W
ostatnim czasie miałem se okazję obejrzeć Stawkę
większą niż życie. Po raz pierwszy
widziałem w całości ów najkultowszy serial w połowie
dziewiętisów, kiedy byłem w podstawówce (a postać samego Klossa
i charakterystycznie złowieszczy motyw muzyczny kojarzyłem z czasów
jeszcze wcześniejszych). Wtedy jakoś nie całkiem ogarniałem,
teraz wreszcie mogłem chłonąć Klossa z pełnym zrozumieniem,
doceniać zawiłości intrygi i wszechobecną inter-service
rivalry pomiędzy Abwehrą a bezpieką
SS. Dodatkową atrakcją było wychwytywanie słynnych aktorów (Leon
Niemczyk, Alina Janowska, Władysław Hańcza), na których się
wówczas nie znałem. Przypomniał mi się też grany przez Gustawa
Lutkiewicza SS-hauptsturmführer Lohse, którego 20 lat temu
nazywałem „Sowa”, bo mi się kojarzył z kolegą z równoległej
klasy. Do tego dochodziły takie smaczki jak Witold Pyrkosz w czarnym
mundurze, znacznie młodszy i bez swego trademarkowego pieprzyka,
albo Kazimierz Kaczor jako homeguardzista…
Często
wymienia się Stawkę jako
przykład komunistycznej propagandy. Owszem, trochę ideologii tam
jest, ale rzadko kiedy wciskanej łopatologicznie, raczej przemycanej
pod płaszczykiem. Oczywiście, Kloss jest agentem Związku
Radzieckiego. Oczywiście, współpracuje z prosowieckim podziemiem.
Alianci zachodni pokazani są w nie najlepszym świetle. W ostatnim
odcinku, Poszukiwany gruppenführer
Wolf, sporą rolę odgrywają
Amerykanie. Z trzech oficerów zarządzających obozem jenieckim, w
którym siedzi Kloss i tytułowy esesman incognito, jeden to
prymitywny kowbój z Teksasu, a drugiego zbrodniarze wojenni nie
obchodzą, on chce tylko położyć łapę na dokumentacji
niemieckiej agentury w ZSRR, bo to się jeszcze przyda. Autentycznie
zainteresowany złapaniem bezwzględnego Wolfa jest tylko jeden
Amerykanin, który nazywa się… Karpinski (cóż za adekwatne nazwisko dla oficera odpowiedzialnego za obóz jeniecki!). Z
drugiej strony – Armia Krajowa nie występuje jako zło wcielone,
nieledwie rodzimi faszyści (w sumie serial nie powstawał w latach
50.), a jako „ci drudzy”, którzy mają swoje sprawy, ale czasem
się z nimi współpracuje. Co tam jeszcze ze spraw ideologicznych?
Ojciec mój się ongiś denerwował, że w całym serialu nie ma ani
jednej wzmianki o Holokauście. Otóż jest – w odc. 14 Edyta
oficer przesłuchiwany przez Brunnera, wspominając napad bandycki na
mieszkanie amtsleitera, precyzuje: „Było to wkrótce po
oczyszczeniu miasta z miejscowych Żydów”.
Do
kontrowersji należy odcinek Żelazny
Krzyż, w którym Kloss orkiestruje
intrygę mającą na celu sprowokowanie czystki, a Niemcy łykają to
bez popitki, rozwalając kilku wyższych oficerów na podstawie
wątłych czy wręcz żadnych dowodów. Takie rzeczy to u Sowietów
raczej – autorzy serialu po latach przyznali, że było to nie tyle
propagandowe przekłamanie mające jeszcze bardziej dołożyć
Niemcóm, co subtelna aluzja właśnie do praktyk stosowanych w ZSRR.
Z kolei „ci dobrzy” wypadają niezbyt sympatycznie w odcinku W
imieniu Rzeczypospolitej, gdzie
partyzancko-partyjna wierchuszka przez głosowanie ustala, że Kloss
zdradził i trzeba go zlikwidować. SPOILER: nie udaje im się.
Oczywiście
nie byłbym sobą, gdybym przy oglądaniu nie zwracał uwagi na
szczegóły umundurowania. Przykładowo, w odcinku 2 „Hotel
Excelsior”, w ujęciu, gdzie Kloss schodzi z promu przez Motławę,
wśród różnych mundurowych można dostrzec przez sekundę junaka z
Reichsarbeitsdienstu w charakterystycznej czapce.
Okazuje
się jednak, że materia kostiumowa zawiera trochę nieścisłości.
Pewien niegermański chaos panuje w kwestii belek na kołnierzach
Wehrmachtu. Kilkakrotnie, zwłaszcza w późniejszych odcinkach,
oficerowie mają patki żołnierskie, a żołnierze i podoficerowie –
policyjne. Podobnie wygląda kwestia z „gapami”. Wielu
wehrmachtowców jak gdyby nigdy nic nosi na piersi orzeła
esesowskiego (ze szpiczastymi, a nie skośnie ściętymi końcówkami
skrzydeł), w tym Kurt, ordynans Klossa, który co prawda na płaszczu
ma już wehrmachtowskiego, ale za to przyszytego po esesowsku – na
lewym rękawie zamiast na piersi.
Wszyscy,
ale to wszyscy esesmani (kobieta też) noszą na lewym mankiecie
opaski z rzymską dwójką, co wskazywałoby, że należą do II
absznytu ze
sztabem w Dreźnie. W GG się by to jeszcze od biedy dało obronić,
ale we Francji? Na początku drugiego odcinka dokumenty Hansa
sprawdza żandarm polowy i ma on – jak w 1939 roku – mundur
policyjny, a powinien już dawno odziać się w wojskowy, tylko z
niektórymi policyjnymi oznakami. W Krzyżu
Żelaznym i dalej żandarmi mają
odpowiednie mundury, za to ryngrafy wciąż byle jakie. Napis
wykonany nie dość, że wersalikami, nie dość, że wprost na
ryngrafie zamiast na ozdobnej wstędze, to jeszcze na dodatek z
bykiem („FELDGANDARMERIE”).
Przynajmniej rozmiar odpowiedni, nie jak w Czterech
pancernych, gdzie niemieccy żandarmi
nosili blachy na pół klatki piersiowej. Ekipa w ogóle lubi literę
„A”, bo w odc. 13 Bez instrukcji,
kiedy akcja na moment przenosi się do Anglii, widać napis „THIS
HAUSE FOR
SALE”.
Poza
tym autorzy nie zdawali sobie sprawy, że w III Rzeszy kobietom nie
nadawano stopni wojskowych – Helferinnen
miały status cywilnego (choć
umundurowanego) personelu pomocniczego, z własną hierarchią
stanowisk. Tymczasem w odcinku z uzdrowiskiem towarzyszka Klossa ma
rangę majora
(SPOILER: jest ona w dodatku oficerem armii brytyjskiej, w której
ATS, pomocnicza służba kobiet, też miała odrębne nazewnictwo
stopni) a w przedostatnim występuje esesmanka w randze sturmführera
(a nie -führerin?).
Nieścisłości dotyczą nie tylko Niemców. W
odc. 13 Leszek Herdegen, jeszcze dwa odcinki wcześniej będący
oficerem Abwehry, teraz gra pułkownika wywiadu
brytyjskiego – i ma o jedną gwiazdkę za dużo. Z trzema
gwiazdkami i koroną byłby brygadierem, ale wówczas musiałby mieć
je ułożone w trójkąt, a nie w jednym rzędzie. Dla odmiany
oficerowie amerykańscy nie noszą w ogóle żadnych dystynkcji, z
wyjątkiem pojawiającego się pod koniec odcinka generała (który,
nie wiedzieć czemu, jest z lotnictwa) oraz wspomnianego kowbója,
którego dystynkcje nie kojarzą się z USA, prędzej z jakimś
Meksykiem. U tychże Amerykan widzimy anachroniczne podejście do
kwestii rasowych. Segregacja w siłach zbrojnych USA została
zniesiona dopiero w 1948 roku, tu zaś czarni żołnierze są
radośnie przemieszani z białymi, i to nawet – o zgrozo! – w
żandarmerii, zaś prymitywny teksański kowbój nie widzi w tym nic
gorszącego.
Mimo
jednak wszelkich niedociągnięć, Stawka
większa niż życie jest po prostu na
tyle dobra scenariuszowo (dialogowo i tak dalej), że do dziś
pozostaje wartościowa.
Po
obejrzeniu całego Klossa wziąłem się za kolejny serial, tym razem
z zupełnie innej beczki: Doktor House.
Wziąłem się i po siedmiu odcinkach rzuciłem, bo mnie wpędzał w
hipochondrię. Do perypetii lekarzy ze szpitala Princeton-Plainsboro,
położonego w New Jersey, owym Sosnowcu Ameryki, wróciłem dopiero
wtedy, kiedy poczułem, że mi przeszło, i już jestem dobrze w
drugim sezonie (czyli sporo przed mną).
Tym
razem mnie autentycznie wciągło i przywiązałem się do postaci.
Schemat ogólny odcinka jest prosty. Najpierw widzimy pacjenta, z
którym dzieje się coś niedobrego, po czym następuje czołówka.
House i jego ekipa zastanawiają się, co pacjentowi dolega, stawiają
diagnozę i wdrażają leczenie. Pacjentowi jest jeszcze gorzej,
wydaje się, że zaraz umrze, ale House w końcu, w ten czy inny
sposób, domyśla się, o co biega, i pacjent dochodzi do zdrowia
albo przynajmniej umiera pogodzony ze światem. W tle tego schematu,
od którego zresztą czasem zdarzają się odstępstwa, mamy życie
szpitala: wzajemne relacje między lekarzami, sympatie, antypatie i
intrygi. Rolę elementu komicznego pełni wątek przychodni, w której
House pełni dyżury, co zresztą uważa za dopust boży, natrafiając
na różne łagodniejsze przypadki i niezbyt rozgarniętych
pacjentów, a czasem też hipochondryków i symulantów; niekiedy
przypadki te podpowiadają mu rozwiązanie głównego problemu.
Nasz
kulawy doktór, grany koncertowo przez Hugh Lauriego, pod szczelną
powłoką szorstkości, cynizmu, ironii i buconiery ukrywa wcale
spore pokłady empatii. Nie mniej krwiście wypadają jego podwładni.
Najsympatyczniejsza jest doktor Cameron, w Housie zakochana, a on ją
bezwzględnie (?) friendzonuje – o ile można tu mówić o
przyjaźni, gdyż jedynym przyjacielem z prawdziwego zdarzenia wydaje
się dla nieokrzesanego diagnosty onkolog Wilson. Nikt tu jednak
generalnie nie jest jednowymiarowy, bo australijski stażysta Chase z
jednej strony jest osobnikiem małostkowym i cokolwiek śliskim, a z
drugiej doskonale nawiązuje kontakt z pacjentami, zwłaszcza
dziecięcymi. Poza tym jest jeszcze czarnoskóry neurolog Foreman i
szefowa tego całego bajzlu, odznaczająca się wobec Housego
archanielską czy wręcz metatronowską cierpliwością ordynatorka
Lisa Cuddy – wszystko to jest towarzystwo, do którego spraw
chętnie wracam, choć nie chciałbym mieć z nimi do czynienia jako
pacjent.
Dodajmy,
że serial oglądam z kolekcji DVD dołączanej parę lat temu do
„Wyborczej”. Opakowanie zawiera blurby poszczególnych odcinków
i mam do nich pewne zastrzeżenia. Nie dość, że czasami dają
spoilery, to jeszcze w dodatku autor niektóre odcinki widział tylko
jednym okiem, jednocześnie wymieniając uszczelkę w zlewozmywaku,
albo przynajmniej bardzo intensywnie o tej uszczelce myślał.
- sezon 1, odc. 13: pacjentem jest rzekomo „dwudziestoletni
chłopak”, w rzeczywistości dwunastoletni.
- sezon 1, odc. 19: w blurbie napisane o nurku, a po włączeniu
odcinka okazuje się, że to nie żaden nurek, tylko małoletnia
uczestniczka zawodów w skokach do wody.
- sezon 2, odc. 6: podaję w całości. „House odmawia
zdiagnozowania zapaści u słynnego lekarza, kiedy sportowiec
przyznaje, że zażywał środki dopingujące”. Ach tak, więc
medycyna jest dyscypliną sportową. Dobrze wiedzieć. W
rzeczywistości chodziło o kolarza.
Pominąłem
tu drobniejsze umyłki, takie jak przekręcenie imienia byłej żony
House’a ze Stacy na Susan, zaaplikowanie jej do piwnicy myszy
zamiast szczura czy atak genderu w opisie odc. 8 drugiego sezonu (z
pacjentki zrobiono pacjenta). Za to listę dialogową przetłumaczono
w porządku – oglądając z napisami, nie znalazłem niczego, co by
mi kazało rzucać kapciem w telewizor. Idę obejrzeć następną
epizodę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz