Cóż
mogę powiedzieć o mijającym właśnie roku dwa tysiące
piętnastym, w dużej mierze zbieżnym z rokiem Zielonej Drewnianej
Owcy? Z mojego punktu widzenia raczej nie był on przełomowy, jak
2007, 2010 czy 2012. Bywało raz lepiej, raz gorzej, ale na ogół
stabilnie.
Trafiłem
do kilku różnych miejscowości w kraju i za granicą. Niektóre
znajomości udało mi się ugruntować, inne nie miały takiego
szczęścia (żadna zaś nie przeszła z wirtualu do realnego lajfu).
Przeczytałem co najmniej 14 książek (a liczyłem, że będzie 10),
z czego większość o tematyce chińskiej; przy okazji oswoiłem co
najmniej 140 hieroglifów z języku Kraju Środka. Zdobyłem 23
płyty, z których moją ulubioną okazała się składanka
Skaldów, ale na ogół słuchałem muzyki przez internety w ramach
poszerzania zasobu wiedzy rockowej. W kwestii filmowej rok należał
do kapitana Klossa i doktora Housego, a więc seriali, natomiast jako
film wszechczasów utrzymał się Big Lebowski.
Pomysły
literackie kontynuowane były te, co i w poprzednich latach. Jakieś
nowe pomysły się pojawiły, ale nie zostały zrealizowane. Znalazły
się wśród nich też koncepcje bluźnierczych fanfiction. Jednym z
nich był „bardzo zły crossover Władcy P. z Wiedźminem, żeby
był Legolas mówiący "Jezus Maria!" i brat bliźniak
Jaskra”, a drugim – fanfik do Naruto, w którym Akatsuki
przekwalifikowują się na agroturystykę, Pein (sic!) zostaje
piekarzem, Deidara produkuje czekoladę „Eksplozja Smaku” (©
Shun), a Hidan zostaje gwiazdorem disco pod pseudonimem CześćDan.
Są to jednak projekty, za które raczej nigdy się nie zabiorę, i
to nie tylko dlatego, że wolę twórczość autorską. Niektóre
rzeczy fajniej wypadają w stadium planowania niż w realizacji.
Styczeń
W
styczniu spadło trochę śniegu, co w ostatnich latach nie jest aż
taką oczywistością. Za namową pewnych osób podjąłem próbę
znalezienia tzw. poważnej pracy, ale na spotkanie z potencjalnym
pracodawcą poszedłem chyba tylko po to, żeby się pokazać na
mieście, bo przecież nie po to, żeby przyjąć robotę, w której
musiałbym siedzieć w jakimś biurze całymi godzinami bez gwarancji
zarobków (nie mówiąc już o takiej drobnostce jak ZUS). Tak to se
sam umiem, bez żadnego szefa. W międzyczasie rozwinąłem się
kulinarnie i zacząłem wyrabiać pilaw.
Styczeń
był również miesiącem silnego flejma pod Sylwestrową Ustawką Niezatapialnej Armady i Przyczajonej Logiki, rozpętanego
przez aŁtorkę analizowanego dziełka o Voldemorcie macającym
Harry’ego po gruczole oraz jej przyjaciółkę z Uczelni z
Tradycjami (znanej również, jak się później okazało, jako
Akademia Jasia Wędrowniczka – dawniej WSP, czyli Wyższa Szkoła
Podstawowa). Od tej pory wyrażenie „…z tradycjami” już nigdy
nie brzmiało tak samo.
Luty
Luty
nie był najweselszym miesiącem w tym roku. Najpierw zmarła moja
polonistka z liceum, którą darzyłem sporym szacunkiem. Później
wysiadł mi monitor i oddałem go do ser-zwisu. Z pozytywnych rzeczy
– zacząłem czytanie książek o tematyce chińskiej i ciągnę
ten temat do dzisiaj.
Marzec
Trzeci
miesiąc naznaczony był dwoma wydarzeniami z nieco dalszego świata:
śmiercią sir Terry’ego Pratchetta i częściowym zaćmieniem
słońca. Koniec marca znów był nie najlepszy – osoba z rodziny w
groźnych okolicznościach trafiła do szpitala. Jej stan, na
szczęście, dość szybko się ustabilizował, ale przez moment
sprawy stały naprawdę poważnie. Na Wielkanoc jednak do domu nie
wróciła. Poza tym odkryłem taki wynalazek jak VOD i jak to często bywa z wynalazkami, wykorzystałem go w złym celu, czyli do oglądania "Celebrity Splash".
Kwiecień
Naprawiony
monitor wysiadł mi drugi raz. Uznałem, że taki serwis to ja nie
pochwalam i najwyższy czas kupić nowy. Prócz tego urządziłem
sobie zapasowe stanowisko pracy na daczy.
Na
Niezatapialnej kolejny „skandal”: niesłychanie idyotyczny fafnik
do Kamieni na szaniec, w którym trzy marysójki, z czego dwie
Niemki (córki esesmana, który, uważasz pan, „szanuje ich wolność
słowa”), zaczynają chodzić z Rudym, Zośką i Alkiem i biorą
się za konspirację, bo to fajna zabawa. A ponieważ chleba
brakuje, to wszyscy jedzą ciastka. I piją czekoladę, w lokalu z
widokiem na… Pałac Kultury. Źródłem skandalu była reakcja
aŁtorki i jej psiapsiół: na wieść o analizie spędziły półtorej
doby na obrzucaniu analizatorów obelgami, wśród których „mendy
społeczne” należały do łagodniejszych, oraz na wyrażaniu
gotowości pójścia na tychże z widłami, na przemian z
publikowaniem na ćwiterze zdjęć pokazujących, jak bardzo zepsuł
im się makijaż od płaczu.
Maj
W
maju wybrałem się odpocząć na Mazutach. Pewnego dnia, wyszedłszy
na spacer z psem, przeżyłem mrożącą niektórym krew w żyłach
konfrontację z zającem, który wyszedł zza zakrętu prosto na nas.
Na szczęście nie zaatakował. Do innych atrakcji należało
malowanie altany farbą w kolorze zupy pomidorowej bez śmietany. Po
powrocie udało mi się kupić nowy monitor. Byłem też dwa razy w
grodzie Smoga Wawelskiego, raz w kościółku pod Bochnią i raz na procesji.
Czerwiec
W
czerwcu nastały straszne upały oraz sezon hipochondryczny.
Powróciłem do corocznego zwyczaju koszenia na daczy. Poza tym
musiałem być chyba bardzo zarobiony, bo więcej grzechów nie
pamiętam.
Ready for work! |
Lipiec
Szlak
wakacyjny powiódł mnie do Bratysławy i Widnia. Najpierw
jednak zepsuł mi się aparat fotograficzny (i to pod samą Uczelnią
z Tradycjami!) i na wyjeździe musiałem korzystać z zapasowego,
choć był już nieco wadliwy i dymiło mu się z lampy (i to już po
naprawie gwarancyjnej).
Sierpień
W
sierpniu upały były wprost potworne. Mimo to wybrałem się na
drugie wakacje: do Ustronia i Wisły. Pomniejszą imprezą
była letnia wycieczka do Przedborza. Po powrocie okazało się, że
zaczęły się prace nad ociepleniem bloku, zatem więc za oknem
pojawiły się rusztowania, a na nich czasem robotnicy. Prócz tego,
w ramach permanentnej akcji szokowania mieszczaństwa, udało mi się
pójść na spotkanie rodzinne z samurajskim kokiem na głowie, przez
co jedna odległa ciotka ze strony współmałżonki,
ex-przedsiębiorczyni, „patrzyła na mnie jak na diabła”.
Rozwinąłem
się cukierniczo, zaczynając wyrabiać, według przepisu znalezionego naprędce w sieci, oszczędnościowe ciasto czekoladowe z jabłkami – bez jajek, bez mleka i bez masła,
proste, a całkiem dobre (choć dopiero od października wyrobiłem
się na tyle, że zaczęło wychodzić sprężyste).
Wrzesień
Tą
razą rozkraczył mi się nie monitor, ale dysk twardy, co zmusiło
mnie do trzeciej już w tym roku długoterminowej przesiadki na
laptopa. Pojechałem też do Kalisza odwiedzić miejscowego prałata.
Październik
Drugi
raz pojechałem na Mazuty.
Przy tej okazji postanowiłem eksperymentalnie zapuścić brodę w
stylu Iljicza. Po powrocie byłem na wyborach i jak zwykle moi
kandydaci nie weszli do sejmu. Tymczasem robotnicy rozwalili mi
balkon. Wbiłem kolejny level w kulinariach – nauczyłem się robić
sernik, który nie pozostawił obojętnym nawet prałata z Kalisza.
Komputer zaś, krótko po naprawie, rozkraczył się znowu. Jakby
tego było mało – również i krzesło do biurka się rozleciało.
Listopad
Z
zepsutym komputrem pojechałem na daczę, żeby z kuzynem spróbować
go naprawić. Kuzyn nie miał pojęcia, dlaczego komp nie działa, i
tak samo nie wiedział, dlaczego nagle zaczął. Przy okazji naprawy
przeprowadziliśmy konfrontację z facetem z urzędu miasta, którzy
najwyraźniej zawsze chciał być drwalem, bo się przyczepił do
naszych brzóz. Poza tym przez sporą część miesiąca byłem
totalnie zarobiony, świata białego nie widziałem, nawet nie
zacząłem czytania kolejnej książki – do tego stopnia, że gdy
już odzyskałem stacjonarza, to minęły jeszcze dwa tygodnie, zanim
go odpaliłem, bo zlecenie kończyłem tak jak zacząłem, na
laptopie. Listopad stał także pod znakiem braku pieniędzy i
związanego z tym beztroskiego chodzenia na imprezy z podtekstem
polityczno-religijnym, i to takie, na których bywali politycy opcji
rządzącej oraz arcybiskup. Opcja opcją, ale można było się
najeść…
Patronka tramwajarzy tym razem ubrana dość swobodnie (klub "Ikar" przy zajezdni tramwajowej w Cz. - miejsce historycznego strajku w 1980 r.) |
Grudzień
Prace
ociepleniowe miały się skończyć we wrześniu, trwały zaś aż do
Bożego Narodzenia (co prawda nasz balkon skończono już w
listopadzie). Tymczasem skończyłem po raz drugi 16 lat i mogłem
dwukrotnie zejść na śniadanie. Spacerowałem też trochę po
centrum miasta, bo ileż można siedzieć przy biurku? Akcja
szokowania mieszczaństwa była kontynuowana – tym razem
zbulwersowałem wąsacza pod pomnikiem Józefa Piłsudskiego za
pomocą saamskiej czapki ludowej. Z komputerem, odpukać, nic złego
się nie działo, za to zorientowałem się, że rower zaczyna mi się
sypać: m.in. pedał się poluzował i żadnym narzędziem nie mogę
go porządnie dokręcić. Natomiast małżonka moja miała w robocie
zorganizowane warsztaty bębniarskie i od tej pory zachęcam ją,
żeby spróbowała się rozwijać w tym kierunku, a w przyszłości
nawet przekwalifikować…
Krótko
mówiąc, nie było tak źle, a niezależnie od tego zamierzam
dołożyć wszelkich starań, żeby rok 2016 i pokrywający się z
nim rok Czerwonej Ognistej Małpy był lepszy niż poprzedni.
Jakieś
postanowienia? Wolę je nazywać „planami strategicznymi”. A
więc: przeczytać kolejne co najmniej 12 książek, przebrać się
za pirata i kupić nowy rower.
Piosenkę
roku wybrać było bardzo trudno, więc zadecydowało kryterium
językowe. Żeby nie zawsze po angielsku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz