrzymałem zadanie dokończenia tego, czego nie zebrano wcześniej. Wymagało to pewnej zręczności i zmysłu równowagi, zważywszy, że musiałem wchodzić to na drabinę, to na kamienny murek osłaniający wejście do piwnicy. Wydajność okazała się wysoka: zapełniłem winogronem wszystkie przydzielone pojemniki, a jeszcze nawet nie sięgnąłem po balkon… W rezultacie na koniec, przygotowując moszcz do fermentacji, trzeba było wziąć większy balon, bo w małym się to wszystko nie mieściło, a znów tego dużego nie dało się w prosty sposób postawić w miejscu, gdzie miałby odpowiednią temperaturę.
Urobek i jego strażnik

Któregoś razu wyszedłem pod wieczór z psem i postanowiłem iść w kierunku północnym. Minąwszy rozstaje, zbliżyłem się do pierwszego zakrętu. Wtedy spostrzegłem nadchodzące od tamtej strony stado krów. Dwie, trzy, cztery… Początkowo uznałem to za całkiem normalne zjawisko – ot, ktoś przepędza bydełko z pastwiska. Ale patrzę, patrzę i żadnego ludzia w ich towarzystwie nie widzę! Cóż, człowiek mniejszy od krowy, trudniej go dostrzec z takiej odległości. Zastanowił mnie za to fakt, że idą one w dość luźnym szyku, w coraz większych odstępach. Wolałem nie ryzykować i wróciłem na rozstaje, by obrać kierunek wschodni. Wtem zobaczyłem w oddali nadjeżdżające auto. Sądziłem, że to właściciel krów, ale był to po prostu jakiś łysy w starym volkswagenie, który obojętnie ominął stado i ruszył dalej na Suwałki.

Stado przez ten czas zdążyło wejść już na łąkę i zaczęło tam żerować. Uznałem, że sprawa jest jasna, i zdecydowałem się iść jednak w pierwotnie ustalonym kierunku, czyli tam, skąd nadeszły. Jedna z krów stała na skraju drogi, jakby pilnowała. Ledwo pomyślałem, że to pewnie wartowniczka – obejrzała się na mnie. To było niepokojące, lecz poszedłem dalej.
I kiedy tylko skręciłem, moim oczom ukazała się jeszcze jedna krowa. Była całkiem czarna i szła prosto na mnie. No cóż, myślę, w końcu to nie byk, może uda się przejść bezkonfliktowo. W tym momencie pies się zdenerwował i zaczął na nią ujadać z taką wściekłością, że aż stanął na tylnych łapach. Nie będąc specjalistą od psychologii bydła, zawróciłem więc. Gdy znów dotarłem do skrzyżowania, okazało się, że krowy z czołówki peletonu opuściły już łąkę i poszły dalej drogą w kierunku Suwałk.
Wędrowny samopas.

We czwartek ruszyłem z powrotem. Najbliższy autobus jeździ raz dziennie z sąsiedniej wsi, więc przyszło mi pójść piechotą te dwa kilometry. Spacer na przystanek obejmował bliskie spotkanie z młodym byczkiem przywiązanym przy drodze, który jednak nie okazał się igresywny. Po godzinie podróży znalazłem się w mieście powiatowym i tam spacerowałem kolejną godzinę, korzystając też z siłowni na świeżym powietrzu i zaglądając do księgarni, gdzie twórczość Katarzyny Michalak nie jest już tak obficie reprezentowana jak dwa lata temu.
Jak ten ryszard tam wlazł?

Autobus pośpieszny powiózł mnie do samej stolicy. Tym razem postój w Łomży trwał aż pół godziny, a ja tylko raz przysnąłem podczas lektury. Boleję za to, że po raz kolejny nie udało mi się sfotografować drewnianego strażaka przed remizą w Prostkach.
Warszawa wydała mi się bardzo zatłoczona: nie dość, że tyle ludzi, to jeszcze zupełnie nie wyglądali tak, jak w telewizji! Kolejną godzinę zwiedzałem Złote Tarachy, bo to jednak za mało czasu, żeby wybrać się na jakieś Krakowskie Przedmieście.
Ostatni etap powrotu realizowany był pociągiem. Czasami, jeśli przedział jest wypełniony w ponad połowie, przyglądam się dyskretnie towarzystwu i analizuję. Tym razem zebrali się: młoda katoliczka w miniówie, łysy pyknik sprawiający wrażenie nieco bucowatego drobnego przedsiębiorcy albo adiunkta, zanurzający się w grubą powieść Patricka White'a, studentka psychologii, starszy mężczyzna z wąsem czytający „China Daily” oraz sterany życiem Rosjanin o wyglądzie klasy robotniczej.
W domu byłem jeszcze przed dziewiątą wieczorem. Przy zachowaniu pewnych warunków życie wiejskie to jednak fajna sprawa.
Heavy metal umlaut!






1 komentarz:

  1. "End of train sings" byłoby fajną nazwą dla zespołu postrockowego :P

    OdpowiedzUsuń