Podobnie jak rok temu, wspominam dziś muzyków, którzy w ciągu ostatniego roku (od poprzedniego 1 listopada) odeszli z tego świata. Wybór dotyczy wyłącznie artystów, których nagrania mam w płytotece. Tym razem wspominam również człowieka, który muzykiem nie będąc, miał na scenę muzyczną ogromny wpływ.
3 grudnia roku 2014 zmarł Ian McLagan, pianista i organista grupy Small Faces. Zespół, zaliczany do nurtu „brytyjskiej inwazji” (debiutowali, tak jak Rolling Stonesi, Animalsi, Manfred Mann czy wielu innych, w 1964 r.), był zakorzeniony w subkulturze modsów. Z czasem Small Faces zaczęli wzbogacać swój beatowo-bluesrockowy styl o elementy wodewilowe, wpływy psychodelii i Hendrixa, a jeszcze później, po zmianie składu, grupa skróciła nazwę do Faces. Muzycy mieli reputację rozrabiaków i przyczynili się walnie do ugruntowania stereotypu rockmanów demolujących hotele. Kiedy zaś jedna z sieci hotelowych wpisała ich na czarną listę, następną razą podawali się np. za Fleetwood Mac, a potem za Grateful Dead, z czego muzycy tych grup nie cieszyli się zbytnio, zupełnie nie rozumiejąc, dlaczego hotel nie chce ich przyjąć. Podobnie jak The Who, (Small) Faces wywarli znaczny wpływ na kształtowanie się zarówno hard rocka, jak i – dekadę później – punk rocka. Ledzeppelinowe Whole Lotta Love nosi pewne znamiona inspiracji smallfacesowym You Need Loving.
Po śmierci McLagana ostatnim żyjącym członkiem Small Faces pozostał perkusista Kenney Jones (efemeryczny następca Keitha Moona w The Who). Gitarzysta/wokalista Steve Marriott zginął w pożarze w 1991 r., sześć lat później na stwardnienie rozsiane zmarł basista Ronnie Lane. Natomiast muzycy, którzy zastąpili Marriotta na etapie Faces, znani skądinąd Rod Stewart i Ronnie Wood, mają się dobrze.
22 grudnia opuścił nas Joe Cocker, obdarzony charakterystycznym głębokim, zachrypniętym głosem, choć pewien zasłużony artysta z Lublina, zwany niekiedy „polskim Cockerem”, twierdził, że w odróżnieniu od niego Cocker w ogóle nie ma głosu. Artysta z Sheffield stał się sławny głównie jako wykonawca kowerów, które interpretował w stylu na tyle własnym, że w jego przypadku korzystanie z cudzego repertuaru nie kłóciło się z oryginalnością. Sławę przyniosło mu wykonanie beatlesowskiego With A Little Help From My Friends na festiwalu w Woodstock. Piosenkę śpiewaną pierwotnie przez Ringo Starra przekształcił w podniosły niemal hymn, który stał się jego największym hitem ever i tytułowym utworem pierwszej Cockera płyty, zawierającej także jego wersję standardu Don't Let Me Be Misunderstood. A potem… Czowieku, ile tego było.
20 stycznia zmarł Edgar Froese, niemiecki muzyk urodzony w Tylży w Prusach Wschodnich. Od początku lat 70. był liderem grupy Tangerine Dream, w której podwalał podwaliny pod niemiecką scenę muzyki elektronicznej, obok takich klasyków jak Kraftwerk czy Klaus Schulze – który zresztą grał w Tangerine Dream w początkach kariery, na debiutanckim albumie Electronic Meditation, wbrew tytułowi nie elektronicznym jeszcze, a kakofonicznie krautrockowym. W roli lidera tejże grupy Froese dał światu ponad 100 albumów, a polskiej muzyce rozrywkowej – wyrażenie „mandarynkowy sen”, którym męczą nas artyści od Edyty Bartosiewicz do, nomen omen, Mandaryny. Od lat 90. stałym członkiem zespołu był również jego syn, Jerome Froese. Tworząc elektroniczną muzykę instrumentalną, nie stronił jednak Froese i od wykorzystania gitar, a nawet przytrafił mu się album ze śpiewem, o którym zresztą już pisałem. Przypomnę, że w czasach, gdy zachodni wykonawcy wyjątkowo rzadko do nas trafiali, Tangerine Dream, parę dni po moich narodzinach, nie tylko dali koncert na Torwarze, ale jeszcze wydali go potem na płycie. W tej muzyce się czuje, że było tego dnia zimno.
12 lutego zmarł Sam Houston Andrew III, w skrócie po prostu Sam Andrew, jeden z członków zespołu Big Brother and the Holding Company, którego wokalistką była Janis Joplin. Na komiksowej okładce płyty Cheap Thrills, zaprojektowanej przez sławnego Roberta Crumba, przedstawiony jest jako ulubieniec dziewcząt. Na tymże albumie śpiewał również pierwszoplanowe partie w dwóch utworach. Choć o muzykach Big Brother and the Holding Company mówi się powszechnie, że pod względem technicznym nie byli godni wiązać Janis sznurówek, jednak ja lubię taką roziskrzoną prowizorkę. Sama Janis Joplin, jak powszechnie wiadomo, zmarła w 1970 r. w wieku 27 lat, co doprowadziło do ukształtowania się mitu o „klubie 27”, tak jakby ludzie w innych branżach niż muzyczna nie umierali w takim wieku.
Aż dwa kawałki, żaden z Andrew w roli głównej.
16 marca, po długich zmaganiach z rakiem i AIDS, zmarł basista Andy Fraser, znany przede wszystkim jako członek grupy Free. Syn Gujańczyka, przezywany „czarnuchem” na podwórku, a „tym dziwnym białym dzieciakiem” w karaibskich klubach muzycznych, w momencie debiutu nagraniowego miał zaledwie szesnaście lat, niewiele zresztą mniej niż koledzy z Free. Tak jak oni, był już jednak doświadczony w graniu na żywo – terminował m.in. u Alexisa Kornera i Johna Mayalla. Już na debiucie Free, Tons of Sobs, dawał czadu jak należy. Choć pozostawał w cieniu wokalisty Paula Rodgersa i gitarzysty Paula Kossoffa (przedwcześnie zmarłego w 1976 r.), był on wszelako jednym z tych basistów, którzy pozostają schowani w tle, pozostawiając kolegom rolę gwiazd, ale trzymają wszystko pod kontrolą. Miał spory wpływ na kształtowanie się repertuaru i był współautorem największego hitu grupy, All Right Now.
Fraser i tym razem poza centrum uwagi.
3 kwietnia w wypadku samochodowym zginął Bob Burns, perkusista pierwszego składu grupy Lynyrd Skynyrd, będącej uosobieniem southern rocka. Kapela, której nazwa, zdaniem jednej znajomej, kojarzy się z „gotycką norweską jaszczurką”, należy do zespołów szczególnie surowo potraktowanych przez los. Jej kariera uległa tragicznemu załamaniu w 1977 r., kiedy w wypadku lotniczym zginęli wokalista Ronnie Van Zandt, gitarzysta Steve Gaines i jego siostra, backwokalistka Cassie Gaines, a pozostali członkowie zespołu odnieśli poważne obrażenia. W latach 80. gitarzysta Allen Collins został sparaliżowany po wypadku drogowym. Gdy Lynyrd reaktywował się z Johnnym Van Zandtem, bratem Ronniego, przy mikrofonie, Collins miał pełnić funkcję kierownika muzycznego, ale w 1990 r. zmarł na zapalenie płuc. Już w XXI wieku grono żywych opuścili basista Leon Wilkeson (2001) i klawiszowiec Billy Powell (2008). Mimo to zespół, pod kierownictwem „ostatniego konfederata” Gary’ego Rossingtona, gra do dzisiaj.
Bob Burns nie był już świadkiem tych wszystkich dramatycznych wydarzeń, odszedł bowiem z zespołu w 1974 r., zastąpiony przez Artimusa Pyle’a (żyje dotychczas, ale już nie jest w zespole). Jednak to właśnie Burns bębnił na dwóch pierwszych, najklasyczniejszych albumach Lynyrd Skynyrd.
27 czerwca zmarł Chris Squire, basista zespołu Yes. Zamiłowanie do długich kąpieli dało mu ksywkę „Fish”, którą później zapożyczył od niego niejaki Derek William Dick, wokalista Marillion. Również popisowy utwór Squire’a nosił tytuł The Fish (Schindleria praematurus). Jak przystało na członka zespołu tworzącego długaśne, wielowątkowe utwory, nierzadko niemożliwe do zapamiętania, instrumentalistą był bardzo uzdolnionym (weźmy choćby mój ulubiony Siberian Khatru z basowo-klawesynowym duetem o wyraźnie barokowych cechach…) Grupa przeżyła wiele zmian składu – Squire jako jedyny dotąd przetrwał wszystkie, nie wyłączając lat 80., kiedy to Yes zszedł ze ścieżki progresywno-symfonicznej na autostradę syntetycznego poprocka i nawet niezwykle charakterystycznego wokalisty Jona Andersona na moment zabrakło (w XXI w. Anderson odszedł z powodów zdrowotnych i od tej pory ma już drugiego następcę).
Wiązanka trzech utworów.
27 czerwca zmarł Chris Squire, basista zespołu Yes. Zamiłowanie do długich kąpieli dało mu ksywkę „Fish”, którą później zapożyczył od niego niejaki Derek William Dick, wokalista Marillion. Również popisowy utwór Squire’a nosił tytuł The Fish (Schindleria praematurus). Jak przystało na członka zespołu tworzącego długaśne, wielowątkowe utwory, nierzadko niemożliwe do zapamiętania, instrumentalistą był bardzo uzdolnionym (weźmy choćby mój ulubiony Siberian Khatru z basowo-klawesynowym duetem o wyraźnie barokowych cechach…) Grupa przeżyła wiele zmian składu – Squire jako jedyny dotąd przetrwał wszystkie, nie wyłączając lat 80., kiedy to Yes zszedł ze ścieżki progresywno-symfonicznej na autostradę syntetycznego poprocka i nawet niezwykle charakterystycznego wokalisty Jona Andersona na moment zabrakło (w XXI w. Anderson odszedł z powodów zdrowotnych i od tej pory ma już drugiego następcę).
4 maja zmarł perkusista Józef Hajdasz, obecny przy ewolucji rasowego rocka w Polsce. Grał on bowiem w latach 60. w rzeszowskiej kapeli Blackout, znanej z tworzenia na polskim gruncie protest songów przeciw wojnie wietnamskiej. Potem Blackout pod bardziej profesjonalnym kierownictwem wypłynął na szersze wody jako Breakout. Hajdasz uczestniczył w powstawaniu pierwszych albumów grupy, przełomowych dla polskiej muzyki rozrywkowej, zarówno tych ze zmarłą 10 lat temu Mirą Kubasińską (Na drugim brzegu tęczy), jak i bez niej, z Tadeuszem Nalepą (zm. 2007) przejmującym obowiązki wokalne (Blues). Jego synem jest Artur „Psychodruma” Hajdasz, też perkusista, znany z Homo Twista i Püdelsów.
Do przemiany Blackoutu w Breakout nie doszłoby, gdyby nie zmarły 3 października Franciszek Walicki, który nie był wprawdzie muzykiem, ale wywarł ogromny wpływ na rozwój polskiego rocka. Człowiek o barwnym życiorysie – był w przeszłości oficerem marynarki wojennej, uhonorowany został tytułem Sprawiedliwego wśród Narodów Świata – nie bez przyczyny nazywany jest „ojcem chrzestnym big beatu”, on to bowiem wymyślił to określenie, gdy władza zabroniła „rock and rolla”. Był również spirytusem mowensem całej myngi inicjatyw z kręgu muzyki jazzowej i rozrywkowej, jak pierwsza polska dyskoteka „Musicorama”, otwarta w Sopocie w 1970 r., której pierwszym prezenterem był Piotr Kaczkowski. Przede wszystkim jednak odkrył wielu późniejszych klasyków. Byli wśród nich Niebiesko-Czarni, którzy sami w sobie stali się wylęgarnią talentów – ot, taki choćby Czesław Wydrzycki, później znany jako Niemen. Był wspominany już Breakout, z którym Walicki pojechał do Holandii, gdzie zespół hartował swe umiejętności i kupował profesjonalne instrumenty, i był Józef Skrzek z kolegami, czyli SBB. Walicki pisywał też pod pseudonimem Jacek Grań teksty dla swoich podopiecznych. Pierwszy raz zobaczyłem go w transmisji z jubileuszowego festiwalu opolskiego w 1998 roku, gdzie otrzymał nagrodę za całokształt dokonań, ale ważniak, który mu ją wręczał, srogo się machnął, nazywając działacza „Feliksem Wasilewskim”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz