wtorek, 15 grudnia 2015

Stawka większa niż doktor



W ostatnim czasie miałem se okazję obejrzeć Stawkę większą niż życie. Po raz pierwszy widziałem w całości ów najkultowszy serial w połowie dziewiętisów, kiedy byłem w podstawówce (a postać samego Klossa i charakterystycznie złowieszczy motyw muzyczny kojarzyłem z czasów jeszcze wcześniejszych). Wtedy jakoś nie całkiem ogarniałem, teraz wreszcie mogłem chłonąć Klossa z pełnym zrozumieniem, doceniać zawiłości intrygi i wszechobecną inter-service rivalry pomiędzy Abwehrą a bezpieką SS. Dodatkową atrakcją było wychwytywanie słynnych aktorów (Leon Niemczyk, Alina Janowska, Władysław Hańcza), na których się wówczas nie znałem. Przypomniał mi się też grany przez Gustawa Lutkiewicza SS-hauptsturmführer Lohse, którego 20 lat temu nazywałem „Sowa”, bo mi się kojarzył z kolegą z równoległej klasy. Do tego dochodziły takie smaczki jak Witold Pyrkosz w czarnym mundurze, znacznie młodszy i bez swego trademarkowego pieprzyka, albo Kazimierz Kaczor jako homeguardzista…
Często wymienia się Stawkę jako przykład komunistycznej propagandy. Owszem, trochę ideologii tam jest, ale rzadko kiedy wciskanej łopatologicznie, raczej przemycanej pod płaszczykiem. Oczywiście, Kloss jest agentem Związku Radzieckiego. Oczywiście, współpracuje z prosowieckim podziemiem. Alianci zachodni pokazani są w nie najlepszym świetle. W ostatnim odcinku, Poszukiwany gruppenführer Wolf, sporą rolę odgrywają Amerykanie. Z trzech oficerów zarządzających obozem jenieckim, w którym siedzi Kloss i tytułowy esesman incognito, jeden to prymitywny kowbój z Teksasu, a drugiego zbrodniarze wojenni nie obchodzą, on chce tylko położyć łapę na dokumentacji niemieckiej agentury w ZSRR, bo to się jeszcze przyda. Autentycznie zainteresowany złapaniem bezwzględnego Wolfa jest tylko jeden Amerykanin, który nazywa się… Karpinski (cóż za adekwatne nazwisko dla oficera odpowiedzialnego za obóz jeniecki!). Z drugiej strony – Armia Krajowa nie występuje jako zło wcielone, nieledwie rodzimi faszyści (w sumie serial nie powstawał w latach 50.), a jako „ci drudzy”, którzy mają swoje sprawy, ale czasem się z nimi współpracuje. Co tam jeszcze ze spraw ideologicznych? Ojciec mój się ongiś denerwował, że w całym serialu nie ma ani jednej wzmianki o Holokauście. Otóż jest – w odc. 14 Edyta oficer przesłuchiwany przez Brunnera, wspominając napad bandycki na mieszkanie amtsleitera, precyzuje: „Było to wkrótce po oczyszczeniu miasta z miejscowych Żydów”.
Do kontrowersji należy odcinek Żelazny Krzyż, w którym Kloss orkiestruje intrygę mającą na celu sprowokowanie czystki, a Niemcy łykają to bez popitki, rozwalając kilku wyższych oficerów na podstawie wątłych czy wręcz żadnych dowodów. Takie rzeczy to u Sowietów raczej – autorzy serialu po latach przyznali, że było to nie tyle propagandowe przekłamanie mające jeszcze bardziej dołożyć Niemcóm, co subtelna aluzja właśnie do praktyk stosowanych w ZSRR. Z kolei „ci dobrzy” wypadają niezbyt sympatycznie w odcinku W imieniu Rzeczypospolitej, gdzie partyzancko-partyjna wierchuszka przez głosowanie ustala, że Kloss zdradził i trzeba go zlikwidować. SPOILER: nie udaje im się.
Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym przy oglądaniu nie zwracał uwagi na szczegóły umundurowania. Przykładowo, w odcinku 2 „Hotel Excelsior”, w ujęciu, gdzie Kloss schodzi z promu przez Motławę, wśród różnych mundurowych można dostrzec przez sekundę junaka z Reichsarbeitsdienstu w charakterystycznej czapce.
Okazuje się jednak, że materia kostiumowa zawiera trochę nieścisłości. Pewien niegermański chaos panuje w kwestii belek na kołnierzach Wehrmachtu. Kilkakrotnie, zwłaszcza w późniejszych odcinkach, oficerowie mają patki żołnierskie, a żołnierze i podoficerowie – policyjne. Podobnie wygląda kwestia z „gapami”. Wielu wehrmachtowców jak gdyby nigdy nic nosi na piersi orzeła esesowskiego (ze szpiczastymi, a nie skośnie ściętymi końcówkami skrzydeł), w tym Kurt, ordynans Klossa, który co prawda na płaszczu ma już wehrmachtowskiego, ale za to przyszytego po esesowsku – na lewym rękawie zamiast na piersi.
Wszyscy, ale to wszyscy esesmani (kobieta też) noszą na lewym mankiecie opaski z rzymską dwójką, co wskazywałoby, że należą do II absznytu ze sztabem w Dreźnie. W GG się by to jeszcze od biedy dało obronić, ale we Francji? Na początku drugiego odcinka dokumenty Hansa sprawdza żandarm polowy i ma on – jak w 1939 roku – mundur policyjny, a powinien już dawno odziać się w wojskowy, tylko z niektórymi policyjnymi oznakami. W Krzyżu Żelaznym i dalej żandarmi mają odpowiednie mundury, za to ryngrafy wciąż byle jakie. Napis wykonany nie dość, że wersalikami, nie dość, że wprost na ryngrafie zamiast na ozdobnej wstędze, to jeszcze na dodatek z bykiem („FELDGANDARMERIE”). Przynajmniej rozmiar odpowiedni, nie jak w Czterech pancernych, gdzie niemieccy żandarmi nosili blachy na pół klatki piersiowej. Ekipa w ogóle lubi literę „A”, bo w odc. 13 Bez instrukcji, kiedy akcja na moment przenosi się do Anglii, widać napis „THIS HAUSE FOR SALE”.
Poza tym autorzy nie zdawali sobie sprawy, że w III Rzeszy kobietom nie nadawano stopni wojskowych – Helferinnen miały status cywilnego (choć umundurowanego) personelu pomocniczego, z własną hierarchią stanowisk. Tymczasem w odcinku z uzdrowiskiem towarzyszka Klossa ma rangę majora (SPOILER: jest ona w dodatku oficerem armii brytyjskiej, w której ATS, pomocnicza służba kobiet, też miała odrębne nazewnictwo stopni) a w przedostatnim występuje esesmanka w randze sturmführera (a nie -führerin?).
Nieścisłości dotyczą nie tylko Niemców. W odc. 13 Leszek Herdegen, jeszcze dwa odcinki wcześniej będący oficerem Abwehry, teraz gra pułkownika wywiadu brytyjskiego – i ma o jedną gwiazdkę za dużo. Z trzema gwiazdkami i koroną byłby brygadierem, ale wówczas musiałby mieć je ułożone w trójkąt, a nie w jednym rzędzie. Dla odmiany oficerowie amerykańscy nie noszą w ogóle żadnych dystynkcji, z wyjątkiem pojawiającego się pod koniec odcinka generała (który, nie wiedzieć czemu, jest z lotnictwa) oraz wspomnianego kowbója, którego dystynkcje nie kojarzą się z USA, prędzej z jakimś Meksykiem. U tychże Amerykan widzimy anachroniczne podejście do kwestii rasowych. Segregacja w siłach zbrojnych USA została zniesiona dopiero w 1948 roku, tu zaś czarni żołnierze są radośnie przemieszani z białymi, i to nawet – o zgrozo! – w żandarmerii, zaś prymitywny teksański kowbój nie widzi w tym nic gorszącego.
Mimo jednak wszelkich niedociągnięć, Stawka większa niż życie jest po prostu na tyle dobra scenariuszowo (dialogowo i tak dalej), że do dziś pozostaje wartościowa.

Po obejrzeniu całego Klossa wziąłem się za kolejny serial, tym razem z zupełnie innej beczki: Doktor House. Wziąłem się i po siedmiu odcinkach rzuciłem, bo mnie wpędzał w hipochondrię. Do perypetii lekarzy ze szpitala Princeton-Plainsboro, położonego w New Jersey, owym Sosnowcu Ameryki, wróciłem dopiero wtedy, kiedy poczułem, że mi przeszło, i już jestem dobrze w drugim sezonie (czyli sporo przed mną).
Tym razem mnie autentycznie wciągło i przywiązałem się do postaci. Schemat ogólny odcinka jest prosty. Najpierw widzimy pacjenta, z którym dzieje się coś niedobrego, po czym następuje czołówka. House i jego ekipa zastanawiają się, co pacjentowi dolega, stawiają diagnozę i wdrażają leczenie. Pacjentowi jest jeszcze gorzej, wydaje się, że zaraz umrze, ale House w końcu, w ten czy inny sposób, domyśla się, o co biega, i pacjent dochodzi do zdrowia albo przynajmniej umiera pogodzony ze światem. W tle tego schematu, od którego zresztą czasem zdarzają się odstępstwa, mamy życie szpitala: wzajemne relacje między lekarzami, sympatie, antypatie i intrygi. Rolę elementu komicznego pełni wątek przychodni, w której House pełni dyżury, co zresztą uważa za dopust boży, natrafiając na różne łagodniejsze przypadki i niezbyt rozgarniętych pacjentów, a czasem też hipochondryków i symulantów; niekiedy przypadki te podpowiadają mu rozwiązanie głównego problemu.
Nasz kulawy doktór, grany koncertowo przez Hugh Lauriego, pod szczelną powłoką szorstkości, cynizmu, ironii i buconiery ukrywa wcale spore pokłady empatii. Nie mniej krwiście wypadają jego podwładni. Najsympatyczniejsza jest doktor Cameron, w Housie zakochana, a on ją bezwzględnie (?) friendzonuje – o ile można tu mówić o przyjaźni, gdyż jedynym przyjacielem z prawdziwego zdarzenia wydaje się dla nieokrzesanego diagnosty onkolog Wilson. Nikt tu jednak generalnie nie jest jednowymiarowy, bo australijski stażysta Chase z jednej strony jest osobnikiem małostkowym i cokolwiek śliskim, a z drugiej doskonale nawiązuje kontakt z pacjentami, zwłaszcza dziecięcymi. Poza tym jest jeszcze czarnoskóry neurolog Foreman i szefowa tego całego bajzlu, odznaczająca się wobec Housego archanielską czy wręcz metatronowską cierpliwością ordynatorka Lisa Cuddy – wszystko to jest towarzystwo, do którego spraw chętnie wracam, choć nie chciałbym mieć z nimi do czynienia jako pacjent.
Dodajmy, że serial oglądam z kolekcji DVD dołączanej parę lat temu do „Wyborczej”. Opakowanie zawiera blurby poszczególnych odcinków i mam do nich pewne zastrzeżenia. Nie dość, że czasami dają spoilery, to jeszcze w dodatku autor niektóre odcinki widział tylko jednym okiem, jednocześnie wymieniając uszczelkę w zlewozmywaku, albo przynajmniej bardzo intensywnie o tej uszczelce myślał.
- sezon 1, odc. 13: pacjentem jest rzekomo „dwudziestoletni chłopak”, w rzeczywistości dwunastoletni.
- sezon 1, odc. 19: w blurbie napisane o nurku, a po włączeniu odcinka okazuje się, że to nie żaden nurek, tylko małoletnia uczestniczka zawodów w skokach do wody.
- sezon 2, odc. 6: podaję w całości. „House odmawia zdiagnozowania zapaści u słynnego lekarza, kiedy sportowiec przyznaje, że zażywał środki dopingujące”. Ach tak, więc medycyna jest dyscypliną sportową. Dobrze wiedzieć. W rzeczywistości chodziło o kolarza.
Pominąłem tu drobniejsze umyłki, takie jak przekręcenie imienia byłej żony House’a ze Stacy na Susan, zaaplikowanie jej do piwnicy myszy zamiast szczura czy atak genderu w opisie odc. 8 drugiego sezonu (z pacjentki zrobiono pacjenta). Za to listę dialogową przetłumaczono w porządku – oglądając z napisami, nie znalazłem niczego, co by mi kazało rzucać kapciem w telewizor. Idę obejrzeć następną epizodę.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz